Sfinks lodowy/Wysepka Bennet

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wysepka Bennet.

A więc po przebyciu blisko ośmiuset mil od koła biegunowego, Halbran stanął wreszcie naprzeciw wyspy Bennet! I czas już był wielki! Pominąwszy bowiem dawniejsze utrudzenia, niemałą mieliśmy pracę w ostatnich szczególniej godzinach, gdy nastąpiła tak zupełna cisza, że posuwaliśmy się naprzód jedynie holowani przez łodzie. Można też sobie wyobrazić, do jakiego wyczerpania doszła nasza załoga. Aby więc wypoczynek był dla wszystkich zupełny, odłożono wylądowanie do dnia następnego.
Przespawszy spokojnie noc całą, byłem jednym z pierwszych na pokładzie. Oczywiście Jem West nie zaniedbał niczego, co przezorność kazała zachować w tych nieznanych, a z opowiadania Pryma, mocno podejrzanych okolicach; dość więc liczna zbrojna straż czuwała na pokładzie, a nawet armaty stały w pogotowiu, choć Halbran jednę tylko zarzucił kotwicę i to o całą milę od wybrzeży.
Noc jednak przeszła, a głęboka cisza wokoło nie została niczem zakłócona. Brzegi zaś wyspy przedstawiały się tak puste, jak bezmierne morze w najgłębszą dal.
— Czy uważasz, panie Jeorling — zagadnął mię Len Guy, gdyśmy stanęli na ganku — tę, oto tam wyżynę?...
— Właśnie na nią zwróciłem w tej chwili uwagę, kapitanie.
— Czy odłamy te skalne nie przypominają ci porzuconych w nieładzie pak bawełny?
— W istocie, podobieństwo jest szczególne — tak właśnie jak o tem nadmienia autor pamiętników...
— Co nas utwierdza raz jeszcze, że jest to niezawodnie wyspa Bennet — odparł Len Guy — pospieszmy zatem zwiedzić ją dokładnie! Może który z uwięzionych na Tsalal, zdołał się tu schronić... Może znajdziemy chociażby ślad jakiś, który nam rzuci promień światła na obecne ich stosunki... — dokończył cichszym już głosem.
O kilka więc siągów leżała przed nami ziemia, której przed jedenastu laty dotykały stopy Artura Pryma i Wiliama Guy, a której miano Bennet nadane zostało ku pamięci współwłaściciela Oriona.
Gdy jednak żaglowiec Wiliama Guy za przybyciem tu swojem znajdował się w stanie zostawiającym wiele do życzenia, gdy brak paliwa dokuczać począł, a wśród załogi zjawiły się poważne objawy skorbutu, Halbran trzymał się jak najlepiej; zapasy jego były bogate, załoga zaś cieszyła się zupełnem zdrowiem.
To też Len Guy był niezwykle ożywionym — i w czarnych jego źrenicach jaśniały blaski fosforyczne, gdy pełen niepokoju pragnął conajprędzej znaleźć się już na wyspie.
Był wszakże człowiek, którego wzrok wyrażał więcej jeszcze, jakkolwiek tłumionej, niecierpliwości. Człowiekiem tym był Hunt. Od chwili zarzucenia kotwicy, oparty o poręcz na przodzie statku, z zaciśniętemi wargami wielkich ust swoich, z całą siecią zmarszczek na wypukłem czole, utkwił wzrok w rozkładającym się przed nim lądzie i stał nieruchomy, rzecby można skamieniały...
Tymczasem gdy łódź spuszczoną została, Len Guy przed samem jeszcze zejściem do niej zalecał porucznikowi czujność nad wszystkiem i dozór szczególniej nad nowo zaciężnymi, choć czynił to zapewne więcej dla własnego spokoju, aniżeli z uznania potrzeby — wiedział bowiem, że na Jem Westa może liczyć równie jak na siebie samego.
— Jeszcze jedno, Jem! — zawołał w końcu — sądzę, że pół dnia wystarczy mi tam zupełnie; gdybym jednak po tym czasie nie wrócił, wyślij mi naprzeciw drugą łódź z uzbrojonymi ludźmi.
— Dobrze, kapitanie — spełnię wszystko wedle rozkazów. — Co zaś dotyczy nowo najętych, weź ich ze czterech ze sobą, będzie o tyle mniej niespokojnych głów na statku.
Uwaga była słuszną, Hearn bowiem i jego towarzysze okazywali przy lada okazyi brak karności.
Gdy więc czterech ludzi wybranych z rekrutów ujęli wiosła, Hunt na wyraźną swą prośbę stanął przy sterze, a kapitan, bosman i ja, wszyscy dobrze uzbrojeni, siedliśmy do łodzi, która ruszyła dość żwawo ku wybrzeżom wyspy.
W pół godziny później okrążyliśmy przylądek z owym stosem złomów skalnych, przypominających z dala paki bawełny, i ujrzeliśmy przed sobą tę samą przystań, gdzie przed jedenastu laty zatrzymała się łódź kapitana Wiliama Guy.
Tutaj też pokierował nas Hunt. Na instynkcie tego człowieka mogliśmy polegać w zupełności, a nawet patrząc jak zręcznie wymijał sterczące tu i owdzie rafy; wybierając przejścia pewne, z trudnością oparłem się posądzeniu, że miejsca te muszą mu być już znane.
Wysiedliśmy w głębi zatoki, z której właśnie ustępowało morze, zostawiając nagie piaski, zasiane mnóstwem drobnych, czarnej barwy kamieni.
Len Guy zwrócił mą uwagę na liczne też mięczaki, długie do 18-tu, szerokie do 3 cali, z których jedne spoczywały na płaskiej stronie swego ciała, inne czołgały się powoli, szukając zapewne potrzebnego im pożywienia, do budowy koraIowych raf, których wierzchołki wznosiły się miejscami nad morze wokoło wysepki.
— Ślimak ten — tłómaczył kapitan — jest właśnie owem zwierzątkiem znanem pod nazwą „pianki morskiej” której Orion miał zabrać z wyspy Tsalal bogaty ładunek. Przypominasz pan sobie w jakich warunkach?
— Czy przypominam sobie? Ależ wszystkie te szczegóły które podaje Artur Prym, mam tak żywo w pamięci, jak gdybym osobiście brał w nich udział.
Z opisów też Cuviera znałem tego mięczaka, z naukową nazwą Gasieropad-pulmonifera, który czołga się jedynie z pomocą ruchomych pierścieni swego ciała, barwy bladawo-żóttej. Przysposobienie pianki na przedmiot handlu, wymaga dużo pracy. Najpierw bowiem przecina się ją przez całą długość, czyści, obmywa, gotuje, a w końcu suszy na słońcu. Ze jednak w Państwie Niebieskiem uchodzi ona nietylko za przysmak, lecz na równi z gniazdami jaskółczemi za potrawę nadzwyczaj odżywiającą, przeto popyt tam na nią jest znaczny, przy cenie dochodzącej 90 dolarów za wagę mniej więcej 30 funtów — co w każdym razie przedstawia ładne korzyści.
Zostawiwszy na straży dwóch majtków przy łodzi, dwóch drugich zabrał kapitan z sobą. Wraz więc ze mną, bosmanem i Huntem, było nas sześcioro silnych, gotowych na wszystko ludzi.
Milczący zawsze Hunt wysunął się naprzód, przyjmując mimowoli może, rolę przewodnika, przeciwko czemu nikt oczywiście nie protestował.
Grunt po którym stąpaliśmy był jałowy, niepodatny pod żadną uprawę, tak, że nawet dzikie ludy nie znalazłyby na nim pożywienia; co mówię, nawet najmniej wybredne zwierzęta roślinożerne, wzgardziłyby jedyną, tu nędzną, twardą roślinką z rodzaju porostów.
— Jeśliby Wiliam Guy i jego towarzysze chcieli tu szukać schronienia — pomyślałem — musieliby już dawno pomrzeć z głodu.
Z wysokości znacznego wzgórza znajdującego się w środku wyspy, oko nasze objęło całą jej niezbyt zresztą obszerną przestrzeń. Nic wszakże, nic dokoła! Żadnego śladu życia obecnego...
Może jednak choć odcisk nogi na ziemi, może resztki dawno zgasłego ogniska, może zwaliska chat, może cośkolwiek, co da dowód materyalny czasowego tu pobytu ludzi z Oriona!...
Zeszliśmy ze wzgórza, i znów Hunt prowadził nas na południowe wybrzeże.
Gdy jednak i tu oko nasze nic szczególnego nie dostrzegło, bystry wzrok jego zatrzymał się wśród złomów kamiennych, na które wskazł ręką.
Podążyliśmy w tę stronę.
Kawał na wpół już zgniłej belki, widocznie część jakiegoś statku, leżał tam przysypany piaskiem.
— Przypominam sobie! — zawołałem — Artur Prym mówi o tej belce, uważając ją za szczątek okrętu; miały nawet być na niej widoczne ślady rzeźby jakowejś.
— W której brat mój wyróżniał kształty żółwia — dodał kapitan.
— Otóż właśnie wspomniany rysunek — rzekłem, obracając drzewo — jakkolwiek Prym utrzymywał, że żadnych kształtów dopatrzeć się w nim nie mógł. Nie na tem jednak dla nas polega rzecz najważniejsza; wystarcza nam bowiem stwierdzenie, że belka ta znajduje się jeszcze na tem samem miejscu, aby mieć pewność, iż od owego czasu nie był tu żaden człowiek. Sądzę też, że próżną byłaby strata czasu na dalsze poszukiwanie. Jedynie na wyspie Tsalal znaleść możemy jakieś wskazówki...
— Tak jest, na wyspie Tsalal! — potwierdził kapitan. — Wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się z powrotem ku zatoce.
W wielu miejscach występowały przerywane części pierścienia koralowego, a pianki morskiej była taka ilość, że wystarczyłaby na cały bogaty ładunek.
Hunt wyprzedzając nas zawsze, miał głowę spuszczoną, jak gdyby upatrywał jeszcze czegoś, ja jednak rozglądałem się w około.
Na bezmiernej, gładkiej powierzchni morza, jedynie Halbran stojący w północnej stronie wyspy, stanowił dla wzroku jakiś punkt oparcia. Zresztą nigdzie śladu jakiegokolwiek życia, jakiegokolwiek choćby dalekiego lądu. Nagle Hunt zatrzymał się i począł gwałtownie machać rękoma, przyklęknąwszy na ziemi. Podbiegliśmy ku niemu.
Na piasku leżał kawał nadpróchniałej deski, a grube, wielkie ręce Hunta dotykały jej z czułością i poszanowaniem, sprawdzając szpary, gładząc jej chropowatość.
Deska była do 6-ciu stóp długą, szeroką zaś na 6 cali. Po jednej stronie czarne, pomalowane znaki, nawpół okryte błotem, nawpół zatarte czy zmyte, wskazywały iż musiała stanowić część większego okrętu.
— Dla mnie wygląda to na tablicę umieszczoną na rufie żaglowca, na której wypisaną bywa nazwa statku — rzekł bosman.
— Masz słuszność, jest to niezawodnie część takiej tablicy — rzekł kapitan.
Hunt, ciągle na kolanach, zrobił głową ruch potakujący.
— Jedynie więc po rozbiciu i zatonięciu jakiegoś statku, mogły wyrzucić ją fale na wyspę Bennet, i kto wie...
— Może to jest!... — zawołał kapitan.
Pod wpływem równocześnie tej samej myśli, pochyliliśmy się obaj, usiłując odczytać zatarte litery, które Hunt obcierał rękawem.
Nie były one tylko malowane, lecz wyżłobione w drzewie tak, iż czuć je było pod palcami. Napis ten przedstawiał się tak:

R I O
Li v p o l

Orion z Liverpoolu!... Tak, niezawodnie!... Cóż to znaczy że kilka liter jest nieczytelnych?... Te które pozostały, wystarczają aż nadto, do złożenia nazwy żaglowca i miejsca jego pochodzenia...
Kapitan Len Guy ujął deskę w obie ręce i przyłożył do ust, a tłumione łkania rozsadzały mu piersi.
Stałem milczący, nie chcąc przerywać próżnemi słowami tak naturalnego wzruszenia.
Hunt tymczasem, iskrzącym wzrokiem, jak u dzikiego zwierzęcia, zapatrzył się w południową dal. Gdy jednak kapitan wstał, podniósł się i on z kolan, i nie rzekłszy słowa, położył deskę na swem ramieniu i szedł dalej z drugimi.
Wkrótce wróciliśmy do zatoki i odpłynęli do Halbranu.
Nazajutrz wszakże nie podniesiono jeszcze kotwicy, kapitan bowiem postanowił poczekać, choćby dzień jeden, w nadziei że wreszcie ustanie ta gnębiąca cisza, bo o ciągłem holowaniu statku nie mogło przecież być mowy.
Gdy więc lekki wietrzyk poruszył ciężką, jak ołów atmosferę, porzuciliśmy pustą wysepkę Bennet, uwożąc z niej cenny dowód katastrofy, jakiej uległ Orion na brzegach Tsalal.
Z pomocą lekkiego wiatru, przy dość wyraźnym prądzie wody ku południowi, płynęliśmy tak spokojnie, że zaledwie dawał nam się odczuwać ruch statku. Pomimo jednak, iż szczególną na wszystko zwracałem baczność, nie zauważyłem wcale, aby morze miało tu barwę wyjątkowo ciemno niebieską, nie widziałem też żadnej osobliwej rośliny na jego powierzchni, ani spotkaliśmy, choćby jednego z tych dziwacznych zwierząt o ciele długiem na trzy stopy, wysokiem na 6 cali, pokrytem białym, miękkim włosem, z krótkiemi nóżkami, zakończonemi czerwonemi pazurkami, ogonem szczura, a pyszczkiem kota, w którym błyskały koralowe zęby.
Osobliwości te, jak się już dawno domyślałem, musiała stworzyć jedynie rozbujała fantazya autora pamiętników.
Po kilku godzinach spokojnej żeglugi, słońce skryło się za mgły, z poza których jaśniało bladem tylko światłem, a słaby wiaterek cichł znowu tak, iż co chwila opadały żagle wzdłuż masztów.
Opóźnienie takie, właśnie w tym czasie, było dla wszystkich niemiłą próbą cierpliwości.
— A jednak to morze nie zawsze pewno bywa tak ciche... nieraz muszą tu szaleć gwałtowne burze, od których oby nas niebo uchroniło — myślałem dla własnego uspokojenia.
Choć tylko siłą prądu niesiony Halbran, posuwał się jednak o tyle naprzód, że wedle poczynionych obliczeń znajdując się rano 24 grudnia pod 83° 2’ szerokości, mieliśmy zaledwie 20 mil od Tsalal, aż wreszcie o godzinie 6-tej minut 25 wieczorem, stanęliśmy naprzeciw tej odległej ziemi, wzruszeni i milczący.
Wraz z zarzuceniem kotwicy, cała załoga stanęła pod bronią, a rozstawione straże przykazane miały, baczenie na najmniejszy ruch na morzu.
Były jednak oczy umiejące patrzeć bystrzej od najczujniejszej straży, oczy zwrócone bez żadnej zmiany, niby igła busoli, w jednę nieruchomą ciemną plamę, jaką w pewnem oddaleniu tworzyła wyspa Tsalal, oczy Hunta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.