Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 154 —

— Tak jest, na wyspie Tsalal! — potwierdził kapitan. — Wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się z powrotem ku zatoce.
W wielu miejscach występowały przerywane części pierścienia koralowego, a pianki morskiej była taka ilość, że wystarczyłaby na cały bogaty ładunek.
Hunt wyprzedzając nas zawsze, miał głowę spuszczoną, jak gdyby upatrywał jeszcze czegoś, ja jednak rozglądałem się w około.
Na bezmiernej, gładkiej powierzchni morza, jedynie Halbran stojący w północnej stronie wyspy, stanowił dla wzroku jakiś punkt oparcia. Zresztą nigdzie śladu jakiegokolwiek życia, jakiegokolwiek choćby dalekiego lądu. Nagle Hunt zatrzymał się i począł gwałtownie machać rękoma, przyklęknąwszy na ziemi. Podbiegliśmy ku niemu.
Na piasku leżał kawał nadpróchniałej deski, a grube, wielkie ręce Hunta dotykały jej z czułością i poszanowaniem, sprawdzając szpary, gładząc jej chropowatość.
Deska była do 6-ciu stóp długą, szeroką zaś na 6 cali. Po jednej stronie czarne, pomalowane znaki, nawpół okryte błotem, nawpół zatarte czy zmyte, wskazywały iż musiała stanowić część większego okrętu.
— Dla mnie wygląda to na tablicę umieszczoną na rufie żaglowca, na której wypisaną bywa nazwa statku — rzekł bosman.
— Masz słuszność, jest to niezawodnie część takiej tablicy — rzekł kapitan.
Hunt, ciągle na kolanach, zrobił głową ruch potakujący.
— Jedynie więc po rozbiciu i zatonięciu jakiegoś statku, mogły wyrzucić ją fale na wyspę Bennet, i kto wie...
— Może to jest!... — zawołał kapitan.
Pod wpływem równocześnie tej samej myśli, pochyliliśmy się obaj, usiłując odczytać zatarte litery, które Hunt obcierał rękawem.