Sen Booza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Sen Booza
Pochodzenie Antologia poetów obcych
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1882
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Adam Pług
Źródło Skany na Commons
Inne Cała antologia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SEN BOOZA.
(Z WIKTORA HUGO)
ur. 1802.

Legł Booz na spoczynek, znój otarłszy z czoła;
Dzień cały pracowicie spędził na swym łanie,
Później na zwykłem miejscu uczynił posłanie,
I spał, brogami zboża otoczon dokoła.

Starzec ten, miał dostatkiem żyta i pszenicy,
Ale choć bogacz, cnotę miłował jedynie:
Nie było błota w wodzie u niego przy młynie,
Nie było piekła w ogniu u niego w kuźnicy.

Włos brody srebrną strugą na piersi mu spływał;
Snopa swego nie wiązał zawistnie i chciwie;
Gdy ujrzał jaką biedną kłosiarkę na niwie,
— „Rzucajcie kłos umyślnie!“ sługom nakazywał.


Mąż ten prawy, szedł z dala od ścieżki pochyłéj,
Cnotą swoją, jak szatą śnieżystą okryty;
A zawsze w stronę biednych lejąc zdrój obfity,
Brogi jego jak studnie okoliczne były.

Gospodarny, oszczędny, a jednak był hojny;
Dobry dla swej czeladki, o los krewnych dbały;
Chętniej nań, niż na młodzież niewiasty patrzały,
Bo młodzian tylko piękny — a starzec dostojny.

Starzec, który ku źródłu pierwotnemu kroczy,
Wita byt wiecznotrwały, a żegna dni zmienne;
I w oku jego światło jaśnieje promienne:
Młodzież zasię, ma ogniem gorejące oczy.

Uśpiły więc Booza słodkie, nocne wczasy,
Przy brogach, jak zwaliska sterczących, lub skały;
W koło śpiących żniwiarzy gromadki szarzały...
A działo się to w dawne, w bardzo dawne czasy.

Lud Izraelski wówczas wiodła sędziów ręka:
Ziemia, gdzie w koczownicze zbiegłszy się gromady
Człowiek z trwogą spoglądał na olbrzymów ślady,
Z potopu była jeszcze wilgotna i miękka.

Booz tedy w namiocie legł zamknąwszy oczy,
I zasnął, jak spał Jakób, spała Judyt wdowa;

Aż oto niebios bramy rozwarłszy, Jehowa
Na siwą głowę starca, spuścił sen proroczy.

Sen był taki: jakoby Boozowi z łona
Dąb wyrasta, pod niebios wysokie sklepienia,
Po nim, długim łańcuchem idą pokolenia,
Król śpiewa u podnóża — Bóg na szczycie kona.

I szeptał głosem duszy Booz zadziwiony:
— „Jak to? być że to może? ze mnie to się zrodzi?
Ósmy dziesiątek liczba lat moich przechodzi,
A Bóg mi nie dał synów, i nie mam już żony!

Dawno już ta, co ze mną dzieliła me łoże,
Dla Twojego, rzuciła dom mój, Wielki Boże!
Choć związaniśmy dotąd niby dwa ogniwa,
Ja na poły umarły — ona na pół żywa.

Nowe plemię mam wydać? Któż uwierzyć zdoła?
Stać się ojcem rodziny, w mojej że to mocy?
W młodości, człeku jutrznia jaśnieje wesoła,
I jak z boju zwycięzca — dzień wychodzi z nocy.

Lecz starzec, jako w zimie brzoza stoi drzący!
Na me życie samotne, wdowie, zmierzch już pada;
Dusza moja do grobu już się chyli rada,
Jak się chyli ku wodzie w znoju wół pragnący.“


Tak mówił Booz, szczęsny sennemi zachwyty,
Oczy we śnie tonące zwracając ku Panu;
U stóp swoich nie czuje róży cedr Libanu:
On nie czuł u stóp swoich przypadłej kobiéty.

Bo gdy używał wczasu, Rut Moabitanka
Legia u nóg Booza, trwożnem zdjęta drżeniem,
Czekając, rychło jasnym, cudownym promieniem
Mrok jej przeczuć, rozproszy błogi brzask poranka.

Lecz Booz o niewieście nic nie wiedział wcale,
Nie wiedziała Rut czego sam Bóg żądał po niéj:
Powietrze było pełne słodkiej kwiatów woni,
I rzeźwy oddech nocy owiewał Galgalę.

A cienie uroczyste, weselno-godowe,
Drżały pewno aniołów niewidzialnych lotem,
Bo raz w raz, po pod ciemnym niebiosów namiotem,
Coś migało, jak gdyby skrzydła lazurowe.

A z oddechem śpiącego Booza mieszały
Szmer głuchy, między mchami szeleszczące zdroje,
Natura w onczas była w całej krasie swojéj,
Wzgórza stały przybrane w wieniec lilji biały.

Booz spał... Rut w zadumie tonęła. Na niwie
Zcicha brzmiały grzechotki pasącej się trzody;

Ku ziemi się chyliło niebo dobrotliwie,
A w ciszy, lwy bezpieczne z jaskiń szły do wody.

I Ur i Jerydamet leżały w uśpieniu,
Gwiazdy kwitły na ciemnem, niezgłębionem niebie;
Nów wąziuchny, iskrzący, śród tych kwiatów cieniu
Połyskał na zachodzie. Rut pytała siebie —

Okiem mdlejącem patrząc z pod swojej zasłony:
Jaki Bóg, jaki żniwiarz wieczno trwałych plonów,
Tak niedbale porzucił schodząc z swych zagonów,
Na ściernisku gwiazdzistem — ten swój sierp złocony.

Adam Pług.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Antoni Pietkiewicz.