Antologia poetów obcych/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Tytuł Antologia poetów obcych
Redaktor Władysław Bełza
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1882
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ANTOLOGIA OBCA.

WYBÓR

NAJCELNIEJSZYCH UTWORÓW POETÓW
CUDZOZIEMSKICH.

ZESTAWIŁ

AUTOR „ANTOLOGII POLSKIEJ“.



Z 20 PORTRETAMI





WE LWOWIE.
NAKŁADEM H. ALTENBERGA.
(KSIĘGARNIA F. H. RICHTERA.)









POŻEGNANIE CHILD HAROLDA.
(Z LORDA BYRONA)
1788 † 1824.
I.

Bywaj mi zdrowy kraju kochany,
Już w mglistej nikniesz powłoce;
Świsnęły wiatry, szumią bałwany,
I morskie ptastwo świegoce.
Dalej za słońcem, gdzie jasną głowę,
W zachodnie pogrąża piany!
Tymczasem słońce, bywaj mi zdrowe,
Bywaj zdrów kraju kochany!


II.

Za kilka godzin różane zorze,
Promieńmi błyśnie jasnemi:

Obaczę niebo, obaczę morze,
Lecz nie obaczę mej ziemi...
Zamek, na którym brzmiało wesele,
Wieczna żałoba pokryje;
Na wałach dzikie porośnie ziele,
U wrót, pies wierny zawyje.


III.

Pójdź tu mój paziu, paziu mój mały,
Co znaczą te łzy i żale?
Czyli cię wichrów zdąsanych szały,
Czy morskie lękają fale?
Rozwesel oko, rozjaśnij czoło,
W dobrym okręcie, w pogodę,
Lotny nasz sokół nie tak wesoło
Jak my, poleci przez wodę.


IV.

„Niech fala szumi, niech wicher głuszy,
Niedbam, pogoda czy słota:
Te łzy wyciska z głębi mej duszy,
Nie bojaźń — ale tęsknota...
Bo tam mój stary ojciec zostanie,
Tam matka zostanie droga,
Tam wszyscy moi, prócz ciebie panie,
Prócz ciebie tylko i Boga.


V.

„Ojciec spokojnie mię błogosławił,
Nie płacze, ani narzeka;
Lecz matka, którąm we łzach zostawił,
Z jakąż tęsknotą nas czeka?“....
— Dość, dość mój paziu! te łzy dziecinne
Źrenicy twojej przystoją;
Gdybym miał równie serce niewinne,
Widziałbyś we łzach i moją...


VI.

Pójdź tu, mój giermku, giermku mój młody,
Zkąd ci ta bladość na twarzy?
Czy rozhukanej lękasz się wody,
Czyli francuskich korsarzy? —
— „O nie Haroldzie! Nie dbam o życie,
Nie dbam o losów igrzyska:
Alem zostawił żonę i dziécię,
To mi łzy gorzkie wyciska.


VII.

Żona, na końcu twojego sioła
W zielonej mieszka dąbrowie;
Gdy dziécię z płaczem ojca zawoła,
Cóż mu nieszczęsna odpowie?“

— Dość, dość, mój giermku! Sluszna twa żałość,
Ja, choć jej ganić nie mogę,
Mniejszą mam czułość, czy większą stałość,
Smiejąc się, puszczam się w drogę.


VIII.

Kochanki, żony, płacz mię niewzruszy,
Bo nim zabłyśnie poranek:
Z błękitnych oczu te łzy osuszy,
Nowy mąż, nowy kochanek...
Nie żal mnie ziemi, gdziem młodość strawił,
Nie straszne podróże wodne;
Żałuję tylko, żem niezostawił,
Nic, co by było łez godne...


IX.

Teraz po świecie błądzę szerokim,
I pędzę życie tułacze...
Czego mam płakać, za kim i po kim,
Kiedy nikt po mnie nie płacze?...
Pies chyba tylko zawyje z rana,
Nim obcą karmiony ręką:
Kiedyś swojego dawnego pana,
Wściekłą powita paszczęką.


X.

Już okręt piersią kraje głębinę,
I żagle na wiatr rozwinął;
Nie dbam, ku jakim brzegom popłynę,
Bylebym nazad nie płynął.
Gdy mnie twe jasne znudzą kryształy,
Ogromna, modra płaszczyzno:
Powitam lasy, pustynie, skały....
— Bądź zdrowa, luba ojczyzno!

Adam Mickiewicz.




CIEMNOŚĆ.
(Z LORDA BYRONA.)

Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny!
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot niezwykły,
Zbłąkawszy się, olśnąwszy, uciekły i znikły,
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata,
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było;
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga.
Serce rodu ludzkiego jedną żądzą biło,

Cały ród ludzki prosił o jedno u Boga:
O światło...

Wszystko płonie. I wspaniałe gmachy
Panów koronowanych i wieśniacze dachy.
Domy świata całego jako lampy płoną,
Miasta nakształt ogromnych stosów zapalono,
I tłum ludzi do koła pożaru się tłoczy:
Chcą jeszcze raz ostatni spojrzyć sobie w oczy.
O! jak zazdrości godni ci, co się przywlekli
Przed oblicze ognistej Etny albo Hekli!
Jak błogosławią wieczne wulkanów pożogi,
Wszyscy z jednem uczuciem nadziei i trwogi!
Rzucono ogień w puszcze i doczesnym blaskiem
Puszcze gorą, ciemnieją i walą się z trzaskiem!
Zaryły się w popiele drzew strawione czoła,
I zagasły na wieki.

Znowu noc dokoła;
I twarz ludzi z rozpaczy nie po ludzku błyska,
Odbijając ostatnie promyki ogniska.
Jedni padli i oczy schowawszy łzy leją,
Drudzy na chudych łokciach podparłszy się śmieją.
Ten biega tu i owdzie, suche żagwie zbiera,
Karmi niknącą iskrę i w niebo poziera;
Nieporuszone widzi czarnych chmur zasłony,

Jak kir nad nieboszczykiem światem rozciągniony.
Znowu pada i bluźni i w piasku się ryje;
Targa włos, zgrzyta zębem, ręce gryzie, wyje.
Dzikie ptastwo strwożone, skrzydły obwisłemi
Mocując się daremnie, czołga się po ziemi.
Drapieżny zwierz, co w lasach i pustyniach żyje,
Jak swojski ciągnie w miasto. — Gadziny i żmije,
Pełzną ludziom pod nogi i żądłami syczą,
Nie kaleczą — i głodnym stają się zdobyczą.

Wojna, nieco ustała, wybuchnęła znowu.
Głodni żelazem sobie szukali obłowu,
I z zakrwawionym kąskiem na stronie usiedli,
I w milczeniu rozpaczy samotni go jedli.
Niezostała miłości iskra w ludzkiem łonie,
Jedna była na całej ziemi myśl o zgonie,
Niechybnym i niesławnym. Ząb głodu pożerał
Wszystkich, i narodami świat cały wymierał.
Nikt nie myślał o kości i o ciał pogrzebie;
Chudy, karmił się jedząc chudszego od siebie,
Psy darły swoich panów. Jeden pies zachował,
Wierność panu swojemu: żywego pilnował,
Teraz się umarłego wyżywieniem trudzi.
Znosi zdechłe lub słabe bydło, ptastwo, ludzi;
Sam nie dotknął pokarmu, z żałosnemi jęki
Lizał twarz pana swego, głaskał się u ręki

Co go już nie głaskała — i zdechł. I nareszcie
Wszyscy ludzie wymarli...

W pewnem ludnem mieście,
Zostali dwaj ostatni — dwaj nieprzyjaciele.
Zeszli się przy ołtarzu, gdzie jeszcze w popiele
Dogasało ognisko, i kościelne sprzęty
Święte, czekały w stosach na ogień nieświęty.
Jak szkielety, chudemi rękami pospołu
Grzebiąc, dostali kilka iskierek popiołu,
I pracując piersiami słabemi, ognisko
Wydobyli na chwilę, jak na pośmiewisko.
Zwrócili oczy, gdzie się żywy płomień pali:
Ujrzeli się, wzdrygnęli, padli i skonali.
Zgrozą widoku swego zabili się społem;
Niepoznali się z twarzy, lecz głód nad ich czołem
Wyrył — nieprzyjaciele...

Świat cały był stepem,
Z ludnego i pięknego, milczącym i ślepym,
Bez pór roku, bez roślin, bez ludzi, bez czucia,
Trup, chaos powolnego żywiołów zepsucia.
Stoją gładkie rzek, jezior, oceanu tonie,
I nic się nieporuszy w ich milczącem łonie.
Okręty bez żeglarzów pośród morza tkwiły,
Maszty ich kawałami padały i gniły,

 
I tonęły na wieki w spokojnych wód bryle:
Burze usnęły, fale spoczęły w mogile,
Bo nie było księżyca co by je podźwignął.
Wicher, w stęchłem powietrzu uwiązł i zastygnął.
Znikły chmury; to dawne ciemności narzędzie
Stało się niepotrzebnem... Ciemność była wszędzie.

Adam Mickiewicz.





PIEŚŃ Z WIEŻY.
(Z LORDA BYRONA.)

Żyje w mej duszy myśl-tajemnica,
Drży mi na ustach, gore w spojrzeniu,
Gdy obok ciebie patrzę w twe lica:
I znów się w dawnem kryje milczeniu.

*

Jak lampa w grobie skryta przed okiem,
Myśl ta w mem sercu błyska i tleje,
Smutek jej blasku nie ćmi swym mrokiem,
Choć sam jej blaskiem nierozjaśnieje.

*

Przyjdź, gdy ja umrę do mej mogiły,
Pomódl się za mnie, łzę wylej po mnie!
Tej tylko myśli znieść niemam siły,
Że ty mój luby, zapomnisz o mnie!

*

Nie wstyd jest płakać zeszłych ze świata.
Raz pierwszy proszę: łzy i wspomnienia!
Będzie to pierwsza, jedna zapłata,
Mojej miłości, mego cierpienia!

A. E. Odyniec.





KORSARZ.
(Z LORDA BYRONA.)

Po igrającej wodzie sinych oceanów,
Jak nasza myśl bez granic, jak nasz duch bez panów,
Gdziekolwiek pędzą wiatry, pienią się bałwany,
Tam nasz dom, tam ojczyzna, tam świat nam poddany.
Królujem tu bez tamy śród tego przestworza,
Flaga nasza, jak berło, wznosi się nad morza.
Naszem jest, dzikie życie pędzić po bałwanach,
Mieniać trudy na rozkosz, radować się w zmianach.

Oh! któż to pojmie? — nie ty, co więzion w wygodzie,
Na burzliwej, z niewygód, usychałbyś wodzie;
Ni ty, gnuśnych rozkoszy czcicielu niewieści,
Co cię sen nie usypia, pieszczota nie pieści.
Któż to pojmie? My tylko męże serc hartownych
Miotać się po bałwanach zwykli niehamownych.
Radość własnej krzepkości, krew wrząca, burzliwa,
Iskrą jakąś, tych szlaków wędrowca, przeszywa;
Rozkochany on w boju goni się za bojem,
Raduje się, gdzie reszta upada pod znojem —
Na co bledną lękliwi, z tem rad się próbuje,
A gdzie słaby omdlewa, tam najsilniej czuje.
Czuje we wzdętej piersi myśli igrające,
Naprężone nadzieje i serce rosnące.
Zlękniesz się taki śmierci gdy z nim mrą i wrogi?
Chyba że śmierć jest wieczny, jest spoczynek srogi.
Lecz gdy przyjść musi: przychodź! Kwiat życia użyty,
Po czem, jedno mu — w łożu, czy w boju dobity.
Gdy lękliwiec struchlały lubując w konaniu,
Liczy dni przechorzałe na gnuśnem posłaniu,
Słaby śmiercią pogardzić, słaby żyć w męczarni,
Tuli się do pościeli, — dla nas dość na darni.
Gdy mu jęki po jękach wleką z tego świata
Rozpaczającą duszę: nas, jeden dech zmiata.
Niech taki szuka chluby w swych urnach, w swym grobie,
Niech kto życie zmarnował, grób ozłaca sobie;

Nam, gdzie zginiem, — w łzach braci świetność pogrzebowa:
Nasze ciała szeroki ocean pochowa.
Odżyjem w ucztach bratnich; tam krążąc dokoła,
Radosna czara, ległych imiona wywoła.
Dadzą też cieniom naszym najmilszy nagrobek,
Gdy dzieląc łup, żelaznej odwagi zarobek,
Rzekną, smutnemi czoło chmurząc wspomnieniami:
Jakby się bracia nasi cieszyli dziś z nami!

Karol Sienkiewicz.




DO ARFY.
(Z WALTER SCOTTA)
1771 † 1832.
I.

Arfo północna, długo wisząca w kurzawie
Na jaworze co zdroje Fillanu ocienia,
Tknięta wiatrem przelotnym brzmiałaś w cichej wrzawie:
Aż póki bluszcz twojego zazdroszczący pienia
Nie ujął każdej struny do więzów milczenia.
Arfo! Minstrelów arfo! do którejże chwili
Spać będziesz w szumie liści, w mruczeniu strumienia?
Nigdyż się głos twój dawnem pieniem nie umili,
Ni mężów rozraduje, ni dziewic rozkwili.

Nie tak za kaledońskich dawnych dni bywało,
Kiedy głos twój biesiadom rycerskim przewodził,
Gdy miłością nieszczęsną, lub zdobytą chwałą,
Obudzał bojaźliwych, lub dumę łagodził.
Za każdą chętną ciszą z wrzawą się rozchodził

Śpiew górny, harmonijną pałający zgodą:
On piękności upiękniał, bohaterów rodził,
Bo zawsze, zawsze lubił pieścić się nagrodą
Rycerzów pierwszych bojem, lub dziewic urodą!

O! obudź się raz jeszcze! lubo czuję trwogę
Puszczając drżącą rękę w ten labirynt brzmienia,
Obudź mi się raz jeszcze! lubo ledwie mogę
Słabe przypomnieć echo twego dawniej pienia;
Lubo głos mój niegodny twojego imienia,
Ni długiem życiem jego dumy moje pieszczę;
Lecz gdy choć w jednem sercu świętsze zbudzi drżenia,
Już niedaremnie trącę struny twoje wieszcze;
Więc mi się obudź! obudź! czarodziejko jeszcze!
....................

II.

....................
Żegnaj arfo północna! Pogórza ciemnieją,
I na szczytach rumianych zmrok rozciąga chmury,
Iskrzące się robaczki po czaharach tleją,
I zwierz na pół dojrzany ciągnie do snu w góry.
Wróć na czarowny jawor! kędy szum ponury
Opoki i strumienie roznoszą do koła;
Tu zagra, jak ty dziko, ten nieszpór natury,

To echo co daleko za górami woła,
Flet pasterski i z dźwiękiem wracająca pszczoła.

Żegnaj! raz jeszcze żegnaj, arfo minstrelowa!
I przebacz żem niegodny śpiew ciebie rozwodził,
Nie obchodzi mię ostrość mych sędziów surowa,
Sąd błahy, błahym pieniom mało będzie szkodził.
Ileżem to ja tobą gorzkich cierpień słodził,
Niewyjawiane światu połykając jęki,
Gdy mi po smutnej nocy dzień smutniejszy wschodził.
Tem cięższe, że samotne przynoszący męki!
Żem je przeżył — tobie to czarodziejko, dzięki.

Cyt! — oto gdy niechętny opuszczam te skały,
Jakiś duch niewidomy o struny twe trąca —
Teraz, bije w nie z ogniem jakiś cherub śmiały,
Teraz, swywoli po nich wróżka igrająca —
Ciszej i nagle ciszej spada pieśń niknąca;
Ledwie jej resztę jęczy daleka dąbrowa;
Teraz, ledwie przybywa z tchnieniem gór lecąca
Jedna wędrowna nuta — i ta się już chowa —
I wszędzie głucho.. Bywaj czarodziejko zdrowa!

Karol Sienkiewicz.





PIELGRZYM.
(Z WALTER SCOTTA.)
I.

Puśćcie mnie, puśćcie w podwórzec zamkowy,
Pysznych podwojów odsuńcie wrzeciądze;
Śnieg zimny bije, świszcze wiatr grudniowy,
Zmokły, przeziębły — i błądzę i błądzę,

II.

Nie jestem wcale natrętny podróżny,
Wszystko mam z sobą, nie pragnę jałmużny;
Wszakże ktokolwiek w tak okropnej nocy,
Ma prawo ludzkiej zażądać pomocy.

III.

Śniegiem zawiana znikła z oczu droga,
Tu pokutnika zaskoczyła zima;
Puśćcie mnie, puśćcie, zaklinam na Boga,
Błogosławieństwo odbierzcie pielgrzyma.

IV.

Wędruję z Rzymu, wspólnej naszej matki,
Niosę odpusty i świętych ostatki,

Niechaj was o tem anieli ostrzegą:
Puśćcie mnie, puśćcie, przez miłość bliźniego.

V.

Przelękły zając kryje się do nory,
Jeleń przy łani ucieka przez błonie,
Ja biedny starzec, zwątlony i chory
Gdzież się, ach, gdzież się przed burzą uchronię?

VI.

Z rozgłośnym hukiem wre rzeka burzliwa,
Gniewna, wezbrana, w falach się rozpływa;
Popłynę przez nią choć zimno i ciemno,
Gdybym litości nie wzbudził nademną.

VII.

Pukam i darmo... żelazne podwoje,
Lecz twardsza od nich pana zamku dusza,
Gdy go bliźniego los, ni lata moje,
Ni proźba w imię Boga nieporusza.

VIII.

Żegnam cię! niechaj Pan ziemi i nieba,
Przedłuża w łasce i szczęściu twe lata,
I oby nigdy nie było ci trzeba,
Żebrać na starość litości u świata!


IX.

O mury starca rozbiły się słowa...
Ale pan zamku nie będzie miał ciszy —
Ilekroć burza zaszumni grudniowa,
W poświstach wiatru znowu je usłyszy.

X.

Bo gdy po nocy, z jutrzenką rumianą,
Mgły z po nad wody podniosły się rano:
Falą rzucone pomiędzy opoki,
Zimne pielgrzyma znaleziono zwłoki.

Józef Bogdan Zaleski.




DO BOGA.
(Z TOMASZA MOORA)
1780 † 1852.
I.

Któżby o Boże! wytrwał na tej ziemi,
Któżby potrafił swym losom wydalać,
Gdyby się z troski, łzy i rany swemi,
Nie mógł do Ciebie odwołać?

Dajesz przyjaciół w dniach szczęścia i chwały,
Lecz z przyjściem nieszczęść znikają niewrotnie,
I ten, któremu same łzy zostały,
Musi je wylać samotnie.

Ty jeden wszystko Twoją goisz dłonią,
Ty każdą stratę, każdy żal łagodzisz,
A jak kwiat z rany swej oddycha wonią,
Tak z cierpień, słodycz wywodzisz.

II.

Gdy wszystko w życiu zwiędnie po kolei,
Gdy i ta przyszłość, co na chwilę zwyknie

Łzy nasze iskrą rozjaśniać nadziei,
Już się zaciemni i zniknie;

Któżby nie upadł w ciężkim życia boju,
Kto zniósł tę burze czarnej nawałności,
Gdybyś Ty z góry, gałązki pokoju
Nie przywdział skrzydłem miłości?

Wtenczas to boleść wzniesiona przez Ciebie,
Wiedzie nas w święte zachwycenia kraje,
Jak ciemność światy odkrywa na niebie,
Których dzień widzieć nie daje.
Fr. Morawski.






MŁODY MINSTREL.
(Z TOMASZA MOORA.)

Młody, odważny minstrel, z dźwięczną harfą swoją,
Z orężem, którym ojciec nieraz gromił wrogów,
Tam, gdzie waleczni kraju mściciele się zbroją —
Z rodzinnych pospieszył progów!

— „Naddziadów moich ziemio! rzekł bard rozczulony,
Choć świat cały na ciebie wzniesie dłoń zuchwałą:

Ten oręż jeszcze błyśnie dla twojej obrony,
Ta harfa — zabrzmi twą chwałą!“

Śród bitwy, w ręce wrogów dostał się bard śmiały,
Lecz wróg próżno go zmuszał by cześć jego śpiéwał —
Już struny dźwięcznej pieśni więcej niezabrzmiały:
Własną je ręką pozrywał.

— „Nie splamią cię kajdany! zawołał z zapałem,
Ty, coś do boju w lepszej zachęcała doli,
Harfo! na której wolnym rodakom śpiewałem:
Nigdy nie zabrzmisz w niewoli!“
Konstanty Gaszyński.





OBŁĄKANIE.
(Z WILIAMA WORDSWORTH’A)
1770 † 1850.

Dzikie jej oczy a naga głowa,
Słońce spaliło włos kruczy;
Na brwiach osiadła rdzy skaza płowa,
Gdzieś się z za morza przywłóczy;
Drobniutkie dziecię trzyma przy łonie,
Byłaby samą inaczéj:
I czyli znajdzie gdzie na zagonie,
Pośród swej drogi tułaczéj —
Stóg co ogrzewa, czy głaz u drzewa,
Siada i gada — i śpiewa.

∗             ∗

„Zwą mnie szaloną, o dziecię moje!
Lecz nie, w mem sercu nadto wesela:
Jam tak szczęśliwa, gdy głos nastroję
W żałosne pieśni, a znam ich wiela:

Więc się nie strachaj moje nieboże,
Przytul się do mnie, przytul bez trwogi:
Ja cię bezpiecznie tutaj ułożę,
Jakby w kolebce będziesz mój drogi:
Ja z tobą dzielę, szczęścia za wiele,
Bym cię w czem skrzywdzić mogła aniele!

Pomnę, był niegdyś mój mózg w pożarze,
A w głowie ciężki ból, skamieniały;
U piersi wisząc, szatańskie twarze,
Jedna, dwie, aż trzy, wskroś mię szarpały;
Lecz w tem błysł nagle widok radości,
Przyszedł, ozdrowił, zbudził — jam wstała,
Ujrzałam chłopca, co przybył w gości,
To moje dziecię z mej krwi i ciała;
O! memu oku, szczęsny widoku!
On był — i sam był — tam, przy mym boku.

Ach! ssij, ssij jeszcze, moja pieszczoto,
To mi krew chłodzi, to mi mózg ziębi;
Twe ustka czuję, niemi — ach! oto
Ból z mego serca wyciągasz głębi:
Ciśnij mnie rączką twoją, bo ona
Coś mi tu zwalnia, co jak pas śmierci,
Gdzie twe paluszki, tu, wedle łona,
Tu mnie tak ciężko dusi i wierci.


Gałąź się żywa, powiewem zrywa:
Ot, nam z ochłodą wietrzyk przybywa.

Kochaj mnie, kochaj, moje pacholę,
W tobie jedyne matki rozkosze;
Nie bój się wałów morskich na dole,
Gdy po skał zrębie ciebie przenoszę;
Wzniosła opoka mnie nie uszkodzi,
Ni spad potoku choć się rozjuszy,
Bo nad przepaścią i śród powodzi,
Ty na mem ręku bronisz mej duszy;
Więc śpij u łona, bom uszczęśniona;
Dziecię bez matki więdnie i kona.

Przeto się nie bój, — dla twej opieki
Jak lew odważna będę w potrzebie;
Przez zaspy śniegów, przez bystre rzeki;
Zawsze bezpiecznie powiodę ciebie;
Ja ci indyjską altankę splotę,
Najmiększe liście dam za posłanie;
I gdy do śmierci me dziecię złote
Mnie nie opuści, wiernem zostanie,
To przy mnie wzrośnie i tak radośnie
Śpiewać mi będzie, jak ptaszek w wiośnie.

Nie bacz, co mówią na mnie oszczerce,
Jam twego ojca ślubną jest żoną:

I żyć uczciwie będziem, me serce,
Sami, we dwoje, pod drzew osłoną.
Gdy on śmiał rzucić swe dziecię hoże,
Przy mnie by nigdy nie zdołał zostać:
On cię już dzisiaj skrzywdzić nie może,
Lecz sam, ah biedny, jak straszna postać!
We dwoje, skrycie, co dzień o świcie,
Będziem się modlić za jego życie.

Dziwów nauczę mego chłopczyka,
Jak sowa śpiéwa kiedy mrok wita...
Cóż to? me dziecię usteczka zmyka?
Znać, żeś już piersi miało do syta.
— Gdzieś ty, gdzieś drogie me własne dziecię?
Cóż to za brzydkie oczy w tem ciemnie?
Ach! wzrok tak dziki, nigdy na świecie
Nigdy nie wyszedł — nigdy — odemnie!
Jeśli kochane, tyś obłąkane,
To już na wieki smutną zostanę...

Zaśmiéj się do mnie drogi baranku;
Jam twoja matka; ma miłość stała —
Wszak doświadczona? Jam bez ustanku
Wszędzie ci ojca w koło szukała.
Znam ja trucizny, znam i korzenie
Które na pokarm ziemia nam niesie;

Więc się mnie nie bój, lube stworzenie:
Gdzieś twego ojca znajdziemy w lesie.
Wróć do twej krasy i dalej w lasy!
Tam żyć będziemy po wszystkie czasy.“

Stanisław Koźmian.





TITHONUS.
(Z ALFREDA TENNYSONA)
ur. 1809 r.

Lasy butwieją, lasy padają i giną,
Obłoki wypłakują łez swoich brzemiona,
Człowiek orze swe pole i pod niem się kładzie,
Po kilku wiosnach łabędź kończy swoje trwanie.
Mnie jednego okrótna nieśmiertelność trawi:
Ja więdnę wciąż powoli w twych boskich objęciach,
Tu, na cichej granicy dalekiego świata,
I mój cień siwowłosy wędruje jak mara
Przez te przestrzenie wschodu senne i milczące,
Przez mgieł zwoje i lśniące przedsienia poranku.

Niestety! ten cień siwy był niegdyś człowiekiem,
Tak dumnym z swej piękności i z twego wyboru,
Co go zrobił wybranym — że w swem wielkiem sercu
Nie chcąc być niższym, sam się uznawał za boga!

Ja żądałem od ciebie: „Daj mi nieśmiertelność!“
A tyś się przychyliła do życzeń z uśmiechem,

Jak bogacz, który niedba o to co rozdaje.
Lecz surowe Godziny gniewną wszczęły pracę
Przeciw mnie, i złamały, skaziły, zepsuły:
A nie mogąc mnie dobić — zostawiły nędzne
W obliczu nieśmiertelnej młodości kalectwo,
Wieczystą starość, obok wieczystej młodości —
I stałem się popiołem. Czyliż to naprawić
Twoja miłość i piękność zdoła nawet teraz,
Gdy tuż nad nami srebrna gwiazda, twój przewodnik,
Oświeca w twoich oczach łzy, które wylewasz
Na głos mój? Pozwól umrzeć, dar swój weź odemnie:
Pocóż ma pragnąć człowiek, aby w jaki sposób
Wyróżniał się od ludzi pokrewnego rodu,
Lub mijał przeznaczoną od losów ciemnicę,
Gdzie dla wszystkich spoczynek, dla wszystkich spotkanie.

Łagodny wietrzyk chmury jak wachlarz rozwija,
Przez nie, przegląda ciemny świat ten, gdziem zrodzony;
Znów się wykrada dawny, tajemniczy połysk,
Z twego czystego czoła i z twych czystych ramion
I z łona bijącego odnowionem sercem.
Twe lica różowieją przez mroki rumieńcem,
Zanim zagaszą gwiazdy, zaprząg twych rumaków
Chciwy jarzma, z miłością ku tobie wzlatuje,
I otrząsa ciemności z swych grzyw rozpuszczonych,
I z rannych zmierzchów krzesze ogniste iskierki.

Widzisz, oto i teraz stajesz się piękniejszą,
Gdy milczysz i opuszczasz mnie bez odpowiedzi,
Zostawiając mi tylko łzy na mojej twarzy.

Czemu tak zawsze chcesz mnie straszyć swemi łzami?
Czemu chcesz bym drżał myśląc, że jest może prawdą
W dniach minionych na ziemi posłyszane zdanie:
„Bóstwa same nie mogą odwołać swych darów.“

O biedny! stokroć biedny! w dniach minionych dawno
Z innem sercem niż teraz, innemi oczami,
Jakby zupełnie nie ten co dzisiaj, śledziłem
Świetlany w koło ciebie tworzący się zarys,
I mgliste loki coraz słoneczniej płonące;
Mieniąc się w ślad za tobą, czułem, jak krew moja
Żarzy się żarem, który czerwienił powoli
Twój pałac w pół otwarty, czułem wtedy leżąc
Usta moje i czoło ocieplone rosą
Tych pocałunków, które wonniejszemi były
Od ledwie rozwiniętych pączków dni wiosennych,
I mogłem słyszeć z ust tych, co mnie całowały,
Jakiś szept nieujęty, namiętny a słodki,
Podobny do cudownej pieśni Apolina,
Od której Ilion w niebo wytrysnął wieżami.

Teraz już mnie nie trzymaj w swem królestwie wschodu!
Wszak stan mój dłużej z twoim nie może iść w parze?

Już mnie chłodem przejmują twe różane cienie,
Już są zimnemi dla mnie wszystkie twoje światła,
I zwiędłe moje stopy na twym lśniącym progu
Lodowacieją zwolna, gdy się mgły podnoszą
Nad polem, w koło domostw tych szczęśliwych ludzi,
Którzy mogą umierać, i w koło porosłych
Trawą mogił, szczęśliwszych jeszcze co pomarli.
Puść mnie, i powróć ziemi do której należę;
Widzisz wszystko — więc będziesz i grób mój widziała,
Co poranku, swą piękność odnawiając wieczną.
Ja, proch w prochu zapomnę o tych sferach próżnych,
I o tobie, na srebrnych wracającej kołach.

Adam Asnyk.





ELEGIA.
(Z ALFREDA TENNYSONA.)

Ty zowiesz, moja ty ukochana,
Ty w której niema szyderstwa cieniu,
Co całe niebo nosisz w spojrzeniu,
Ty zwiesz wątpienie płodem szatana.


Niewiem! — Jednego znałem zaiste,
Co najzawilszych badań docierał,
Rozdwojem dźwięk swej lutni rozdzierał,
A wciąż na tony silił się czyste.

Zachwiany w wierze, lecz czysty z czynu,
Nareszcie duszę wysączył w pieniu.
Więcej jest wiary w szczerem wątpieniu,
Niźli we wszystkich religjach gminu.

Zwalczał zwątpienia, siły zgromadzał,
Wiarą rozumu niechciał omraczać,
Wolał z widmami duszy bój staczać,
Aż tych nareszcie wrogów pozgładzał;

Aż zdobył wiarę silniejszą w zysku,
I czuł nad sobą palec tej mocy,
Co tworzy światłość i ciemność nocy,
Nie w samych świateł zamieszka błysku.

Lecz i w ciemnościach i na chmur zrąbach,
Bóg na Synaju rozgrzmiany wielce,
Gdy kuł Izrael złociste cielce,
Choć brzmiał tak głośno wyrok na trąbach.

Adam Pajgert.




CZEGO TY SMUTNA?
(Z TENNYSONA.)

— Czego ty smutna jesteś różo?
Czego ty różo jesteś biała?
Nieba się drzącem srebrem chmurzą,
A złote słońce górą pała.
Czego ty smutna jesteś różo?
Czego ty różo jesteś biała?

— Jestem ja biała, jestem smutna,
Bo kocham one słońce złote;
A czar miłości — moc okrutna,
Dała mi szczęście i tęsknotę!
I jestem biała, jestem smutna,
Bo kocham w górze słońce złote!

Marya Ilnicka.






EXCELSIOR.
(Z LONGFELLOWA)[1]
1807 † 1882.

Już szary cień nocy opadał z zachodu;
Przez wioskę alpejską, śród śniegu i lodu,
Przechodził młodzieniec, chorągiew niósł białą,
A na tej chorągwi to godło jaśniało:
Excelsior!

Posępne i smutne miał czoło, — lecz oczy
Błyskały jak oręż gdy z pochwy wyskoczy;
A głosem swym dźwięcznym, jak trąbą bronzową,
W nieznanym języku, nieznane brzmiał słowo:
Excelsior!



Tu cicho i błogo śród chatek górali,
Tu każde ognisko płomieniem się pali,
A nad nim, jak widma gleczerów urwiska!
I głuchy mu jęk się przez usta przeciska:
Excelsior!

— „O! wstrzymaj się, wstrzymaj!“ — głos starca go wzywa;
„Patrz! burza na chmurach nadciąga straszliwa!
Czy słyszysz, jak huczą potoki wezbrane?“ —
Za całą odpowiedź, brzmi słowo nieznane:
Excelsior!

— „O! zostań się!“ — dziewczę przynęca go czule...
Twe czoło stroskane na piersiach utulę!“
W błękitnych źrenicach łzy wstrzymać nie zdołał,
Lecz z smętnem westchnieniem raz jeszcze zawołał:
Excelsior!

— „Od świerków, wichrami strzaskanych, chroń głowę!
A bacz nadewszystko na zaspy śniegowe!“
Te były ostatnie od starca przestrogi —
A głos odpowiada gdzieś z górnej już drogi:
Excelsior!

Nazajutrz, o świcie porannym, w tej porze,
Gdy w cichym świętego Bernarda klasztorze,

Hymn modłów pobożnych rozlewa się w pieniach,
Krzyk jakiś przeleciał po zmarłych przestrzeniach:
Excelsior!

Po pilnem szukaniu, po długim obiegu,
Pies wierny odkopał wędrowca z pod śniegu;
W skostniałej już dłoni chorągiew miał białą,
A na tej chorągwi to godło jaśniało:
Excelsior!

Tu leżał on martwy śród mglistej zawiei,
Lecz z słodkim na ustach uśmiechem nadziei;
A ztamtąd — gdzie czyste i jasne lazury,
Jak gwiazda lecąca, spadł jakiś głos z góry:
Excelsior!

Konstanty Gaszyński.





NIEWOLNIK.
(Z LONGFELLOWA.)

W snop nie uwiązał nażętych kłosów,
Położył się z sierpem w dłoni,
Piersi miał nagie, kędziory włosów
W piasczystej zanurzał błoni,

I w sennych marzeń mgle przezroczystéj
Obaczył kraj swój ojczysty.

Ziemię snów jego Niger szeroki
Błękitną wstęgą przegradza;
Śród drzew palmowych dumnemi kroki
On znów się, jak król przechadza.
I słyszy z dala karawan dzwonki
Z góry płynące, przez łąki.

Znów swą królowę czarnoźrenicę,
Ogląda w dzieci swych gronie;
Zwisły u szyi, całują lice,
Czule ściskają mu dłonie.
Łzą się śpiącego wilży powieka,
Łza jego w piasek przecieka.

I chyżą jazdą cwałuje potem
Zielonym brzegiem Nigrowym,
Okiełzał konie wędzidłem złotem,
I jakby w marszu bojowym
Czuje, jak kindżał przy jego boku
Rumaka tłucze w poskoku.

Jak purpurowe przed nim sztandary
Flamingów stada się noszą;

A w ślad za nimi, przez puszcz obszary
Z dziką ugania rozkoszą,
Aż ujrzał zdala Kafrów osady
I ocean modro-blady...

I słyszał nocą ryk lwa z gęstwiny,
Przeciągłe hyeny wycia,
Hipopotama co łamie trzciny,
Gdy z fal wychodzi ukrycia...
I przeciągają gwary te zmienne
Jak bębnów bicie wojenne.

Bór stutysięcznym swoim językiem
Wolności hasło mu głosił;
Wicher po puszczy przeciągłym rykiem
Wolności okrzyk roznosił,
Aż uśmiech senną twarz opromienia
Na te burzliwe ich pienia.

I już go skwary nie dręczą dzienne,
Dozorcy bicz nie ocuca;
Śmierć oświetliła obrazy senne
A ciało leży bez duszy
Jak rdzawy łańcuch, który duch kruszy
I precz od siebie odrzuca.

Adam Pajgert.





ŚPIEWACY.
(Z LONGFELLOWA.)

Trzech wieszczów zesłał Bóg pospołu,
Na tę wygnania biedną ziemię,
By za ich pieśnią ludzkie plemię,
Wzrok gdzieś podniosło z nad padołu.

Jeden młodzieniec z jasnem okiem,
Na lirę struny napiął złote:
W zielonym gaju nad potokiem,
Opiewał rajskich snów tęsknotę.

Drugi mąż blady, smętnej dumy,
Stawał śród ulic miejskich cieśni,
Potężnym dźwiękiem brzmiących pieśni
Jak piorun ciche wstrząsał tłumy.

Trzeci był starzec siwo włosy,
W świątyni Pańskiej pieśń swą śpiewał,
Kiedy natchnienia święte głosy,
Organ ze złotych ust wylewał.

Aż raz rozpoczął się sąd ludzi:
W którym z nich święta iskra płonie?
Gdy dźwięk ich pieśni w ludu łonie,
Niezgodnych uczuć echo budzi?


Ale Mistrz wielki rzekł: — Sędziowie!
Wszystkich trzech braci ja posłałem,
Ku objawieniu ducha w słowie,
Każdemu inny udział dałem:

Zachwycić, wzruszyć, wznieść ku górze,
Oto potęgi trzy są tony!
Czyj słuch ku prawdzie nastrojony,
Harmonję znajdzie w takim chórze!

Marya Ilnicka.






BABUNIA.
(Z ANDERSENA)
1805 † 1875.

Nasza babunia stara, pomarszczona, siwa,
Ale oczy jej blaskiem migocą się jeszcze,
I piękne historyjki z pamięci dobywa.
Jej suknia w duże kwiaty jak nowa szeleszcze.
Babunia wiele umie i wiele pamięta,
Bo gdzie, starsza od ojca i od naszej matki!
U babuni jest książka do modlitwy święta,
A w tej książce dębowe z klamrami okładki.
Między kartami książki, zerwana za młodu,
Spłaszczona, zeschła róża troskliwie się chowa,
Nie tak piękna, nie świeża jak róże z ogrodu,
Lecz widząc ją, babunia zapłakać gotowa.

Pocóż nasza babunia tak starannie strzeże
W książce od nabożeństwa kwiat zżółkły nieładnie?
Czemu, gdy na tej książce odmawia pacierze,
A na zawiodły kwiatek jej łezka upadnie,
Kwiat odzyskuje barwę, nabiera swej woni,
Twarz babuni młodnieje, rumieni się, bieli,
Słońce ją opromienia, uśmiecha się do niéj,
W domku poweselało i w sercu weseléj?
Ot... młodnieje, młodnieje, rzekłbyś dziewczę hoże,
Ze światłemi włoskami, krasnemi jagody,
I kwiatek z sianożęci być świeższym nie może.
Mniema, że przy niej siedzi narzeczony młody,
On jej darował różę, ona się uśmiécha,
Z tym niewinnym uśmiechem jak dziecku jej ładnie.
Odjechał — tysiąc dumań przedumała z cicha.
W książkę od nabożeństwa znów swą róże kładnie,
Zasiada w staroświeckie krzesło na ostatek,
Twarz jej się znów pomarszcza, oko już nie pała,
Jeszcze raz popatrzyła na zawiędły kwiatek,
Książka jej z rąk wypadła — babunia skonała!

Wład. Syrokomla.




DZIECKO UMIERAJĄCE.
(Z ANDERSENA.)

Matko, dzień się już kończy, zmęczone me skronie
Pozwól bym złożył na twem ukochanem łonie,
Ale ukryj przecieraną palące łzy twoje,
Ukryj mi twe westchnienia, ukryj niepokoje!
Zimno mi, lecz patrz matko, jak w koło mnie ciemno!
A skoro już zasypiam, tak miło, przyjemno!
Anioł przedemną stoi z czołem promienistem,
I sny moje okrąża swem skrzydłem złocistem.

∗             ∗

Czyż nie słyszysz śpiew jakiś, harmonijne pienia,
Jak gdyby się otwarły niebieskie sklepienia?
Czyż obok nas nie widzisz cudnego anioła,
Co do mnie się uśmiecha, któren na mnie woła?
W koło niego spostrzegam jaskrawe szkarłaty,
Anioł z złotemi skrzydły, rzuca na mnie kwiaty!
Aby mieć takie skrzydła, podarunek z nieba,
Powiedz matko: — umierać czyż koniecznie trzeba?

∗             ∗

Czemuż mnie tak do łona przyciskasz z rozpaczą?
Te westchnienia stłumione, te żale, cóż znaczą?

I czemuż jesteś łzami rzewnemi zalaną?
Ty zawsze dla mnie będziesz matką ukochaną!
Niechaj twój płacz ustanie, niech się żal ukoi,
Bo twe cierpienie matko! moją boleść dwoi...
Czuję uścisk anioła, ciężeją powieki:
Żegnam cię, biedna matko! żegnam cię na wieki!

Leon Potocki.




MONOLOG RAGNILDY,
Z TRAGEDYI „OLAW SAMOZWANIEC“.
(Z ADAMA OEHLENSCHLAEGERA)
1779 † 1850.

Tak, stać się musi! Dobędę spełnienia
Mnogich, niespanych nocy mych marzenia,
Gdy przed mej chaty rozwartemi wroty,
Gwiazd tajemniczych śledziłam obroty.
Gdy zórz północnych blaski, niby rój
Widm, dziki taniec zawodziły swój,
To jako miotły rozczochrane, krwiste,
To jako mieczów głownie płomieniste.

Wśród wycia wichrów głos duchów brzmiał mi:
Do dzieła! pomścij znieważonej czci,
Dawnych rycerzy!... Nie daj tym zuchwałym
We srebrnych blachach, karłom zniewieściałym,
Zatrzeć i pogrześć w niepamięci, mocnych
Postaci dawnych mocarzy północnych.

Zdeptaj próżności południowy kwiat!
Na skałach naszych nie dla niego świat!...

Precz z rycerzami na toczonych koniach!
W łodzi, na burzą rozhukanych toniach,
Jaśnieć mężowi!... Precz włócznie, rapiery!
Dość bohaterskiej, trzaskać łby siekiery!
Precz jedwab, skarłat, drogie złotogłowy!
Dość zgrzebna szata i pancerz stalowy!...

Groźny, jak niegdyś, z stromego urwiska
Skał, dotąd strasznym młotem swym Thor błyska...
We gnuśnym grobie nie zaginąć nam!
Z gruzów nowego, zmartwychwstanie chram
Czci dawnej!... Dłonią niewiasty zuchwałą
Co legło, wznieść znów niewieście zostało.

Roman Zmorski.





MELANCHOLIA.
(Z OEHLENSCHLAEGERA.)

Znałem dziewicę: jestto północna dziewica,
Z bladem czołem, z słodyczą wyrytą na twarzy,
Znajdziesz ją błąkającą przy świetle księżyca,
W lasach albo w dolinie, lub u stóp ołtarzy!

Nawet, gdy oddech wiosny do nas się uśmiécha,
Zanurzona w swych myślach i z głową spuszczoną,
Taki ma urok w sobie, choć smutna, choć wzdycha:
Iż krok w krok za nią dążysz jak za narzeczoną.

I ja za nią dążyłem, szukałem starannie
W lasach, ponad strumieniem, wśród zimy, wśród lata:
Teraz ona mnie szuka, ściga nieustannie,
Czy w odludnem zaciszu, czy w odmęcie świata.

Uciekaj od tej co się melancholją zowie,
Bo jeśli ją do serca raz tylko przywołasz,
Tego co się w niem dzieje, jeśli raz się dowie:
Odepchnąć ją od siebie, zapomniéć nie zdołasz.

Leon Potocki.





HYMN DZIECKA DO BOGA.
(Z LAMARTINA)
1790 † 1869.

Oh, Ojcze! Ty, któremu mój ojciec cześć składa;
Ty, którego i groźne i łaskawe społem
Imię sprawia, że matka bije przed Niem czołem,
A każdy kto Go wzywa, na kolana pada!

Mówią: że to ogromne słońce promieniste,
Jest tylko grą potęgi Twojej nad światami,
I tak się pod Twoimi kołysze stopami
Jak lampa, której ściany piękne i złociste!

Gwiazdom Ty blask udzielasz, — niezliczone roje
Któreś ich porozrzucał na niebios przestrzeni,

Są jak gwoździe z brylantów i drogich kamieni,
Które zdobią pałacu Twojego podwoje!

Ty wszystko swoim duchem ożywiasz, ocucasz!
Tyś wodą ponapełniał mnogie oceany!
Ty dowolnie uśmierzasz srogie ich bałwany!
Albo jedne na drugie, jak pasma gór rzucasz!

Tyś rzekom kazał płynąć! Ty pęd wiatrom dajesz!
Ty się objawiasz wszędzie, na świata przestworze,
Tak w najlichszym robaczku, jak w słońca utworze,
A w dobroci swej ku nam, nigdy nieustajesz!..

Mówią: że ruch i życie, każdy ptaszek mały
Pod tym obszarem niebios, z rąk Twoich dostaje:
I że Twoja wszechmocność, duszę także daje
Wszystkim małym dzieciątkom — aby Cię poznały!

Mówią: że Ty o Panie! dajesz nam sowicie
Kwiaty, któremi pyszny ogród się odziewa;
I że bez Ciebie, skąpe, niemiałyby drzewa
Owoców, których ludziom tak miłe użycie!

Do podziału zaś darów, które rzucasz z góry,
Cały świat jest przez Ciebie tak hojnie wezwany,
Że najmniejszy robaczek nie jest zapomniany,
I znajdzie swoje miejsce w tej uczcie natury! 


Baranek, żuje listki wonnej macierzanki;
Zwinna koza się czepia zręcznie szczodrzenicy;
Muszka, białe kropelki jakby u krynicy
Czerpie mleka, u brzegów mojej filiżanki.

Skowronek, mnogie ziarna w tych kłosach znajduje,
Które mu żeniec roni w porze żniwo-brania;
Wróbelek, nie opuści gumna podczas wiania,
A dziecko się do matki swojéj przywiązuje!

By zaś te mnogie dary otrzymać, pożywać,
Które z każdym dniem nowym wydajesz obficie:
Czy w południe, czy w wieczór, czyli też o świcie,
Cóż nam czynić należy? — Imię Twoje wzywać.

D. J. Jedliński.





JESIEŃ.
(Z LAMARTINA.)

Witajcie! zieloności pozbawione drzewa!
Wy liście żółkniejące które wiatr rozwiewa!
Witaj zgonie pogody!... Natury żałoba
Przystaje udręczeniu, oku się podoba.

Zamyślony, samotny, idę krok za krokiem,
Idę po raz ostatni smutnem żegnać okiem
To słońce bledniejące — promień jego słaby,
Przedziera się zaledwie w gęste lasu cienie.
Gdy w dniach smutnej jesieni kona przyrodzenie,
Milszemi, świetniejszemi jaśnieje powaby.
Tak ostatnie przyjaciel oddaje uściski,
Tak się mile uśmiecha człowiek zgonu bliski.

W widnokręgu dni moich już słońce blednieje,
Opłakując straconą rozkoszy nadzieję,
Raz jeszcze się odwracam, z zazdrością spoglądam
Na dobra nieużyte i użyć ich żądam.

Słońce! ziemio! naturo! gdy nad grobem stoję,
Przyjmij w hołdzie łzy rzewne i nadzieje moje.
Jak wonne jest powietrze, niebo jak nie mgliste,
Dla oczu konających to słońce jak czyste!
Radbym dzisiaj ten kielich aż do dna wysączył,
Gdzie się nektar rozkoszy z przykrą żółcią złączył.
Piłem życie z tej czary, może w niej u spodu
Kropla upragnionego pozostała miodu!
Może, kiedy nadzieję szczęścia postradałem,
W pomyślniejszej przyszłości odzyskać ją miałem.
Możeby czyje serce — me serce pojęło,
Wzbudziło we mnie miłość i miłością tchnęło!

Zdając wonie zefirom kwiat spada na łące,
Tale żegna gwiazdę życia i życie gasnące.
Ja konam, dusza moja w ostatniej godzinie
Jako dźwięk melodyjny wznosi się i ginie.

Dominik Lisiecki.





FORTUNA.
(Z BÉRANGERA)
1780 † 1857.

Puk, puk — cóż u pioruna!
Puk, puk — a któż tam stuka?
Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!

Nie wpuszczamy tu nikogo;
Dziś u nas wielkie śniadanie;
Czekamy tylko na Franię...
Fortuno! idź swoją drogą!

Puk, puk — cóż u pioruna!
Puk, puk — a któż tam stuka?
Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!


Ach! ona nam obiecuje
Złoto i dostatek wszelki...
Lecz mamy pełne butelki,
Restaurator kredytuje!

Puk, puk — cóż u pioruna!
Puk, puk — a któż tam stuka?
Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!

Ona mówi: mam strój suty,
Pereł i brylantów góry!
Nie chcemy nawet purpury —
Właśnie, zdjęliśmy surduty.

Puk, puk — cóż u pioruna!
Puk, puk — a kto tam stuka?
Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!

Ukazuje nam korony;
Eh! o władzę nam nie chodzi!
Nie tykając nawet łodzi —
Mijamy wzdęte balony.

Puk, puk — cóż u pioruna!
Puk, puk — a kto tam stuka?

Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!

Namawia do świetnych czynów;
Mówi, że sławą obdarzy...
Oh! dzięki ludzkiej potwarzy,
Nie chcemy i znać wawrzynów.

Puk, puk — cóż u pioruna,
Puk, puk — a kto tam stuka?
Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!

Często jej zwodnicze wianki,
Ludzie z płaczem przeklinają;
Niech więc nas lepiej zdradzają
Wesoło, nasze kochanki!

Puk, puk — cóż u pioruna!
Puk, puk — a kto tam stuka?
Puk, puk — to ja, fortuna!
Puk, puk — idź do kaduka!

M. Biernacki.




STARY KAPRAL.
(Z BÉRANGERA.)

Naprzód! naprzód! marsz rębacze!
Broń na ramię! wszak nabita!
Dajcie fajkę — precz te płacze!
Pożegnajcie mnie i kwita!
Osiwiałem w służbie włosy;
Czym źle zrobił, trudno dociec;
Lecz na mustrach — ej, młokosy!
Byłem dla was jako ociec!
Naprzód, wiara!
Iść przytomnie,
Tylko wara,
Płakać po mnie!

Młody rotmistrz mi uwłacza,
Więc mu pięścią dałem busi:
Sąd wojenny nie przebacza,
Stary kapral umrzeć musi.
Tak potrzeba, na przestrogę,
Żem zimniejszej krwi nie użył;

Lecz obelgi znieść nie mogę:
Jam bohaterowi służył.
Naprzód wiara!
Iść przytomnie,
Tylko wara,
Płakać po mnie!

Bądźcie mężni o kamraci!
Nieście w służbie krew i zdrowie:
Choć się ręka, noga straci,
Krzyż ozdobi honorowie.
Jam go zyskał w dobrej sprawie...
Ej! bywało, bracia mili,
Ja wam stare boje prawię,
Wy, gorzałkęście płacili.
Naprzód wiara!
Iść przytomnie,
Tylko wara
Płakać po mnie.

Robert! chłopcze z naszej wioski,
Wracaj do niej paść swe trzody:
Patrz, jak piękne klony, brzozki,
Teraz na wsi kwiecień młody!
Ja bywało o tej porze
Wdziękiem sioła oczy pieszczę...

O! mój Boże, o! mój Boże!
Matka moja żyje jeszcze!
Naprzód wiara!
Iść przytomnie,
Tylko wara
Płakać po mnie!

Kto tam szlocha? znam po jęku:
Żona trębacza husarzy.
Niosłem syna jej na ręku,
Idąc z Moskwy w przedniej straży.
Jéjby przyszło w dzikim stepie
Zginąć w śnieżnej zawierusze.
Dziś niewiasta pacierz trzepie,
Niech się modli za mą duszę!
Naprzód wiara!
Iść przytomnie,
Tylko wara
Płakać po mnie!

Tam do licha! fajka zgasła...
O nie, jeszcze... Już my w kole.
Do szeregu! czekać hasła!
Oczu wiązać nie pozwolę!
Ej kamraci, ej najszczersi!
Wara płakać... Broń gotowa;

Strzelać celno, w same piersi —
I niech Pan Bóg was zachowa!
Naprzód wiara!
Iść przytomnie,
Tylko wara
Płakać po mnie!

Wład. Syrokomla.




MOJA ŁÓDKA.
(Z BÉRANGERA.)

Po żywota mętnej fali,
Podmuchami losu gnana,
Ku nieznanej gdzieś oddali,
Płyń ma łódko, w imię Pana!
Czy ci przystań poznać gładką,
Czy w otchłani, (los zagadką,)
Bóg ci koniec da:
Co tam! póki słońce świeci,
Jednej chwili — marne dzieci:
Płyńmy łódko ma!


Czyliż czoło znoić warto?
Czyliż warto, mówcie sami —
Z losem walkę wieść zażartą,
Gdy śmierć może tuż przed nami?
Niż o byt ten dbać bez treści,
Co tak mało szczęścia mieści —
I tak krótko trwa:
Lepiej, póki słońce świeci...
Biały żagiel z wiatrem leci,
Płyńmy łódko ma!

Towarzyszy nam w podróży
Mych piosneczek muza młoda;
Kiedy niebo się zachmurzy
Ona nam odwagi doda.
Kołysani jej dźwiękami
Przesuniem się nad falami,
Nie dotknąwszy dna;
Niebo jasne, słońce świeci,
Biały żagiel z wiatrem leci:
Eh! płyń łódko ma!

Winnicami tam, u brzegu,
Ku nam wdzięczy się dolina;

Łódko moja, zwolnij biegu,
Weźmiem z sobą zapas wina!
Kiedy pełny dzban wychylę,
Krew mi raźniej zadrga w żyle,
W oku błyśnie skra;
Potem dalej! — Liść co leci,
Jednej chwili marne dzieci...
Płyńmy łódko ma!

A tam znowu, gdzie ta strzecha
Pochylona nad falami:
Młode dziewczę się uśmiecha...
Spiesz dziewczyno w podróż z nami!
Usta nasze całus sklei:
Z każdym trunkiem po kolei
Zapoznać się trza...
I znów dalej! Liść co leci,
Jednej chwili marne dzieci:
Płyńmy łódko ma!

Tak wciąż świeże plotąc wianki,
Gdy już próżny — gdy już licha:
Rzucać kielich dla kochanki,
A kochankę dla kielicha!
Z wiosną, z pieśnią i z dziewczyną,
Nie znać nigdy, co złe wino,

Co troski, co łza!
To mi żywot! Słońce świeci —
Biały żagiel z wiatrem leci!
Płyńmy łódko ma!

J. S. Chamiec.





SEN BOOZA.
(Z WIKTORA HUGO)
ur. 1802.

Legł Booz na spoczynek, znój otarłszy z czoła;
Dzień cały pracowicie spędził na swym łanie,
Później na zwykłem miejscu uczynił posłanie,
I spał, brogami zboża otoczon dokoła.

Starzec ten, miał dostatkiem żyta i pszenicy,
Ale choć bogacz, cnotę miłował jedynie:
Nie było błota w wodzie u niego przy młynie,
Nie było piekła w ogniu u niego w kuźnicy.

Włos brody srebrną strugą na piersi mu spływał;
Snopa swego nie wiązał zawistnie i chciwie;
Gdy ujrzał jaką biedną kłosiarkę na niwie,
— „Rzucajcie kłos umyślnie!“ sługom nakazywał.


Mąż ten prawy, szedł z dala od ścieżki pochyłéj,
Cnotą swoją, jak szatą śnieżystą okryty;
A zawsze w stronę biednych lejąc zdrój obfity,
Brogi jego jak studnie okoliczne były.

Gospodarny, oszczędny, a jednak był hojny;
Dobry dla swej czeladki, o los krewnych dbały;
Chętniej nań, niż na młodzież niewiasty patrzały,
Bo młodzian tylko piękny — a starzec dostojny.

Starzec, który ku źródłu pierwotnemu kroczy,
Wita byt wiecznotrwały, a żegna dni zmienne;
I w oku jego światło jaśnieje promienne:
Młodzież zasię, ma ogniem gorejące oczy.

Uśpiły więc Booza słodkie, nocne wczasy,
Przy brogach, jak zwaliska sterczących, lub skały;
W koło śpiących żniwiarzy gromadki szarzały...
A działo się to w dawne, w bardzo dawne czasy.

Lud Izraelski wówczas wiodła sędziów ręka:
Ziemia, gdzie w koczownicze zbiegłszy się gromady
Człowiek z trwogą spoglądał na olbrzymów ślady,
Z potopu była jeszcze wilgotna i miękka.

Booz tedy w namiocie legł zamknąwszy oczy,
I zasnął, jak spał Jakób, spała Judyt wdowa;

Aż oto niebios bramy rozwarłszy, Jehowa
Na siwą głowę starca, spuścił sen proroczy.

Sen był taki: jakoby Boozowi z łona
Dąb wyrasta, pod niebios wysokie sklepienia,
Po nim, długim łańcuchem idą pokolenia,
Król śpiewa u podnóża — Bóg na szczycie kona.

I szeptał głosem duszy Booz zadziwiony:
— „Jak to? być że to może? ze mnie to się zrodzi?
Ósmy dziesiątek liczba lat moich przechodzi,
A Bóg mi nie dał synów, i nie mam już żony!

Dawno już ta, co ze mną dzieliła me łoże,
Dla Twojego, rzuciła dom mój, Wielki Boże!
Choć związaniśmy dotąd niby dwa ogniwa,
Ja na poły umarły — ona na pół żywa.

Nowe plemię mam wydać? Któż uwierzyć zdoła?
Stać się ojcem rodziny, w mojej że to mocy?
W młodości, człeku jutrznia jaśnieje wesoła,
I jak z boju zwycięzca — dzień wychodzi z nocy.

Lecz starzec, jako w zimie brzoza stoi drzący!
Na me życie samotne, wdowie, zmierzch już pada;
Dusza moja do grobu już się chyli rada,
Jak się chyli ku wodzie w znoju wół pragnący.“


Tak mówił Booz, szczęsny sennemi zachwyty,
Oczy we śnie tonące zwracając ku Panu;
U stóp swoich nie czuje róży cedr Libanu:
On nie czuł u stóp swoich przypadłej kobiéty.

Bo gdy używał wczasu, Rut Moabitanka
Legia u nóg Booza, trwożnem zdjęta drżeniem,
Czekając, rychło jasnym, cudownym promieniem
Mrok jej przeczuć, rozproszy błogi brzask poranka.

Lecz Booz o niewieście nic nie wiedział wcale,
Nie wiedziała Rut czego sam Bóg żądał po niéj:
Powietrze było pełne słodkiej kwiatów woni,
I rzeźwy oddech nocy owiewał Galgalę.

A cienie uroczyste, weselno-godowe,
Drżały pewno aniołów niewidzialnych lotem,
Bo raz w raz, po pod ciemnym niebiosów namiotem,
Coś migało, jak gdyby skrzydła lazurowe.

A z oddechem śpiącego Booza mieszały
Szmer głuchy, między mchami szeleszczące zdroje,
Natura w onczas była w całej krasie swojéj,
Wzgórza stały przybrane w wieniec lilji biały.

Booz spał... Rut w zadumie tonęła. Na niwie
Zcicha brzmiały grzechotki pasącej się trzody;

Ku ziemi się chyliło niebo dobrotliwie,
A w ciszy, lwy bezpieczne z jaskiń szły do wody.

I Ur i Jerydamet leżały w uśpieniu,
Gwiazdy kwitły na ciemnem, niezgłębionem niebie;
Nów wąziuchny, iskrzący, śród tych kwiatów cieniu
Połyskał na zachodzie. Rut pytała siebie —

Okiem mdlejącem patrząc z pod swojej zasłony:
Jaki Bóg, jaki żniwiarz wieczno trwałych plonów,
Tak niedbale porzucił schodząc z swych zagonów,
Na ściernisku gwiazdzistem — ten swój sierp złocony.

Adam Pług.




CEDR.
(Z WIKTORA HUGO.)

Omer, islamski Szeik, mąż w nowym zakonie
Jakim Prorok dopełnił Issowego prawa,
Szeik Omer po świecie chodzi i przystawa,
Czasem na długim kiju, o splecione dłonie
Oprze brodę jak pasterz. Tak błędnemi kroki
Dążąc ku świętéj Dżedździe, zszedł ku wód głębinie,

Gdzie przez Czerwone morze, jak przez sen głęboki
Prześwieca Bóg. Aż weszedł na ową pustynię
Ciemnicami groźnego nieba zaczernioną,
Gdzie Mojżesz się pod tajną przesuwał zasłoną.

Myśl surowa od puszczy na pielgrzyma wieje,
Nią pędzony, przemierzył Egipt i Judeję,
Aż na Patmos, u stoku obnażonéj góry,
Wśród piasków, spostrzegł Jana śpiącego na ziemi.

Bo nie umarł Jan święty, samotnik ponury.
Jak Enoch sprawiedliwy, jak Eljasz w ognistém
Zachwyceniu, Jan został pomiędzy żywemi.
Bóg trzyma ich w odwodzie do walk z Antychrystem.

Spał Jan, przez sen wpatrzony w ten ocean życia,
Gdzie flota światów krążąc pędzi do rozbicia.
Sen mroczył tę źrenicę światłem nabijaną,
Jedyną w pośród żywych, jakiéj było dano
Podpatrzéć przez rozprutą szczelinę otchłani,
Jak w zbrojach skrzących siarką wojują szatani,
Jak w pył lecą Babele, padają Syjony,
Jak z czasem blaknie każde, najczystsze widzenie,
Znieważone religje śmieją się szalenie,
I bluźnierstwa latają na burzy czerwonéj.

Jan spał, a skwar odkrytą rozpalał mu głowę.

Omer, co jak prorocy znał żywiołów mowę,
Przy drodze, tuż nad morzem, dostrzegł że pod murem
Samotnego santonu, rósł z liściem ponurem
Cedr odwieczny. — I wzniosła się ręka kapłana
Ku północy, gdzie żyją drapieżni orłowie,
Wskazał morze Egiejskie świecące zdaleka,
A daléj na Patmosie uśpionego Jana,
Pnia się dotknął, i rozkaz w takiém dał mu słowie:

— „Idź cedrze! Idź i ocień mi tego człowieka.“

Widmo z soli co patrzy ku zgliszczom Sodomy,
Nie tak nad gorzką wodą nieruchomie czeka,
Jak cedr na głos Omera został nieruchomy.

— „Idź-że!“ Powtórzył szeik, i dźgnął go kosturem.

Cedr, od muła krnąbrniejszy, pozostał pod murem,
Ani mu żadnym szmerem nie zadrgnęły liście.

Wtedy kapłan się zwrócił ku niewidzialnemu,
I podnosząc prawicę wyrzekł uroczyście:
— „Idź cedrze, w imię Boga żyjącego!“

— „Czemu
Nie wezwałeś go wcześniéj?“ Spytał głos od drzewa.

I oto, dreszcz niém wstrząsnął jak trzciną zachwiewa.
Strzaskując żywą skałę, konary długiemi
Wywijając, jak okręt masztami zjeżony,
Wypruwając koleją z objęć matki ziemi,
Powkręcane korzenie, zewsząd wpite szpony,
Cedr, niby ptak posępny wyleciał ku niebu.

Minął Gur, skałę ciemną jak korzec włożony
Na ogień, który palą kowacze Erebu.
Minął Egipt z bezkształtnym jego panteonem,
I Nil który w Edenie Adam zwał Gehonem,
Teby, Jericho, Gosnę okrążył półkolem,
Ur, gniazdo Abrahama, Betsad, co na łonie
Wypiastowała Piotra, — przemknął się nad polem
Galgali, toporami z krzemienia nasianem,
Aż przebywszy pustynię co wszech klęski zionie,
Przez Borceos i Arsak zwisł nad Chanaanem.

Tu znowu spotkał morze pyszne a ponure:
Zanurzył lot w tę globu przepaścistą chmurę,
Jak nurek się przez wrogie przerzynał otchłanie,
Aż opadł na Patmosie, przy uśpionym Janie.

Ten zbudził się, zadziwił, skąd mu cień u głowy?
I pogodny, lecz nawet w pogodzie surowy,
Rzekł: — „Cedrze, co tu robisz? Zkąd się tobie wzięło
Kiełkować, zazielenić i urość w godzinie?


Pan chce w swojéj mądrości, by zwolna szło dzieło,
By cedr na krzepkich stopach utwierdzał się w glinie.
Po co ci ta troskliwość dla opoki mojéj?
Taki pośpiech w odwiecznym porządku nie stoi.
Nim drzewo się odchowa, iluż ludzi zginie!
Deszcz mu jest wiernym sługą, włóknami korzenia
Do najmniejszej gałązki łaknącéj dopłynie,
I zaledwie wypity, w sok życia się zmienia.
Bóg ziemią twór ten karmi, a tak wykarmiwszy,
Chce by codzień był twardszy i codzień cierpliwszy.
Aby pod szorstką łuską co mu pień osłania,
Mógł stać prosto i śmiać się z wichrów biczowania.
By umiał jak oślica ciężko objuczona,
Ogromy czasu dźwignąć na giętkie ramiona,
I aby można kiedyś, gdy go tknie siekiera,
Z obrączek rdzenia zliczyć lat jego pokłady.
Cedr nie na to stworzony by wszedł jak sen blady.
Co godzina buduje, to chwila zaciera.“

Z drzewa powiał głos: — „Po co oskarżać mię? Janie,
Jeśli przy tobie jestem, to na rozkazanie
Człowieka.“
— Tu brew ściągnął ów straszny poeta
Którego nikt nie nazwie bez trzęsienia ducha,
I spytał: — „Któż on człowiek, kogo wszystko słucha?“

— „Kto?“ Rzecze drzewo: — „Omer, kapłan Mahometa.
Jam przy Dżedździe spokojnie rósł od lat bez końca,
On mi tu przybyć kazał, bronić cię od słońca.“

Ten, którego wśród żywych zapomniał Jehowa,
Wstał wonczas, i na wyspę, i na wielką wodę,
I na świat, rzucił wichrom południa te słowa:
— „Przybylcy! Pozostawcież w spokoju przyrodę!“

Deotyma.




ŚPIEW PRZY GITARZE.
(Z WIKTORA HUGO.)

Gdy śpiewasz w wieczornej dobie,
Do piersi mej przytulona,
Czy słyszysz, jak z cicha tobie,
Wtóruje myśl z mego łona?
Twój słodki głos przypomina,
Dni mych czarowne rozkwicie:
Śpiewaj jedyna,
Przez całe życie!


Gdy się uśmiechasz, to wiosna,
To miłość z ust twych wykwita,
I wtedy pierzcha zazdrosna,
Myśl w głębi serca ukryta.
Bo śmiać się szczerze i słodko,
Wszak szczerość duszy to wróży:
Śmiéj się pieszczotko,
Śmiéj jak najdłużéj!

Kiedy do snu skłonisz głowę,
W cieniu, pod oczu mych strażą,
Twe senne usta różowe,
Słodkiemi wyrazy gwarzą.
A jam, jak w letnie zaranie,
Słowik tęskniący do róży:
O śpij kochanie,
Śpij jak najdłużéj!

Kiedy wypowiesz to słowo:
„Kocham cię!“ to mi się zdaje,
Że mi już niebo nad głową,
Promienne roztwiera kraje,
W oczach twych blasku tak wiele,
Że są nad gwiazdy jaskrawsze...
Kochaj aniele,
O! kochaj zawsze!


Bo widzisz, całe tu życie,
W tych czterech słowach się mieści,
Czego daj Boże obficie,
Z czem nie ma łez ni boleści;
Czego człek nigdy nie prześni,
Co go wziąć w niebo jest w stanie:
Uśmiechy, pieśni,
Sen — i kochanie!

Felicyan Faleński.




KTO WINIEN.
(Z WIKTORA HUGO.)

— Tyś spalił bibliotekę?

— Tak jest, w słusznym gniewie,
Własną ręką cisnąłem w te gmachy zarzewie!

— Przeciw sobie samemu niesłychaną zbrodnię
Spełniłeś niegodziwcze, — swą własną pochodnię
Zgasiłeś, swego ducha przeciąłeś promienie;
Co twe wściekłe zniweczyć śmiało uniesienie,

Twem dobrem, twem dziedzictwem, twojem mieniem było!
Książka jest twoim skarbem, — książka jest twą siłą;
Książka broniła ciebie, tak jak ten świat stary;
Bibljoteka jest wielkim, świętym aktem wiary
Pokoleń, zostających w zamierzchu pomroce,
Co świadectwo o zorzy dają w ciemne noce.
Jakto? na ten szacowny zbiór praw wiekuistych,
Na arcydzieła, pełne błyskawic ognistych,
Iskier bożych, na groby, przeszłych czasów ścieki,
Na olbrzymów zamierzchłej historji, na wieki,
Na upłynione dzieje, te przyszłości słońca,
Na to, co się zaczęło, by istnieć bez końca,
Na poetów! na Jobów, Eschylów, co swemi
Proroctwy, oświecają widnokrąg tej ziemi;
Na niespożyte stosy wspaniałych Homerów,
Na potęgę rozumu, na Kantów, Wolterów:
Rzucasz zbrodniarzu głownią co płomieniem bucha,
I z dymem puszczasz blaski człowieczego ducha?
Jakżeś ty mógł zapomnieć, że z ciężkiej niewoli,
Jedna cię tylko księga, nędzniku, wyzwoli!
Ona świeci! Z nią w ręku, jej potęgą zbrojny,
Ty zdepcesz głód, pożogi, szafoty i wojny.
Ona woła: ja nie znam co Negr albo Parja!
Otwórz księgę; przeczytaj Miltona, Beccaria,
Juwenala, Szekspira, a wnet się obudzi
W twoich piersiach, olbrzymia dusza tamtych ludzi,

I poczujesz się takim, jakimi są oni.
Czytaj ich, a zaduma czoło twe osłoni,
Poczujesz w sobie ludzi tych, rosnących w góry,
Oświecą ci twój umysł jak jutrzenka mury;
Im bardziej się zatapia w nich twa własna dusza,
Tem więcej cię ich wielkość uspakaja, wzrusza,
Zda ci się, że w nich czytasz twoje własne dzieje;
Czujesz się dobrym... lepszym... — Z ich, dzieł światłość wieje.
To światło było twoje! A teraz? O wstydzie!
Ty sam je zagasiłeś, sam, własnem ramieniem.
Wszystkie cele, o których marzysz z uniesieniem,
Księgi już osiągnęły. Duch ich w ciebie wpływa,
Rozdziela prawd i błędów splątane ogniwa...
Bo wierzaj, że Gordyjskim węzłem jest sumienie.
Książka, to twój przewodnik, lekarz, ostrzeżenie...
Ona leczy nienawiść, szały, ich przyczyny,
Widzisz więc coś utracił z własnej twojej winy!
Księga to skarby twoje — to mądrości prawa,
Obowiązki i cnoty, wolność, postęp, sława,
Myśli co na twą korzyść zaczynają świtać....
I tyś to wszystko zniszczył?

— Ja nie umiem czytać!

Mikołaj Biernacki.




DLA NIEJ.
(Z WIKTORA HUGO.)

Jeśli jest ten kwiat złoty
Co jaśni nocy mrok;
Którego od burz, słoty,
Anioła strzeże wzrok.
O! niechże jej kochanek,
Uplecie z niego wianek,
I rzuca go co ranek,
Gdzie pierwszy stawia krok!

*

Jeśli jest ta pierś cnoty,
Gdzie wieje niebios woń:
Od której nieszczęść groty,
Odbija boska dłoń.
Gdy błysną nocne zorze,
O! spraw tak wielki Boże!
Niechże ja tam położę,
Gdzie swoję kładzie skroń!

*

Jeśli są snu pieszczoty,
Co łączą dusze dwie;

I tylko aniołów loty,
Szeleszczą po tym śnie.
O! blada, ranna gwiazdo,
Wstrzymaj się z swoją jazdą,
Niech z nich uplotę gniazdo,
Tam gdzie jej serce lgnie!

Kornel Ujejski.




WEZWANIE.
(Z WIKTORA HUGO.)

Przybądź o czarodziejko! Dzisiaj cudów chwila!
Tyś jest Danta cherubem, boginią Wirgila;
Skroń monarszego wdzięku, stopy masz gazeli,
Hołdów tłum ci zazdrości, uśmiechu anieli;
Ramiona twoje godne by je kryła szata
Z lazuru, jak półbogów umarłego świata.

Piękności wszelki skarbiec, wszelki wdzięków harem,
Zaniemiałby, lic twoich oślepiony czarem.
Jeśliby cię Cellini, rozśmianą jak dziecko,
Przenieść mistrzowskiem dłutem na urnę chciał grecką,

Czysta, choć w form niewieścich pochwycona pęta,
Lilja by mu z pod dłuta wyszła uśmiechnięta,
Albo kwiat, duchem mistrza przyzwany z nicości:
Lotus, którego sztuce nauka zazdrości.

Przybądź! wzywam cię, piękna, z oczyma boskiemi!
Pamiętam, gdym raz pierwszy ujrzał cię na ziemi,
Dzień był złoty. Opowiedz tej chwili wspomnienie,
Czy i twoją myśl w słońca ubiera promienie?
Uśmiechasz się. Dłoń twoją powierz mojej dłoni,
Chodź, luba. Świat jest pełen melodyi i woni,
A w mroku drzew kwitnących, pod sklepem błękitu,
Rozkosznie łączka wabi, miękka, z aksamitu.

Wiktor Gomulicki.




Z KOMEDYI ŚMIERCI.
(TEOFILA GAUTIER)
1808 † 1872.
I.
Do moich strof.

Strofy me dźwięczne! Wyście mogiły!
W was ja me wiary co się zużyły,
Na wieczne składam spokoje;
Strofy me dźwięczne! Wyście kurhany!
W was ja mych uczuć wianek stargany,
I dum mych grzebię w was roje!

Wiele ich było, tych uśmiechniętych.
Od Boga danych, przez Boga wziętych,
Serca mojego pieszczochów?
Wiele ich było, snów poronionych,
Tak śmiało niegdyś w niebo wpatrzonych,
Gwiazd wczoraj — a dzisiaj prochów?


Wiele ich było, a wiele niéma?
Ocean życia co wciąż się wzdyma,
Bezdenne szczerząc otchłanie;
Wiele ich połknął i połknie jeszcze?
Ot, z tych ostatnich, co w sercu mieszczę.
Wiele już jutro niestanie?

Dla mych więc zmarłych, niepogrzebionych,
Moich Ikarów z góry strąconych,
Kwiatów uwiędłych przed czasem:
Ścielcie się wiersze trumną bronzową,
I poduszeczką miękką pod głową,
Białym pokrytą atłasem!

Dla mych więc zmarłych, dla nieboszczyków,
Strójcie się wiersze szyki do szyków,
W krzyże się kujcie, w filary;
W posąg anioła, który przy grobie,
Stoi schylony w niemej żałobie,
Roniąc łzy ciche do czary!


II.
Życie w śmierci.

Dzień był to zaduszny, jak zwykle, w jesieni,
Po niebie wystygłem z słonecznych promieni,
Leniwie ciągnęły się chmury:

Wiatr świstał północny, z pól nagiej krzewiny,
Ostatnie jej liście, dni ciepłych dzieciny,
Pożółkłe, unosił do góry.

Lud spieszył na cmentarz, ot zwyczaj tak każe,
Co roku tam idą bogaci, nędzarze,
Nad swoich uklęknąć grobami;
Pomodlić się nieco, zapłakać kto czuły,
I wianki, uwiędłe, co w proch się rozsuły,
Świeżemi zastąpić wiankami.

Ja, którym szczęśliwy, nie chował nikogo
Pod chłodnym kamieniem: ni dziewy, co drogą,
Ni ojca, ni matki, ni brata;
Poszedłem więc sobie, jak czyni to wielu,
Popatrzyć, pomarzyć, pobłądzić bez celu, —
Mój żywot z tych włóczęg się splata...

I kiedym tam stanął pomiędzy grobami,
I ujrzał ich dużo zarosłych chwastami
I pleśnią, tą mogił pieczęcią:
To żal mię zdjął jakiś, żal ciężki, markotny,
Nad tymi, co idąc na sen ten samotny,
Z swych blizkich zerwali pamięcią.


Myśl o nich w mej duszy, co szpera po grobach
Co we łzach się kocha, lubuje w żałobach,
Straszliwe zrodziła pytanie:
Raz jeden tam, w głębi, pod darnią, pod głazem,
Czyż wszystko dla trupa przerywa się razem,
Na wieczneż on pada drzemanie?

Czyż same zewnętrzne, widome oznaki,
Czyż tętno li serca, puls taki lub taki,
Jedynym żywota są świadkiem?
Czyż brak ich jest wszystkiem? Czyż bez nich, mój Boże!
Iskierka uczucia tleć jeszcze nie może,
Gdzieś w głębiach piersiowych, przypadkiem?

Kto powie, pytamy, czy grób jest przystanią,
Gdzie z życia troskami, co serce tu ranią,
Na zawsze się zrywa już zgoła?
Kto powie, kto zgadnie, tak li jest, inaczéj?
I jaki nam mędrzec punkt zgonu oznaczy?
„Tu koniec!“ na pewno zawoła?!

Kto zgadnie, czy w trupie, co znika pod ziemią,
Pierwiastki żywotne ukryte nie drzemią,
By wskrzesnąć za chwilkę, ot — potem?
I słyszeć, mój Boże! (Myśl sama przeraża.)
Jak piasek na trumnę, z motyki grabarza
Z straszliwym upada łoskotem?


I sercem, co może śni jeszcze, co marzy,
O jakiejś za grobem przedrogiej mu twarzy:
Rodziców, dziecięcia, lub żony;
I sercem, co ku nim miłośnie się zrywa:
Jak grudka za grudką do kopca przybywa —
Przez kiru przeczuwać opony?

J. S. Chamiec.





ŁUCYA.
(Z ALFREDA DE MUSSET)
1810 † 1857.

Kiedy ja umrę, druhowie mili,
Zasadźcie wierzbę, nad grobem wzrośnie;
Jam lubił patrzéć jako się chyli,
Jak blade liście płaczą żałośnie;
Ona cień rzuci lekko i miło
Nad snu mojego cichą mogiłą.

Byliśmy sami marząc, jam siadł przy niej blizko,
Ona chyliła głowę i w tęsknej piosence,
Pozwoliła niedbale błądzić białej ręce
Po klawiszach pianina — piękna jak zjawisko.
Był to szept jakiś cichy; rzekłbyś — oddalone
Wianie skrzydeł zefira nad kielichem róży,

Trwożnego, by nie zbudził w powietrznej podróży
Ptaszków, co na gałęziach posnęły znużone.
Nocy melancholijnej oddechy palące
Z kielichu sennych kwiatów płynęły w około,
I dęby stare w parku na straży stojące
W pieszczonych kołysaniach, gięły dumnie czoło.
Myśmy słuchali nocy. Okno odemknięte
Pozwalało się poić wiosny oddechami.
Wiatr oniemiał, — w około nas milczenie święte;
Mieliśmy lat szesnaście i byliśmy sami.
Patrzyłem. Była blada... w wieńcu jasnych włosów
Nigdy dwoje ócz słodszych śród aniołów chóru
Nie badało głębiny przeczystszych niebiosów,
I nie odbiło w sobie takiego lazuru.
Jej piękność upajała. Ją tylko kochałem,
Lecz sądziłem że kocham jako siostrę miłą
Tak wszystko co w niej było, wstydliwością było,
Było świętym urokiem, nie namiętnym szałem.
Długo pełniały piersi. Jej dłoń mojej dłoni
Dotykała. Widziałem że rozkosznie marzy;
Widziałem ogień ducha na liljowej twarzy;
Widziałem myśl na jasnej i pieszczonej skroni;
I czułem w duszy mojej wielką moc leczącą
Tych dwojga bliźnich znamion szczęścia i spokoju:
Młodość twarzy i młodość serca kochającą,
Dwie potęgi największe w łzawym życia boju.

Wschodzący księżyc wzniósł się na bezchmurne szczyty,
Długa sieć jego blasków srebrem nas zalała;
Widziała w moich oczach swój obraz odbity,
Anielski miała uśmiech... Słuchałem: śpiewała!

O! harmonjo, harmonjo! ty córo boleści!
Języku, który gieniusz dla miłości stworzył!
Coś się zrodził w Italii — a Bóg cię tam złożył,
Słodka wymowo serca, raj się w tobie mieści!
Myśl, owa zadumana dziewica, lękliwa,
Gdy utonie, porwana z twych dźwięków przezroczu,
We wstydliwej zasłonie, bez obawy oczu,
Przez tajnie twoich czarów, spokojna, przebywa.
Kto wie, co słyszy dusza dziecka utęskniona
W twoich dźwiękach, zrodzonych ze tchu jego łona,
Smutnych jak jego serce, jak głos — pełnych mocy,
Widać tylko spojrzenie, widać łzę co spada
Reszta, to tajemnica, której tłum nie zbada,
Podobna tajemnicy lasów, fal i nocy.

Byliśmy sami... Marząc na Łucyę patrzyłem,
W duszy drżało nam echo pieśni oddalonéj,
Ociężałą jej głowę na piersiach pieściłem.
Czyś czuła w sercu twojem jęki Desdemony
Biedne dziecię? Twe piersi rozsadzało łkanie,
Na ustach twoich cudnych, smętnie, lecz bez skargi,

Pozwoliłaś mi złożyć pałające wargi
I boleść twa przyjęła me pocałowanie.

Taka miałem w objęciach, chłodną, zatrwożoną;
Taką już w dwa miesiące do grobu złożono;
Taką — mój cichy kwiatku — zwiędłaś mi zawcześnie,
Zniknęłaś nieujęta, jak widzenie we śnie.
Uśmiech ostatni życie zawarł w jednem słowie,
W kołysce cię odnieśli Bogu — aniołowie!

O! wspomnienie poddasza drogie niewinnością,
Śpiewy, marzenie, śmiechu weselem bogaty,
I ty wdzięku nieznany, potężny słabością,
Coś zawahał Fausta w progu Małgorzaty,
Czystości dni młodzieńczych: gdzieś mi się podziała?!

Pokój tobie głęboki... dobranoc ci dziecię!
Już biała twoja ręka, więcej na tym świecie,
W noc letnią, po klawiszach nie będzie bujała...

Wład. Ordon.





REN FRANCUZKI.
(Z MUSSETA.)

Wasz Ren niemiecki był naszym już,
W kielichach naszych odbłyskał;
Czyście swą pieśnią starli ten kurz
Który nasz rumak bojowy, wzdłuż
Waszej ziemi pociskał?

Był naszym już ów Ren, dziś wasz,
Siłą podboju, nie zdrady...
A tam gdzie ojców zwycięzka straż,
Świeciła walkę winem swych czasz,
Tam pójdą dzieci w jej ślady!

Choć Ren dziś nosi niemiecki strój,
Lecz czyim w owej był dobie —
Gdy Cezar staczał zwycięzki bój,
A bohaterskich szermierzy rój
Rozpraszał kości po sobie?

Naszym już był nadreński brzeg —
Czy pamiętacie te dzieje?
Wszakże nie minął jeszcze ów wiek,
Gdy Frank wam dziewic niemieckich strzegł,
Budząc w ich sercach nadzieję...


Jeśli więc przy was pozostał łup,
Spłuczcie w nim szaty służalcze;
Znanym jest światu wasz niecny ślub,
Któremu uledz miał wodza trop
Gdyby padł w ręce padalcze!

Niech sobie płynie śród stromych gór
Wasz Ren niemiecki w pokoju;
Niech echa pieśni roznosi bór,
Lecz niech nie budzi sprośny wasz chór
Zmarłych rycerzy do boju!

Aleksander Kraushar.




NOC MAJOWA.
(Z MUSSETA.)
Muza.

Poeto! weź twą lutnię i chodź tu z uściskiem!
Dzisiaj pierwsza noc wiosny; więc i bez liljowy
Rozkwitnie u twych okien, i wiatr południowy
Zakipi śród lazuru, a przed jutrzni błyskiem
Słowik uwije gniazdko nad wodnem urwiskiem.
Poeto! weź twą lutnię i chodź tu z uściskiem!


Poeta.

Jakże ciemno śród polany!
Sądziłem, że mgłą obwiany
Cień jakiś pływał nad lasem;
Z zielonej on wybiegł łączki,
Stopami ściął kwiatów pączki,
I oto — senne widziadło
Znikło już, we mgle przepadło.


Muza.

Poeto! weź twą lutnię! Nocą nad łąkami
Zefir, w wonnej obsłonie pieści się i bawi.
Róża — niewinna jeszcze — zwartemi listkami
Szmaragdowego szersznia na łonie swem dławi.
Słuchaj, ucichło wszystko! wspomnij na kochankę...
Dziś w wieczór, pod lipami, tę ciemną altankę
Promień słońca pożegna czulej niźli wczora;
Dziś w wieczór maj się zacznie, świat z odmytą pleśnią
Napełni się miłością, zapachem i pieśnią,
Jak nowo zaślubionych weselna komora.


Poeta.

Czegóż bije serce biedne,
Zkąd to uczucie bezwiedne
Ducha mojego przenika?

Z za drzwi zda się słyszę hasło,
I choć lampy światło zgasło,
Olśniewam od jej promyka?
Wołam, kto tam? — lecz nikogo
Nie ma, pod strzechą ubogą
Sieroty i samotnika.


Muza.

Poeto, weź twą lutnię, dziś wino młodości
W żyłach wrzącej przyrody ferment swój odbywa;
Pierś moja kołysana pragnieniem miłości
Drży gwałtownie i usta szkarłatem okrywa!
O leniwy dzieciaku, patrz, jakem urocza,
Przypomnij sobie słodkie dawnych pieszczot zdroje,
Kiedyś bladł za dotknięciem pasm mego warkocza,
I z załzawionem okiem biegł w objęcia moje!
Ach, jam cię pocieszała w ciężkich prób kolei,
W miłości twojej ziemskiej katuszach daremnych,
Dziś, ty mi daj odetchnąć choć chwilką nadziei,
I pomodlić się z sobą śród tych smugów ciemnych.


Poeta.

To ty, muzo jasnowłosa
Wołasz na mnie z za drzew wianka?
Ty kwiat życia, wiosny rosa,
Wierna poetów kochanka!

Witaj, witaj w nocnej dobie,
Pani moja, siostro ducha,
Czuję, jak w uczucia grobie,
Życie budzi się przy tobie
I twych rad przez chwilę słucha!


Muza.

Poeto, weź twą lutnię! ja to, twa jedyna —
Widząc cię dziś milczącym, smutnym i sierotą!
Przychodzę jak do gniazda własnego ptaszyna,
Płakać z tobą i twoją karmić się tęsknotą!
Chodź mój cierpiący druhu, — jeśli nudy brzemię
Tłoczy cię, jeśli miłość nowa cię zaścigła,
Jeśli pragnienie szczęścia trapiące tę ziemię,
I woń raju — nad tobą rozwarły swe skrzydła;
Chodź, zanucimy razem śród świata przestrzeni
Dzieje twych smutnych myśli, twych serca płomieni;
Lub polecim marzący — kędy droga mleczna
Bożych i ludzkich cudów świeci majestatem.
Oto zielony Eryn, Italja słoneczna,
Grecja, opięta mirtu i wawrzynu kwiatem,
Argos i Ptelion — sława wielkiego narodu
Messa — ojczyzna pieśni, słowików i miodu,
Czoło wyniosłe, mszyste i zmienne Pelionu,
Powiedz, jakie sny złote śpiew nasz ma kołysać?
I zkąd gorycze życia pójdzie on wysysać?

Mamyż opiewać z tobą wdzięk oczu powabnych?
Kąpać w ciepłych krwi strugach stalowych rycerzy?
Zawieszać czułych gachów a drabin jedwabnych?
I pędzić na bachmacie śród konnych szermierzy?
Mamyż kwilić, o lubej z kastelu dziewoi,
W chwili, gdy obok matki w kościele uklękła;
Ferwor modlitwy wielki, lecz ot, u podwoi
Kruchty, czy refektarza ostroga zabrzękła:
Usta jej się zawarły, serce od pacierza
Pobiegło się przytulić do stali pancerza.
Powiemyż bohaterom średniowiecznych czasów,
By wszedłszy uzbrojeni na baszt starych blanki,
Zanucili romanse dawne i sielanki,
Jakie im minstrel śpiewał śród krwawych zapasów?
Rzekniemyż z pod Waterlo smutnemu mężowi:
Niechaj swój żywot groźny nam dzisiaj opowié,
Niech się przyzna otwarcie ile dusz zmiótł z ziemi,
Wprzód nim zleciał do niego poseł wiecznej nocy,
Nim weń skrzydłami śmierci ubódł z całej mocy,
I przykrył pierś żelazną rękami martwemi?
Utkwimyż na haniebnym, wiecznej wzgardy słupie,
Siedem kroć zaprzedane imię pamfleciarza,
Który głodem szarpany w swej zatęchłej ciupie,
Idzie z zgrzytem Zoila, z zuchwalstwem nędzarza
Bezcześcić nieśmiertelność na gieniusza skroni,
I śród tchnień jadowitych, pozbawiony woni

Wawrzyn sławy, paszczęką swoją szarpać brudną!
Weź twą lutnię, weź proszę! mnie już milczeć trudno,
Powiew wiosny rwie skrzydło do lotu i życia.
Daj łzę jedną! Bóg woła z chmurnego ukrycia!


Poeta.

Jeślić dość, aniele zloty,
Przyjaznego pocałunku,
I łez rzewnych: bez rachunku
Dam je, — niech moje pieszczoty
Wspominają ci w niebiosach
O znikłej miłości losach.
Dziś — porwanej lutni grajek
Nie wygłaszam wieszczych pieśni,
Gdy ideał już się nie śni,
Niemy, słucham serca bajek.


Muza.

Ach! nie sądź o poeto, że jak wiatr jesieni
Aż do dni adwentowych mdłemi łzami płacze,
I ja tak kwilę tylko, że śród nocnych cieni
Po drodze zgarniam same całusy żebracze;
O nie, ja sennych budzę z ducha ospałości,
I dźwiękiem ludzkich żalów, krzepię hart ludzkości.
Jakkolwiek o młodzieńcze, ciężko ci zadana
Z woli niebios, ta życia sącząca się rana,

Jest ona razem boskiem mąk błogosławieństwem;
Wielkość ziemską, człek wielkiem zdobywa męczeństwem,
Najpiękniejszą tu pieśnią, pieśń najrozpaczliwsza!
I im więcej w niej bólów, tem głębsza i żywsza!
Gdy pelikan zmęczony podróżą daleką,
Wraca w swoje sitowia o wieczornym chłodzie,
Dzieci jego zgłodniałe, wianeczkiem po wodzie
Zwolna śród trzcin nadbrzeżnych ku ojcu się wleką;
On ujrzawszy swój drobiazg, włazi na raf szczyty,
Pod zwisłe skrzydła tuli drużynę zgłodniałą,
I patrzy błędnem okiem w nadmorskie błękity.
Pierś się jego rozdarta broczy krwią zczerniałą,
Którą on, po czczych łowach, na lądzie i morzu,
Musi karmić pisklęta w rodzicielskiem łożu.
Ale oto, niestety, w czas właśnie karmienia,
Kiedy nie mogąc przenieść bolu i zmęczenia.
Radby porwać tę życia męczeńskiego matnię,
Oddaje on pisklętom kroplę krwi ostatnię,
Potem zrywa się nagle, skrzydła swe roztwiera,
W powietrzu raz powtórny pierś wątłą rozdziera,
I tak tęskny śpiew nuci śród nocnego mroku,
Że słysząc go, ptak morski w chmury się unosi,
A zbłąkany wędrowiec, z przerażeniem w oku,
Patrzy w widmo — i Boga o ratunek prosi!
Poeto, wielkich wieszczów żywot jest podobny.
Pozostawiając radość na pastwę dla gminu,

Oni w dni uczt wiosennych do róż i wawrzynu,
Jak pelikan, kir śmierci mieszają żałobny,
Kiedy pieśń ich prorocza na ludzkość się żali,
Opiewa boje życia, postępu mozoły:
Nie jest to śpiew miłości pusty i wesoły;
Ich hymn wzniosły — jak szabla z damasceńskiej stali —
Wykreśla po nad skronią koła promieniste,
I sączy z niej zarazem krople krwi rzęsiste!...


Poeta.

O Muzo! twoje namowy,
Pełne zapału i blasku,
Daremne są — człek na piasku
Nie pisze w porze grudniowéj.
Był czas, gdy młodości wrzątek,
Z tchnień majowych czerpiąc wątek,
Tworzył pieśni bez nakazu;
Lecz przebyte życia męki,
Wziętą dziś lutnię do ręki,
Roztrzaskałyby od razu!...

Edward Chłopicki.




GWIAZDA WIECZORNA.
(Z MUSSETA.)

Gwiazdo wieczorna, posłannico z dali,
Na niebios toniach, posępna i blada,
Gdzie płyniesz, wolno, wśród błękitu fali. —
Gdy mgła pomroką na tę ziemię spada,
A burza cichnie i milczące bory
Łzawemi perły oblewają wrzosy;
Gdy tylko motyl przelatuje skory,
Po wonnej łące pijąc krople rosy?
Czego ty szukasz na uśpionej błoni?
Ale już widzę, jak twój promień biały,
Smętna królowo nocnych cisz i woni,
Z uśmiechem żalu zapuszczasz za skały.
Gwiazdo, co błądzisz po cichej dolinie,
Smętna łzo srebrna z ciemności zasłony,
Za tobą tęskny wzrok pasterza płynie,
Gdy swoją trzodą wiedzie zamyślony;
Gwiazdo, gdzie pędzisz tak szybkiemi loty?
Czy szukasz brzegu, by usłać twe łoże?
Pośród bezmiernej tej nocnej tęsknoty,
Czemu tak piękna zapuszczasz się w morze?

Jeśli twą jasność przy dalekim brzegu,
W bezdenne tonie zanurzyć ci trzeba,
Gwiazdo miłości! powstrzymaj się w biegu —
I choć przez chwilę nie opuszczaj nieba.

Marya Ilnicka.




ROLA.
(Z BARBIER’A)
um. 1882 r.

Wierz w lud zawsze poeto, bo lud, to ta niwa
Dobra, żyzna, bogata, co nieodpoczywa
Nigdy wczasom ugoru, i wiecznie płodząca;
Ma piersi soków pełne, a o wschodzie słońca
Złotą parą się dymi przez bruzdy. To ona,
Co najpiękniejsze rzeczy rodzi: to z jej łona
Rosną dęby najwyżej stojące pod niebem.
Rozdzierana lemieszem — odpłaca się chlebem,
I daremnie nawozu rzucają jej błoto:
Wszelki żywioł nieczysty przerobi na złoto
Zdrowych kłosów. Lecz tylko za uścisk serdeczny
Daje moc nieśmiertelną: to grunt jest odwieczny
Wszystkich wielkich pomników, i przez wszystkie stropy
Wysokie, to podpora święta, a dla stopy
Bożej, to podwalina ludzkości; więc biada,
Biada temu, kto na nią ciężarem opada!...

Marya Ilnicka.





HOROSKOP.
(Z COPPÉGO.)

Przed starą wróżbiarką, co brudnych kart kłodę
Cisnąwszy na stolik, o jutrze z nich czyta,
Chcąc wiedzieć, czem dla nich to jutro zaświta:
Dwie siostry, dziewice, stanęły raz młode.

Jedna z nich brunetka, — jak leśnej czernicy
Jagody wygrzane słoneczkiem jesieni:
A druga, z oczyma koloru przestrzeni,
Blondynka, jak kłosek złocistej pszenicy.

— Twój żywot, — do pierwszej wróżbiarka powiada:
Klęsk ciągłych, niestety, obwieszczam ci strugą!...
— Czy będę kochaną? — Tak, wiernie i długo!
— Więc mniejsza o resztę! — odkrzyknie ta rada.

— Biedniejszéj, z kolei nad drugą znów wzdycha:
Los srogi tej nawet odmówi radości!...

— Czy będę kochała? — Tak, pełnią miłości!
— Więc mniejsza o resztę! — odszepnie ta z cicha.

J. S. Chamiec.





OJCIEC.
(Z COPPÉGO.)

Co dzień po szynkach wyprawiał hulankę,
Wracał pijany i bił swą kochankę!
Losów ich stuła nie związała księdza:
Skuły je razem — rozpusta i nędza.
I strach pomyślić: dzieliła z nim łoże,
Tylko z obawy, by nie spać na dworze!

Wściekła, rozżarta, tak jak kundys dziada,
Tak ona gacha, bywało, opada —
Gdy wracał do dom... W tedy bezlitośnie
Katował człek ów tę dziewkę, i sprośnie
Kipiała izba ich bójką i swarem,
I byli nocnym sąsiadów zegarem.
A potem zgiełk ten, w straszną tonął ciszę:
Rzekłbyś, że słychać jak tam zbrodnia dysze.


Aż dnia pewnego, w onem gnieździe zgrozy,
Hańby i nędzy, gdy grudniowe mrozy
Srożej ścisnęły ich doli kajdany,
Zrodził się syn im — gość niepożądany!
Skroń pocałunkiem cierpkim powitana,
Ach! a tak jasna i niepokalana!

Mężczyzna wrócił znów do domu spity;
Lecz zatrzymawszy się w progu jak wryty,
Szklannym się okiem zapatrzył w tę, która
Kolebkę dziecka huśtała ponura,
Jakieś żałośne śpiewając piosenki: —
I na tę matkę już nie podniósł ręki!

W tedy ta jędza widząc że on stoi
U drzwi pokorny, jak ten co się boi
I chce coś począć a niby się waha:
Wzrok pełen jadu zwróciwszy na gacha,
I z ust zsiniałych gniewne miotąc słowa:
— No, wrzaśnie — tatko! bijże, jam gotowa!
I czego czekasz? Czy ciebie kto trzyma?
Czy chleb potaniał? Czy mniej srogą zima?
Czyżem mniej głodna, zziębnięta i chora?
A ty mniej spity, dziś może, jak wczora?

Pijak nieczuły tak jak drewna kawał,
Obelg tych nawet słyszyć się nie zdawał,

I wzrok wlepiwszy w kolebkę dziecięcia,
Wzrok czuły, głupią czułością bydlęcia:
A potem zwolna zwróciwszy się do niéj,
Trwożliwy prawie, jak ten co się broni,
Kiedy mu ciężkie zarzucają winy:
— „Cyt! szepnie, nie chcę obudzić dzieciny!“

Włodzimierz Zagórski.





PRZED SĄDEM.
(Z PAILLERONA.)

Sprawa była codzienna — bez wagi publicznéj,
Nie miała — jak to mówią — treści skandalicznéj...
Niewiem dziś już na pewno z jakiego powodu
Pewien człowiek coś ukradł. (Zdaje się że z głodu.)

Podsądny był to biedak. Kradzież — mało warta...
Kradzieży w świecie mnóstwo — wszak to rzecz utarta...
Stąd w sądzie były pustki. Ciekawych zbyt mało...
Kilku gapiów zaledwie przy piecu się grzało
Ziewając ze znudzenia. Adwokaci w sali
Wiedli dyskurs po cichu. Woźni w ławach spali.

W głębi kratka sądowa — za kratką sędziowie
Siedzieli w koło stołu w biretach na głowie,
Prezes patrzył na zegar. Pisarz roztargniony
Przerzucał karty księgi pogiętej, zczernionéj.
Prokurator na stronie ziewał czasem skrycie...


Strażnik wzrokiem bezmyślnym błądził po suficie...
Jeden z sędziów już drzémał — lecz trząsł siwą głową
Jakby pełnił w skupieniu powinność surową...
Woźny tylko czasami ze swego siedzenia
„Proszę ciszej panowie!“ — powtarzał z niechcenia...
W sali mrok już panował — cisza niezmącona...

A w górze Chrystus z krzyża wyciągał ramiona...

Podsądny stał w milczeniu czekając wyroku
I ocierał rękawem łzę — co lśniła w oku...
Twarz miał chudą, zoraną, głos cichy, stłumiony,
Odpowiadał z trudnością — jakby z snu budzony...

Na spiekłych jego wargach plątały się słowa
Lecz trudno było pojąć jaka ich osnowa...
Ugięty pod brzemieniem stanowczości chwili
Czuł się niczem przed tymi — co prawo zgłębili,
Zahukany, wpół dziki, jak hiena z kniei
Widział wielkość swéj zbrodni i los — bez nadziei...
Przed prawa majestatem czuł się tak skruszony
Że choćby był niewinnym — niemiał by obrony...

A jednak sąd mógł błądzić. Tem dla więźnia gorzéj!
Pocóż w słowach się błąka, dla czego się trwoży?
Prezes sztywny, wyniosły, mierzył gniewnym wzrokiem
Zgnębionego biedaka, i pytań potokiem

Zalewał jego umysł. Czasem bez wahania
„Tak lub nie? Ani słowa!“ rzucał mu pytania,
Nie czekał odpowiedzi — w których był ratunek,
Tak, jakby miał sumować najprostszy rachunek...

A jednak ta ofiara mogła być — człowiekiem
Karmionym od dzieciństwa gorzkiej nędzy mlekiem...
Może tam — nad kolébką nieszczęsnéj dzieciny
Nigdy serce nie biło miłości matczynéj...
Może w ciemnie sieroctwa rzucone dziecięciem
Bezwiednie to stworzenie stało się — zwierzęciem?...
Może w przepaść ciemnoty rzucone za młodu
Nie umiało się oprzéć przykréj chwili głodu?...
Może mimo zboczenia z obowiązków toru,
Nie wygasła tam w sercu iskierka honoru?...
Może ręka — co własność bezprawnie stargała
Napróżno do wrót pracy, zarobku, pukała?
Zastęp pytań tych strasznych, rozpaczny, grobowy,
Odpowiedzi chciał szybkiéj, rozwagi chwilowéj,
Tkwiła ona w głębinach człowieczéj natury
Sąd jednak musiał sądzić — według procedury!

O! Te wzniosłe teorye, szlachetne wyrazy,
Czemu w życiu codziennem są to tylko — frazy!
W księgach — pełne natchnienia, w blasku dziennym — bledną
Jakby chciały wyrazić: „To nam wszystko jedno!“


A drzwi sądu skrzypiały. Stawano, wchodzono...
Każdy patrzył na więźnia postawę skruszoną,
Na oczy jego zgasłe, stérane oblicze,
Na ruchy warg spieczonych, dziwne, tajemnicze...
A każdy w duszy myślał: „Wszak to tylko złodziéj.“
A odchodząc dodawał: „Cóż to mnie obchodzi?“

Wreszcie prezes się podniósł z miną marmurową,
Powiódł wzrokiem po sędziach, szepnął jedno słowo...
Stało się... Już skazany. Szmer przeszedł po sali,
Dzwonek z lekka zajęczał. Woźni z siedzeń wstali...
Więzień tylko drgnął nagle, wyciągnął ramiona,
Szepnął z cicha: „więzienie!“ i —
sprawa skończona!

Alexander Kraushar.






DO DZIEWCZYNY.
(Z PAILLERONA.)

O dziewczyno cicha, jasnowłosa!
Sny miłosne i ciebie pochwycą,
Lecz nie będą one błyskawicą,
Co w zmrok letni zakrwawia niebiosa;


Do twéj duszy, co spokojnie marzy,
Czar miłości zakradnie się zwolna,
I rozkwitnie, jako róża polna,
Jako róża o wstydliwéj twarzy.

Pod powierzchnią dziewiczego łona,
Taka miłość drzemie przyciszona,
Jak kwiat morski, falami nakryty:

Długo o nim żaden z ludzi nie wie...
Lecz dzień błysnął — i w światła ulewie
Kwiat nad morskie wypływa błękity!

Wiktor Gomulicki.






ŚPIEWACZKA ULICZNA.
(Z EUGIENIUSZA MANUELA.)

Biedne dziewczę, ulicą Bulońskiego lasu
Szło prosząc o jałmużnę; łzą oko jej spływa,
Głosem woła piskliwym od czasu do czasu:
„Wesprzyj przez miłość Bożą, duszo litościwa!“
Nad czołem ogorzałem włos bujny się jeży;
Gruby, dziurawy trzewik chroni stopkę małą,
Z poszarpanej w łachmany, plugawej odzieży,
Na ramionach i łokciach świeci nagie ciało.
Idzie wprost ku przechodniom, wlecze się w ich ślady,
Niestworzone powieści powtarza w około.
Nie wierzą jej... Oh! ktoby wierzył w te szkarady,
Gorzki wyrzut, rumieńcem padłby mu na czoło!
Błaga o drobny pieniądz, o kęs chleba marny,
Rodzice bez roboty, w kolebce bliźnięta,
Gnieżdżą się na poddaszu, w izdebce gdzieś czarnéj;
Żadna poczciwa dusza o nich nie pamięta.


Tłum przeszedł, — w lot żebraczka ociera z łez oczy,
Na zieloną murawę bieży rozpląsana,
Strąci z lipy gałązkę, za motylem skoczy,
To oskubie stokrotkę co rozkwitła z rana.
Zaśpiewa po przestrzeni, wiatr piosenkę niesie.
Z bladych ustek, za zwrotką płynie nowa zwrotka,
Rzuca dźwięki ku niebu, jak w cienistym lesie
Na gałązce kaliny ptaszyna szczebiotka.
Wpływ tajemny bezwiednie porywa jej ducha,
Woń kwiatów ją odurza, pieści słonko złote;
Upojona radością czuje, patrzy, słucha,
Dziwny czar wskroś przeniknął jej całą istotę.
W piersi dziecka, jak łatwo kona jęk żałosny,
Bawi ją listek trawki, nęci błękit nieba,
Ach! łez ileż osuszy słodkie tchnienie wiosny,
Jak mało ubogiemu do uśmiechu trzeba.

Ja zdaleka, badawczym ścigałem ją wzrokiem,
Biegła po miękkiej darni jak wicher w rozpędzie;
Życie bucha z jej łona wezbranym potokiem,
Szalej biedna dziewczyno! nie długo tak będzie!
Nagle staje... przed chwilą leciuchna jak pióro,
Wlecze się ku przechodniom chwiejąca, pół żywa;
Pogodny wyraz twarzy nastraja ponuro:
„Wesprzyj, — woła piskliwie — duszo litościwa!“


I przybliża się do mnie, wyciąga dłoń chudą,
Oko jej łzą nabiegło, twarz potwornie zbrzydła.
— Precz mi ztąd, wołam z gniewem, przeklęta obłudo!
Naucz się lepiej kłamać nim złowisz mnie w sidła!
Nie daleko snać pada jabłko od jabłoni,
Śpiewałaś, teraz płaczesz ty dziecko żebracze! —
Ona spojrzała na mnie, lekko się zapłoni:
— „Ja dla siebie śpiewałam — a dla nich, ja płaczę!“

Seweryna Duchińska.






SPOTKANIE.
(Z SOULAREGO.)

Raz weszły do kościoła dwie gromadki ludzi:
Jedna smutna, trumienkę małą otaczała,
Za którą idąc matka z bólu włosy rwała
I pytała się w szale: czy dziecię się zbudzi?

Druga, towarzyszyła dziecinie w powiciu
Niesionej do chrzcielnicy — i jasna radością
Patrzyła, jak je matka szalona miłością
Całowała, śląc pacierz o los błogi w życiu.

Kiedy owe orszaki mijały się z sobą,
Obie matki zwróciły oczy jednocześnie:
Jasna szczęściem, spojrzała na smutną żałobą;

I po chwili ta matka, co z szczęścia się śmiała
Nad trumienką uklękła spłakana boleśnie,
A druga, uśmiechnięta, dziecię całowała.

Miron.






MATKA I DZIECIĘ.
(Z DELVIGNIOTTIEGO.)
Matka.

Zerwała się, z oczu sen spycha:
Słoneczko ty moje żywota...
Czy ból ją dojmuje, tęsknota?
Czy żałość? że wzdycha a wzdycha!

Dziecko.

O! mamo! nad moją kołyską,
Trójkręgiem biegł anioł do koła,
I płynął, i spłynął tu blizko..
Ach! mamo, nie widzisz anioła?
Nie widzisz? — On w białej prawicy,
Wianuszek różany zaplata;
Od kwiatu wianuszka w świetnicy,
Od róży mu biała lśni szata;
Po mroku, jak z ziół kadzielnicy,
Nasiąkła wonnością komnata.


Matka.

Przez Boga żywego, ty dziecię,
Ty marzysz, zorzyczko w mym świecie!

Dziecko.

I w oczach, uśmiechu światełko,
Twojemu podobne, zagrało;
I, szczero-złociste skrzydełko,
Światłością łysnęło się całą.
I mówił: „nie truchlej mi, córo;
Wstań z łoża, tknij mego ramienia;
My górą wzbijemy się, górą,
Na gody wiecznego zbawienia.“

Matka.

Marzyła... o wielki mój Boże!
A czem ja to dziecię ukoję?
Nie zaśnie, nie wraca na łoże;
Prześliczne, prześliczne ty moje!
Wciąż marzy... o! mgławo a srogo,
Wciąż patrzy do gwiazd nieprzytomnie...
Tu do mnie zorzyczko, tu do mnie;
W świetnicy nie widać nikogo.

Dziecko.

Oj mamo! rozejrzyj się przecie,
Jak lotnie, powiewnie, na moje

Kędziorki, na skronie oboje,
Z wianuszka, kwiat pruszy po kwiecie.
A ciszej, mateczko! niech stanie
Otucha i pokój nad głową!...
Nie boli ni ból, ni znękanie,
I raźnie dzieweczce i zdrowo.

∗             ∗

Spokojnie przyległa dzieweczka,
I patrzy się w niebo, w świt biały;
Uśmiechem lśnią jeszcze usteczka,
Jak gdyby przemówić co chciały,
A milczą... I wstrząsnął świetnicą
Krzyk matki, łzy krwawe i łkanie...
Nie, nie, ty nieszczęsna rodzico!
Już nasza dzieweczka nie wstanie.

F. Jezierski.





WĘDROWNICA.
(Z RIZO RANGABE.)

Złotowłosa, z białemi ramiony,
Gdzież to spieszysz sama przez pustynie?
Już jest północ, a o tej godzinie
Duchy w różne przebiegają strony,
Wieszczki skaczą po łące zielonej.
A nerejdy tańczą w gór wyżynie.

— Jeśli tańczą nerejdy w tej porze,
Niechaj tańczą, nie za niemi gonię!
Wy przechodnie widzieliście może
Gdzie kochanka mojego, w tej stronie?

— A gdybyśmy spotkali go drogą.
Powiedz, po czem poznać go niebogo?

— Był wysoki, czoło miał płomienne,
Młody, piękny, jak słońce wiosenne;

Uśmiech słodki jak poranek maju,
Śpiewał cudnie, jako słowik w gaju,
Miód na ustach, miłość miał w swem oku,
Dzielność w sercu — a mnie miał przy boku.
Tak nam biegły jasne dni pogody,
Jako parze synogarlic młodéj.
Dnia jednego rzekł mi: — „Żegnaj miła,
Już godzina rozstania wybiła;
Patrz, tam w dali wróg podpala sioła,
Szabla szczęka, — jej to głos mnie woła:
Widzisz hufiec palikarów zbrojny,
Mnie czekają, by pójść w taniec wojny,
Słyszysz dzieci jęk i kobiet łkanie,
Mnie czekają, bym się pomścił za nie.“

— „O mój wierny! idziesz w świat daleki,
I mnie tutaj rzucasz bez opieki,
Tam, piękniejsze spotkać możesz w drodze,
I zapomnisz o swojej niebodze“...

— „Nie płacz dziecię, nachyl ku mnie czoło,
Jeszcze uścisk, bądź zdrową, wesołą,
Ja ci będę aż do zgonu stałym.
Trzykroć spadnie śnieg całunem białym,
I trzykrotnie roztopi go wiosna,

Wtedy głos mój usłyszysz, radosna,
Wtedy wrócę!“
I powiódł szeregi.
Już trzy lata spadły białe śniegi,
I trzykrotnie stopniały od słońca,
Przepłakałam trzy lata bez końca,
Nie powrócił... Przebiegłam do koła
Łąki, góry, pustynie i sioła...
Podróżnicy! ze łzą mnie słuchacie,
Czyliż dla mnie nadziei nie macie?
Podróżnicy swobodni, weseli,
Odpowiedźcie, gdzieście go widzieli?
Gdy na uczcie — dzielić ją pobiegnę,
Gdy w mogile — obok niego legnę!

— „Piękne dziewczę, gdy go kochasz tyle,
Gdziem go widział, powiem ci, tęskniąca:
Nie na uczcie, ani nie w mogile;
Jam go widział na czele tysiąca.
Przejdź dolinę i przebiegnij górę,
Dąż w pustynię, mijaj sioła gwarne,
Czarną odzież, czarną w duszy chmurę,
Broń ma czarną, łzy i serce czarne.“

Idzie dziewczę w ślad wskazanej drogi,
Nad przepaścią przebiega bez trwogi,

Zręcznie skały przeskakuje duże,
Aż stanęła na wyniosłej górze.
Widzi leśne zwierzęta jak biegą,
Lecz kochanka nie widzi swojego.
Wzrok jej płonie, serce się rozpada,
Więc znużona na murawie siada,
Tęsknie śpiewa, płacząc w smutnej ciszy,
Wtem z pod ziemi takie słowa słyszy:

— „Kto śmie mieszać sen jakim zasnąłem?
Kto śmie deptać mego grobu trawę?
Czyżem splamił palikarów sławę?
Wszak trzydziestu Turkom głowę ściąłem.
Wszak czterdziestu do niewoli wziąłem...
Szablę moją laur sławy oplata,
A jednakże nie cieszy mnie ona,
Bom nieszczęsny nie spytał Charona,
Gdym przyrzekał wrócić za trzy lata;
Nim raz trzeci zima świat uśpiła,
Kula wroga moją pierś przeszyła.
Grób mój zimny, zimne moje ciało,
Tylko serce gorze — jak gorzało.“

— „O mój luby! twoje kroki słyszę,
Głos poznaję... Czemuś mnie porzucił?

O! przyjdź do mnie kiedyś mi powrócił,
I niech wiecznie tobie towarzyszę.“

— „O dziewczyno! chata moja czarna,
O dziewczyno! wązkie moje łoże,
Promień słońca tutaj dojść nie może,
Nie doleci kropla rosy marna.“

— „Co mi z tego, że czarna twa chata,
Wązkie łoże? pójdę z tobą wszędzie...
Pójdę z tobą, choćby na kraj świata:
Głąb przepaści rajem dla mnie będzie.“

Dziewczę widzi cień ukochanego,
Cień okryty potem, krwią, kurzawą,
Jak w dniu walki śmiertelnej dla niego...
Psy szczekają, ptaki kwilą łzawo,
Wichr pomiata cyprysy wzniosłemi,
Burza drzewa wyrywa z korzenia,
Wyciem głuszy jęki i westchnienia,
Śpiewa straszny psalm śmiertelnym ziemi:
Z chmur, w ślad gromów, gromy nowe lecą,
Błyskawice dla dwóch trupów świecą.

Władysław Sabowski.






POWRÓT WYGNAŃCA.
(Z GARCIA QUEVEDO)
um. 1871 r.

Długo się, długo tułał sierota
Między obcemi;
Wreszcie w domowe zapukał wrota
Na ojców ziemi.

Witaj mi duchu błogosławiony,
Strzecho ty nizka,
Jakże tu pusto! czemu wytlony
Płomień ogniska?

Tu mi ubiegły, za temi płoty
Dziecięce chwile;
Tużem ja zaznał tyle pieszczoty,
Radości tyle!


Gdzieś ojcze, matko, wy czujni stróże
Mych rannych latek?
Ze ścieżki mojej, strąciły burze,
Ostatni kwiatek.

Pamiątki w duszy snują się tłumnie,
Łza oko ślepi;
Żegnaj mi strzecho! w cichutkiej trumnie,
Będzie mi lepiéj!

S. Duchińska.






SEN MAJTKA.
(Z QUEVEDO.)

Noc zapada, kipią wody,
Łódź spienione fale porze,
Z wiosłem w ręku majtek młody,
Patrzy w niebo, patrzy w morze.
Coraz ciszéj pluski wiosła
W łono mętnéj biją fali;
Gdzie żeglarza myśl uniosła?
Gdzie go niesie coraz daléj...?


On zobaczył brzeg szeroki
Tam daleko, a nad brzegiem
Góra sięga pod obłoki,
Upowita białym śniegiem;
Niżéj łąka cudnie świeża,
I zielone drzewin sploty,
I u mętnych wód wybrzeża,
Rozesłany piasek złoty.

W cieniu klonów na dolinie
Widzi białéj chaty ściany,
Słyszy potok co tam płynie,
Po kamieniach rozpląsany.
I cóż błysło mu przed okiem?
Zaskrzypiały drzwi od sieni:
Ojciec, matka, drżącym krokiem,
Za próg wyszli pochyleni.

A tu bliżéj, bliżéj jeszcze,
Gdzie o piasek fala trąca,
Pierś młodziana zbiegły dreszcze...
Stoi siostra kochająca;
Wiatr jéj lica muska hoże,
Rozpostarła wszerz ramiona,
A za siostrą, kto?... mój Boże!
Cudne dziewczę... Ona... ona!


Zakipiały nagle wody,
Jak pod silnym rzutem wiosła;
Kędyż, kędyż chłopiec młody?
Fala na dół go poniosła!
— Tonie człowiek, czy widzicie! —
Brzmi gwarliwy okrzyk ludzi...
Próżna trwoga, snem to życie,
Ze snu tylko śmierć rozbudzi!

S. Duchińska.






RADA NA SMUTEK.
(Z ANTONIA TREUBY.)
I.

Westchnienie bracie, pierś twoją targa,
Z ust twoich rzewna wybiega skarga,
Boleść tę sercem dzielę ja całem:
To co ty cierpisz i ja przetrwałem.

W długiej tęsknocie zbiegł mi wiek młody,
Jak ty poznałem życia zawody;
Sny, co się wyśnić nie miały wcale,
Sny o miłości, szczęściu i chwale.

Rzewniem ja płakał we dnie i w nocy,
Łzami słodziłem ból mój sierocy;
Daremno łzami słodzić złą chwilę:
W łzach tyle jadu! goryczy tyle!


Raz widzę w tłumie, dziad jakiś stary,
Z pieśnią potrąca w struny gitary,
Ślepy kaleka! on śpiewać może,
Kiedy ja łzami zalewam łoże.

Przez tłum do starca przystąpię z boku:
— Ty dziadku śpiewasz! a w mojem oku
Łza łzę potrąca, jam tak zbolały,
Choć widzę kwiaty i dzionek biały!

Serce mi truje czarna zgryzota,
Ciebie otucha kołysze złota;
Powiedz mi dziadku, zkądże te dziwy!
Tyś taki biedny a tak szczęśliwy! —

— Słuchaj, odrzecze, i ręką trąca
W struny gitary, odjękła drżąca:
Nie płacz a śpiewaj, pieśń w twojej duszy,
Zbudzi wesele, smutek przygłuszy!


II.

Ślepy rozbudził moc we mnie nową,
Błogosław Boże! poczciwe słowo;
Odtąd mi w szarą tkankę żywota,
Jakby niteczka wprzęgła się złota,


I balsam pieśni uroczo goi,
Ślady bolesnych ran w duszy mojéj.

Gdy ja z miłością lirę mą pieszczę,
Cudowniej twoje brzmią struny wieszcze,
Pod biegłem tknięciem mistrzowskiej ręki,
Co dnia zaklęte płyną z nich dźwięki:
Gdy się twe niebo chmurą przyćmiło,
Rozprosz ten pomrok twórczą ich siłą.

Nie masz-li barwnych kwiatów do sytu?
Na jasnem niebie brakłoż błękitu?
Morskaż się fala z pluskiem nie pieni?
Brak-że w dolinie czystych strumieni?
Czyż ci na polu nie dzwonią kłosy?
Czyż nie utkane w gwiazdy niebiosy?

Nie masz-li dziewcząt co cię pochwycą
Za serce, czarów pełną źrenicą,
Ciepłą jak słonko, co żary swemi
Roztapia śniegi kastylskiej ziemi.
Nie masz dla ciebie ten kraj wspaniały,
Drogich pamiątek wiekowej chwały?

Brak że tu zamczysk o wzniosłej wieży,
Które dziś powój oplata świeży;

Alboż ich widok w sercu nie budzi
Wspomnienia dawnych olbrzymów ludzi,
Co szafowali zdrojem krwi wrzącym,
Aż w końcu przemógł krzyż nad miesiącem?

Proch że Numancyi wichry rozwiały?
Czyż tu nie istniał Sagunt wspaniały?
Pamięć tych czasów wiekiż nam wydrą,
Gdy Kantabr z rzymską walczył tu hydrą?
Czyż tu do pieśni wątku nie staje,
By sławić Cydy, uczcić Pelaje?

Nie godneż dźwięków twej liry złotéj,
Wiara praojców, ich wielkie cnoty?
Niezwyciężona ich woli siła,
Miłość, co serca żarem paliła,
Mądrość, co ryła bruzdy na czole:
Nie godneż pieśni ojców niedole?

Śpiewaj!... Ach, śpiewak pieszczon od braci,
Błogosławieństwem niebo mu płaci;
Gdy wątek pieśni z serca wymota,
Pod jej zaklęciem pierzcha tęsknota:
Nie płacz a śpiewaj, pieśń w twojej duszy,
Zbudzi wesele, smutek zagłuszy.


III.

Pomnisz, bywało, gdy zorza wschodzi,
Szliśmy do lasu krzepcy i młodzi;
Dusza radosna trosk nie pamięta,
Krążym tu, owdzie, istne ptaszęta:
Rzewna piosenka z duszy nam płynie,
Odgłos jej rosą brzmi po dolinie.

Śpiewają z nami trawki i drzewa,
Ziemia i niebo pieśń z nami śpiewa,
Huczą potoki, grają nam zdroje,
Wtórzą nam chórem skrzydlate roje;
Kwiaty i zioła i ptacy leśni:
Wszystko przygwarza w takt naszej pieśni.

Słodkoż to było śnić tam na jawie,
Śnić o miłości, marzyć o sławie;
Uczcić pamięcią te święte ściany,
Gdzie tęskni ojciec mój ukochany;
Gdzie niespokojnie drzy pieśń matczyna,
Kędy czekają powrotu syna!

Słodkoż to było pomarzyć we śnie
O tych dziewojach, co nam tak wcześnie
Pasmo żywota oplotły czarem!
Czemuż dziś zgięty pod trosk nadmiarem,

Gdy ci tęsknota padła na czoło,
Ty jej nie spłoszysz pieśnią wesołą?

Już dach ojczysty cieni twę głowę,
Depcesz twe święte progi domowe,
I czemuż, bracie, lira twa złota
Milczy tak głucho, istna sierota?
Kędyż te zdroje przeczystej wody,
Co żar gasiły twej piersi młodéj?

Śpiewaj-że bracie, pod czarem pieśni
Odleci smutek, boleść się prześni;
Śpiewaj wytrwale, Bóg dobry po to
Zesłał ci darem tę lirę złotą.
Śpiewaj a nie płacz, pieśń w twojej duszy
Zbudzi wesele, smutek przygłuszy.


IV.

Gdy nam tęsknota serce owładnie,
Jeżeli czujem ukrytą na dnie
Iskierkę Bożą, któż siłą ducha
Onej iskierki w żar nie rozdmucha?
Któryż to śpiewak bolem stargany,
Nie szukał w pieśni ulgi na rany?

Śpiewał on ślepy Homer przed wieki,
Śpiewał i Milton, choć na powieki

Upadł im pomruk! nie znali oni
Zielonych gajów, kwiecistej błoni,
Jasnych błękitów, gwiazd, ani słońca,
Tylko noc czarną, wieczną, bez końca!

Śpiewał i Tasso pieśń swą natchnioną,
Choć ból śmiertelny szarpał mu łono,
Gdy miłość serce paliła żarem!
Nie padł Cerwantes pod trosk ciężarem;
Nad rozpacz wyższy natchnieniem jeszcze,
Kamoens trącał w swe struny wieszcze.

Wznosił król prorok psalmy do Boga,
Gdy nim miotała boleść i trwoga;
Gdy go odbiegli słudzy i krewni:
Co raz to cudniéj, co raz to rzewniéj
Zdradzony ojciec, król znieważony,
Z lutni prorocze dobywał tony.

Bóg wyrył pieczęć na twojem czole,
Dał ci natchnienie, usłał niedolę,
Jak tym łabędziom u świata w cześci;
Czemuż jak oni skąpan w boleści
Nie wydobędziesz tej pieśni z siebie
Co w lot piorunem przeniknie po niebie?


Śpiewaj o bracie! śpiewaj poeto!
Boleść do pieśni dzielną podnietą,
W żałobie serca, w ucisku ducha,
Płomień natchnienia silniej wybucha.
Śpiewaj a nie płacz, pieśń w twojej duszy,
Zbudzi wesele, smutek przygłuszy.

Seweryna Duchińska.





MOJA WIELKOŚĆ.
(Z FRANCISZKA SANCHEZ DE CASTRO.)

Zło i dobro — dwa krańcowe
Tajemnicy wielkiéj słowa!...
Darmo ludzka pragnie głowa
Zbadać wnętrze jéj sfinksowe...
Światów cudną wszechbudowę
Rdzeń odwiecznych praw przenika,
Lecz śród stworzeń jeden przecie
Człowiek wolny we wszechświecie;
Tylko ludzka pierś zamyka
Bohatera... i nędznika!...

∗                ∗

Gwiazdy.. burze.. ziemie.. wody...
I rośliny i zwierzęta...
Wszystko rolę swą pamięta
I odwiecznéj strzeże zgody!...

Nieustannie nocne chłody
Zastępuje pożar słońca,
Zawsze strumyk w rzekach ginie,
Rzeka — w morskich wód głębinie,
A ocean w takt bez końca
Fale nurtów swych roztrąca!!...

∗                ∗

Zawsze w lasach dźwięczy łzawo
Szczebiot srebrnéj ptasząt mowy:
Zawsze dziki koń stepowy
Płomienistą parska lawą.
W wiekuiste ładu prawo
Ogrom bytu okiełznany,
I strach myśli spocząć na tem,
Coby stało się z wszechświatem,
Gdyby wzniósłszy sił tarany
Pogruchotał swe kajdany!...

∗                ∗

W jakież świat by wpadł niebawem
Zamieszania straszne piekło;
W jakąż toń odmętą wściekłą
Człek by okiem patrzał krwawem.

Lecz gdy tak najwyższém prawem
Poniewierać, groza bierze;
Człowiek w rozum uzbrojony
Czy ma także bić pokłony
Martwéj sile?... w równéj mierze
Ślepo za nią iść jak zwierzę?!...

∗                ∗

Nie chcę własném gardzić mianem!..
Jeśli prawo świat przygniata,
Człowiek królem jest wszechświata
I postępków swoich panem,
W życiu zacném lub skalaném...
Bo czyż bierną człek istotą?!...
Jeśli tak — powiedzcie raczéj,
Że bez woli nic nie znaczy!..
Zła czy dobra — mniejsza oto
Niech swobody méj nie gniotą!..

∗                ∗

Jestem wolny — i nikt zgoła
Nie powściągnie moich skrzydeł!..
Pragnień moich.. snów... mamideł,
Zgnębić w duszy méj nie zdoła

Dłoń szatana czy anioła!...
Gdzież dla myśli kres... więzienie?...
Jaż mam skarlić się do zera,
Ja.. król z wolą bohatera?!...
Myśl nie zawsze w czyn zamienię,
Lecz chcieć... mogę nieskończenie!..

∗                ∗

Jeśli żywot mój, o Boże,
Jestto walka świateł z nocą;
To fatalność mnie przemocą
Tak jak dziecka wieść nie może!..
Mogę grzechów, sam, bezdroże,
Albo ścieżkę wybrać cnoty;
Mogę gwoli żądz odmianie
Iść ku niebu — czy w otchłanie!...
Tak!... w swobodzie ducha złotéj
Czuję wielkość swéj istoty!...

J. A. Swięcicki.





RĘKAWICZKA.
(Z SCHILLERA)
1759 † 1805.

Chcąc być widzem dzikich bojów,
Już u zwierzyńca podwojów
Król zasiada.
Przy nim książęta i panowie rada;
A gdzie wzniosły krążył ganek,
Rycerze obok kochanek.

Król skinął palcem, zaczęto igrzysko.
Spadły wrzeciądze i ogromne lwisko
Zwolna się toczy;
Podnosi czoło,
W około;
I ziewy rozdarł straszliwie,
I kudły zatrząsł na grzywie,

I wyciągnął cielska brzemię,
I obalił się na ziemię.

Król skinął znowu.
Znowu przemknie się krata:
Szybkiemi skoki, chciwy połowu
Tygrys wylata.
Spoziera z dala,
I kłami błyska,
Język wywala,
Ogonem ciska,
I lwa dokoła obiega.
Topiąc wzrok jaszczurczy,
Wyje i burczy;
Burcząc, na stronie przylega.

Król skinął znowu.
Znowu podwój otwarty:
I z jednego zachowu
Dwa wyskakują lamparty.
Łakoma boju, para zajadła
Już tygrysa opadła;
Już się tygrys z niemi drapie,
Już obudwu trzyma w łapie.
W tem, lew podniósł łeb do góry
Zagrzmiał — i znowu cisze...


A dzicz, z krwawemi pazury,
Obiega, za mordem dysze,
Dysząc, na stronie przylega.

W tem leci rękawiczka z krużganków pałacu,
Z rączek nadobnej Marty,
Pada między tygrysa i między lamparty,
Na środek placu.

Marta z uśmiechem rzecze do Emroda:
„Kto mię tak kocha, jak po tysiąc razy,
Czułemi przysiągł wyrazy,
Niechaj mi teraz rękawiczkę poda!“

Emrod przeskoczył zapory,
Idzie pomiędzy potwory,
Śmiało rękawiczkę bierze.
Dziwią się panie, dziwią się rycerze;
A on, w zwycięzkiej chwale,
Wstępuje na krużganki.
Tam, od radosnej witany kochanki,
Rycerz jej w oczy rękawiczkę rzucił:
„Pani, twych wdzięków[2] nie trzeba mi wcale.“
To rzekł i poszedł — i więcej nie wrócił.

Adam Mickiewicz.




IDEAŁY.
(Z SCHILLERA.)

Ty mnie odbiegasz wieku złoty,
Z drużyną fantazyjnych mar?
Wesela moje i tęsknoty,
Niby rozwiewny nikną gwar!
Zdradziecko tak, nieubłaganie,
Mkniesz wieku młody kędyś w dal...
Oh! na bezbrzeżnym oceanie
Mkniesz tam, za prądem wiecznych fal.

Pogodne one słońca zmierzchły,
Co ozłacały drogę w świat,
A ideały się rozpierzchły,
Którem hodował tyle lat.
W nic się rozwiewa ufność miła,
W lube rojenia mego snu,
Oh! rzeczywistość zniweczyła,
Co pięknem, boskiem było tu.

Jako w objęciu tam namiętnem,
Snycerz płonącą wtulił skroń
W posągu swem, aż głośnem tętnem,
Lodowy marmur odbrzmiał doń:

Z takiem uczuciem Pigmaliona,
Piastując w łonie wieszczy szał,
Objąłem ongi świat w ramiona
Aż tchnął — i z martwych do mnie wstał.

I dzieląc, dzieląc pełnię życia
Niemowa on, zaszeptał w słuch,
Zrozumiał serca mego bicia,
Odcałowywał jako druh,
Aż pieśń powstała w niebogłosy!
Drzewo tam, kwiecie, strumień z gór,
Bezdusznych nawet głazów stosy,
Odwtórowały raźno w chór.

I ciasne łono w cudzie drgnęło,
Jakoby wszechświat pod niem stękł;
I stań się! wcielać się poczęło
O! w czyn i w słowo, w kształt i w dźwięk!
Póki w pąkowiu świat się płonił,
O jakże wielki oczom lśnił!
Jak zmalał, kiedy się wyłonił
Odłam nijaki z górnych brył.

I młodzian, duszą, sercem całem,
Ukochał krótki życia nów,
Rozgrzany wnętrznych ogniów szałem,
Skrzydlaty złudą wieszczych snów.

Aż pod słoneczne tam kolisko,
Do gwiazd niebieskich zmierza lot;
Wszystko za nisko dlań, za blisko,
Nieskończoności dotrze wrot.

Jakże jaśniało dumnie czoło!
Bez troski, bo na znój i bój,
Wiódł on pod ręce, wiódł wesoło,
Cały korowód wietrzny swój;
Promienne szczęściem wiódł na ziemię:
Miłość, nie skąpą słodkich łask!
Chwałę, w gwiaździstym dyademie,
Prawdę, odzianą w słońca blask.

Lecz ach! już na połowie drogi,
Źrenicę zaćmił rąbek z łez;
Zdradnie, bo orszak wiatronogi,
Chwilę po chwili z oczu czezł.
Szczęście odbiegło i na zawdy;
Nie nasyciła wiedza chceń;
Słonecznej ach! oblicze prawdy,
Zwątpienia owiał mroczny cień.

I wieńce chwały w poniewierce,
Patrzaj, na czyich czołach lśnią?
Osierociałoż wcześnie serce,
Po wiośnie krótkiej — zwiędło z nią.

I ciszej wciąż, i wciąż od tedy,
Smutniej, samotniej z każdym dniem;
Ledwie nadzieja kiedyś — kiedy
W ciemni światełkiem mrugnie mdłem.

Któż po hałaśnej onej wiośnie,
Podzieli ze mną kolej prób?
Kto obok stanie tu miłośnie,
I złoży kiedyś w ciemny grób?
Ty! co koiłaś wszystkie bole,
Przyjaźni słodka, drugie ja:
Ty mi na ziemskim tu padole
Wytrwaj, do schyłku wytrwaj dnia.

I ty! co z tamtą ręka w ręce
Umilasz wspólny zawód nasz,
Praco! ty zrosisz czoło w męce,
Lecz nie odbierasz już co dasz;
I pod wieczności gdzieś podwoje
Pyłeczki wprawdzie z życia dróg:
Chwile, dni, lata niesiesz swoje,
Aż się umorzy czasów dług.

J. B. Zaleski.




GRAF HABSBURG.
(Z SCHILLERA.)

W Akwisgranie, w zamkowych komnatach,
Namaszczalna cesarska biesiada.
Cesarz Rudolf, w obrzędnych swych szatach,
Tron wzniesiony u stołu zasiada.
Falcgraf Reński na złocie mu kraje,
Puhar z winem król Czeski podaje;
Wszyscy siedmiu wyborcy cesarza,
Jak w krąg słońca chór planet niebieskich,
W złotych mitrach, w purpurach królewskich,
Stoją kołem przy tronie mocarza.

I z dziedzińców, z krużganków pałacu,
Z dźwiękiem muzyk, jak grom nieprzerwany,
Okrzyk tłumów skupionych na placu
Bije echem o okna i ściany:
Bo przeminął czas klęsk i swawoli,
Pychy możnych, a ludu niewoli,
Pan i sędzia jest znowu na ziemi.
Nie śmie szaleć bezkarnie gwałt zbrojny,
Nie drży słaby, zaufał spokojny
Że jest moc i opieka nad niemi.

Cesarz puhar do góry wzniósł złoty,
I powłócząc w krąg okiem radości:

— „Nic tu nie brak do naszej ochoty,
W pośród takich i uczty i gości...
Lecz nie widzę śpiewaka — minstrela,
Pieśń natchniona jest duszą wesela,
I duch wyższy na serce z niej wionie:
Cześć mą dla niej wyssałem już z mlekiem,
A com czuł będąc prostym człowiekiem,
Czuć i uczcić potrafię na tronie!“ —

Ledwie skończył, z za tłumu rycerzy
Wyszedł mąż, z białym włosem na skroni,
W długiej, nakształt zakonnej odzieży,
Złotą arfę trzymając we dłoni.
— „W strónach arfy jest cały świat ducha,
W miarę tego, kto śpiewa, lub słucha,
Jak pieśń wieszczą pojmuje, lub stwarza;
Wiem, co duszę podnosi i krzepi,
Lecz ty, Panie, sam powiedz najlepiéj,
Co jest godne słuchacza — cesarza?“ —

Na to cesarz z łagodnem wejrzeniem:
— „Oh, na taką się pychę nie ważę!
Wyższy Pan rządzi wieszcza natchnieniem,
Co mu samo i cel swój pokaże.
Bo jak wicher na morskim rozlewie,
Zkąd i dokąd ma zawiać, nikt nie wie,

Jako woda z swych źródeł podziemnych:
Tak pieśń wieszcza wynika mu z duszy,
Aż ją porwie za sobą i wzruszy
Czucia śpiące w jej głębiach tajemnych.“

Z oczu starca jak światło wypadło,
I strón dźwięki zmieszały się z słowy:
— „Przez szwajcarską dolinę zapadłą.
Możny Graf jechał konno na łowy.
Dzielny koń, niecierpliwym poskokiem,
Sadził w czwał, po nad wzdętym potokiem,
Na dźwięk trąbki już brzmiącej śród boru.
W tem głos dzwonka się rozlał rozłogiem:
Był to kapłan, co szedł z Panem Bogiem,
Poprzedzany przez chłopię od choru.

Rycerz z wiarą i czcią chrześcijańską,
Zskoczył z konia i ugiął kolano,
Wielbiąc Ciało i świętą krew Pańską,
Dla zbawienia naszego wylaną.
Ksiądz tymczasem nad brzegiem strumienia,
Zrzucał obów i zwierzchnie odzienia;
By w bród łatwiej mógł na brzeg przejść drugi.
Bo most woda zerwała przed dobą,
A tam grzesznik złożony chorobą
Czekał jego ostatniej posługi.


A w tem rycerz przystąpił ku niemu,
Sam mu konia za cugle prowadzi,
Zmusza na nim nieść pomoc choremu,
Trzyma strzemię, na siodło go sadzi,
I sam pieszo zapuszcza się daléj...
Kapłan przebył bezpiecznie nurt fali,
Błogosławiąc rycerza po drodze.
I nazajutrz, o wschodzie jutrzenki,
Do bram zamku, z winnemi podzięki,
Odwiódł konia, trzymając za wodze.

Ale rycerz powitał go słowy:
— Strzeż mię Boże! bym kiedy dla siebie
Użył konia na boje lub łowy,
Co niósł Pana i Zbawcę na Niebie.
Gdy być twoją własnością nie może,
Niech zostanie przy waszym klasztorze,
Na pobożne zakonu posługi.
Bogu memu w ofierze go składam,
Bo od Niego, co tylko posiadam,
Dzierżę z łaski, nie z własnej zasługi. —

— Niechże Pan, który widzi w skrytości,
Dar twój tobie odpłaci w swej porze!
Niech cię wsławi i tu i w wieczności,

Jakeś ty Mu hołd oddał w pokorze.
Tyś Graf możny w szwajcarskiej krainie,
Dom twój z cnót i z hojności w niej słynie,
Sześć cór kwitnie w nim pięknych i skromnych.
Niechże każda, rzekł kapłan w natchnieniu,
Wniesie berło twojemu plemieniu,
Ród twój wsławi u wieków potomnych!“ —

Cesarz słuchał i dumał głęboko,
Jakby dawne obudzał wspomnienie.
Wtem na starca iskrzące wzniósł oko,
I z ócz jego słów pojął znaczenie.
Był to kapłan spotkany przed laty...
Cesarz krajem obrzędnej swej szaty
Zakrył spiesznie łez rzewnych potoki.
Lecz pojęto w orszaku cesarskim,
Że to on był tym Grafem szwajcarskim,
I niebieskie wielbiono wyroki.

A. E. Odyniec.





WEZWANIE DO NEAPOLU.
(NAŚLADOWANIE PIEŚNI MINIONY.)
(Z GOETHEGO)
1749 † 1832.

Znasz li ten kraj,
Gdzie cytryna dojrzewa,
Pomarańcz blask
Majowe złoci drzewa?
Gdzie wieńcem bluszcz
Ruiny dawne stroi,
Gdzie buja laur
I cyprys cicho stoi?
Znasz li ten kraj?...
Ach! tam, o moja miła!
Tam był mi raj,
Pókiś ty ze mną była!


Znasz li ten gmach,
Gdzie wielkich sto podwoi,
Gdzie kolumn rząd
I tłum posągów stoi?
A wszystkie mnie,
Witają twarzą białą:
Pielgrzymie nasz
Ach! co się z tobą stało...
Znasz li ten kraj?
Ach! tam, o moja miła!
Tam był mi raj,
Pókiś ty ze mną była!

Znasz li ten brzeg,
Gdzie po skalistych górach,
Strudzony muł
Swej drogi szuka w chmurach?
Gdzie w głębi jam
Płomieniem wrą opoki,
A z wierzchu skał,
W kaskadach grzmią potoki?
Znasz li ten kraj?...
Ach! tu, o moja miła!
Tu byłby raj,
Gdybyś ty ze mną była.

Adam Mickiewicz.




PODRÓŻNY.
(Z GOETHEGO.)
Podróżny.

Niewiasto młoda, bądź błogosławiona,
I niech Pan Bóg błogosławi
Niemowlątku, co się bawi
U twego łona!
Pozwól mi na tym zrębie opoki,
Złożyć z siebie
Podróżne tłomoki
I odpocząć blizko ciebie.


Niewiasta.

Gościu! jakie was rzemiosło
W takim lata upale,
Po tej piasczystej skale,
Aż w nasze strony zaniosło?
Może wy kupcem jesteście,
I z towarami nabranemi w mieście
Zwiedzacie sielan mieszkania?
Gościu! ty z mego śmiejesz się pytania?


Podróżny.

Towarów nie mam. Idę w blizkie miasto.
Już wieczór dzienną ochłodził pogodę,

Pokaż mi, śliczna niewiasto,
Krynicę zkąd pijesz wodę?


Niewiasta.

Tam, kędy skały wyżyna
Idź daléj... a ta drożyna
Wiedzie do świetlicy
Gdzie mieszkamy,
Do krynicy,
Zkąd wodę mamy.


Podróżny.

Widzę, przemyślnej ręki ludzkiej ślady,
Pośród zarośli cienia:
Bo nie mogła skał związać w tak porządne składy
Rozrzutna dłoń przyrodzenia.


Niewiasta.

Daléj, wyżéj...


Podróżny.

Mchu powłoka
Okryła sklepienia łuki;
Poznaje ciebie twórczy duchu sztuki:
Twą pieczęć nosi opoka.


Niewiasta.

Daléj, pielgrzymie...


Podróżny.

Tu depcę napisy...
Daremnie czytać, zatarły się rysy,
Któremi twórca tej arcy sztuki
Chciał swą pobożność wsławić pomiędzy prawnuki.


Niewiasta.

Pielgrzymie! ciebie zadziwia
To na kamieniach rosnące ziele?
Tam wyżej, gdzie się droga zakrzywia,
Jest przy mej chacie kamieni wiele.


Podróżny.

Wyżéj?


Niewiasta.

Zaraz na lewo,
Gdzie wśród krzaków wyższe drzewo.
Tu!


Podróżny.

O Gracye! O Muzy!


Niewiasta.

Widzisz naszą gospodę?


Podróżny.

Świątyni gruzy.


Niewiasta.

Niżéj na boku,
Słyszysz szum potoku?
Ztamtąd czerpiemy wodę.


Podróżny.

Dotąd w całej życia sile,
Roztaczasz skrzydła na twej mogile
O gieniuszu dzielny!
Chociaż twoje arcydzieło
W około ciebie runęło,
Tyś nieśmiertelny!


Niewiasta.

Zaczekaj, zaraz z gospody,
Przyniosę kubek do wody.


Podróżny.

Powiewna bluszczu szata
Boskie kształty oplata.
Ze stosu gruzów, jakby ze złamanej trumny,
Jeszcze ku niebu dążycie społem
Dwie bliźnie kolumny.
Tam siostra wasza sama stoi między groby;
Posępny mech nad waszem wywinął się czołem.
Patrzycie z uroczystej wyrazem żałoby.

Na szanowne postaci
Waszych sióstr i waszych braci,
Zwalone pod nogi,
Wbite do ziemi
Między ciernie, między głogi!
Wysmukła trawa powiewa nad niemi.
O! niewdzięczne przyrodzenie!
W takiejże u ciebie cenie
Arcydzieł twych arcydzieło?
Nieczule łamiesz własne świątynie,
I siejesz na ich ruinie
Głogi!


Niewiasta.

Jak moje dziecię usnęło!
Gościu, czy zechcesz u nas w komorze
Odpocząć, czy tu na dworze?
Jak miły chłodek! Biegę do strumyka;
Weź tymczasem na rękę mojego chłopczyka,
Śpij, me złoto! śpij, mój synku!


Podróżny.

Słodki dziecka spoczynku!
Święta niewinność i święte zdrowie
Kołyszą z lekka jego wezgłowie.
O, chłopczyku poczęty

Na świętej przeszłości grobie,
Niechaj przeszłości duch święty
Spocznie na tobie!
Kogo duch jej okryje
Skrzydły czarownemi,
Ten z boskiem czuciem na ziemi
Każdego dnia użyje.
O! ziarnko lube,
Wschodź i wypływaj
Na wiosny chlubę,
I towarzyszów głowy twym majem okrywaj!
A kiedy się kwiat okruszy,
Niech jak z rodzajnego drzewa
Pełny owoc wypłynie z głębi twojej duszy,
I przed oczyma słońca dojrzewa.


Niewiasta.

Oby życzenie twe spełniły nieba!
Jeszcze śpi mój maleńki?
Do wody na zakąskę niemam nic prócz chleba.


Podróżny.

Dzięki i za to, dzięki!
Jak tu, w koło mnie na całym świecie
Zieloność i kwiecie!


Niewiasta.

Mąż mój wkrótce powraca
Do chaty; w polu skończyła się praca:
Mój gościu, zostań do wieczora w chacie;
Wieczerzaj z nami
Wieśniakami.


Podróżny.

Więc tu mieszkacie?


Niewiasta.

Tam na gruzach tej wielkiej, połamanej bramy,
Chatka niedaleka;
Ojciec nieboszczyk z gruzu wymurował
I nam darował;
Tam mieszkamy!
Wydał mię za mąż za dobrego człeka,
I umarł na naszem ręku...
A, moja duszko, już spałeś do woli!
Patrz jak wesół, jak swywoli!
A, ty błazenku!


Podróżny.

O! ty naturo, wiecznie płodna matko!
Wszyscy żyjący równie tobie mili:
Chcesz aby wszyscy żyli i użyli!

Wszystkich zarówno uposażasz chatką.
Jaskółka górne osiada pałace,
Do gzymsów gniazdo przyczepia,
Nie wie, jakie dłuta prace
Zasklepia.
Gąsiennica przędziwem obwinęła kwiatki.
I w nich na zimę tuli swoje dziatki.
A ty człowieku,
Między wspaniałe wyłomy
Przeszłego wieku,
Nikczemne domy
Stawisz sobie:
Używasz życia na grobie. —
Bywaj mi zdrowa szczęśliwa niewiasto!


Niewiasta.

Koniecznie chcecie iść w miasto?


Podróżny.

Niech łaska Boga
Ciebie i dziecię w zdrowiu i szczęściu zachowa.
Bądź zdrowa!


Niewiasta.

Szczęśliwa droga.


Podróżny.

Tą ścieżką z prawej strony,
Jeśli się nie mylę
Trafię do miasta?


Niewiasta.

Tak jest, do Werony.


Podróżny.

Jak stąd daleko?


Niewiasta.

Dwie mile.


Podróżny.

Bądź zdrowa!
Przyrodzenie, wzywam twej opieki,
Na przeszłości mogile
Zbłąkany pielgrzym daleki;
Ty przed północy powiewem
Prowadź mię w ciche ustronie,
W południe okryj mi skronie
Laurowem drzewem.
A gdy z dziennych trudów końcem
Wrócę na spoczynek

Do mej chatki, zachodniem ozłoconej słońcem:
Niech mnie powita,
Taka piękna kobiéta,
I taki na ręku synek!

Adam Mickiewicz.




KRÓL DZIADEK.
(Z GOETHEGO.)

I ciemno, i wietrzno, a tętni po błoniu,
To ojciec z dziecięciem mknie nocą na koniu;
Piastuje przed sobą na ręku chłopczyka,
Otula, przygarnia — a spieszniej pomyka.

„Mój synku, dla czego twarz tulisz na łonie?“
„Nie widzisz, o tatku! Król-dziadek w koronie,
Król-dziadek, i z brodą — a długa i ruda“...
„Co tobie me dziecię? to tuman, ułuda!“

„Chodź do mnie o dziecię, chodź zaraz, tej chwili!
Będziemy się pięknie na łączce bawili,
U mojej tu matki kwiateczków bez liku,
Bez liku złocistych sukienek chłopczyku!“


„O tatku, czy można? ni wzroku, ni słychu!
Król-dziadek doprawdy wciąż szepcze po cichu.“
„Daj pokój me dziecię, bądź dobrej otuchy,
To wicher świszczący zamiata liść suchy.“

„Cóż, pójdziem chłopczyku, na kwiatki do łączki?
O śliczne córeczki klaskają już w rączki,
Córeczki się moje na nocnych tam godach
Huśtają, klaskają i nucą po wodach.“

„O tatku, o tatku! nie tuman rozwiewny,
Król-dziadek tu stoi i jego królewny.“
„Co tobie mój synku? wskroś pole a pole,
I z boku gdzieniegdzie bieleją topole.“

„O kocham cię, kocham, me dziecię rumiane,
Lecz niechcesz z ochoty, to musem dostane.“
„O tatku, Król-dziadek podchodzi powoli,
I ciągnie mnie tatku, ach! ciągnie aż boli!“

Już ojciec się trwoży; koń kopnął po drodze,
A dziecię stękało i jękło raz srodze...
Dopadli nakoniec do dworu... I dziwy!
Na ręku ojcowskiem chłopczyna nieżywy!

J. B. Zaleski.




PIEŚNIARZ.
(Z GOETHEGO.)

— „Kto tam do bramy kołace?
Kto tam zawodzi na moście?
Ja za piosenkę zapłacę;
Do sali pieśniarza proście!“
Tak mówił król do swej świty;
Wybiegli paziowie młodzi,
I siwym włosem okryty
Harfista do sali wchodzi.

— „Cześć pięknym damom i chwała!
Cześć wam, szlachetni panowie!
Co gwiazd w komnacie tej pała!
Któż ich imiona wypowie?
Widząc tę salę wspaniałą,
Aż moje oko się nuży;
Lecz teraz czasu za mało,
By rozpatrywać się dłużéj.“

I pieśniarz oko rozrzarza,
I w struny harfy uderzy:
Damy słuchają pieśniarza,
Słucha go orszak rycerzy.

Królowi miła zaiste
Pieśń i postawa śpiewacza;
Więc, aby uczcić harfistę,
Złoty mu łańcuch przeznacza.

Lecz starzec skromnie odpowie:
— „Na co mi łańcuch w tej chwili,
Niechaj go wezmą wodzowie,
Co nieprzyjaciół pobili.
Niech kanclerz twojej pieczęci,
Złote ogniwa nabędzie;
On się do służby zachęci
Przykuty na swym urzędzie.

Ja śpiewam jak ptaszę śpiewa,
Co mieszka w gęstwi nad wodą;
Pieśń, co się z piersi wylewa,
Jest sama sobie nagrodą.
Ja się poprosić odważę,
O mą zapłatę jedyną:
W czystym ze złota puharze
Podajcie mi stare wino!“

Złocisty puhar nalany;
Starzec wychylił go szczerze.
Szczęśliwe gościnne ściany,
Gdzie pieśniarz siły nabierze!

I oddał pokłon królowi
I panom skłonił się skromnie:
— „Żegnajcie, bądźcie mi zdrowi,
I czasem wspomnijcie o mnie!

Królu, za łaski wylanie
Niech ci Bóg hojnie zapłaci!
I wam panowie i panie,
Coście szczęśliwi, bogaci!
Za wszystko, co się korzysta,
Dziękujcie Bogu co chwila;
Jak wdzięczen stary harfista,
Za napój co go posila.“

Wład. Syrokomla.




PRZEDŚMIERTNY ZAPIS.
(Z UHLANDA)
1787 † 1862.

Średniowieczny trubadur i rycerz zarazem,
Na błoniach Palestyny długo walcząc z chwałą,
Gdy padł, na wskroś przeszyty muzułmańską strzałą,
Przed skonaniem, do giermka rzekł takim wyrazem:

„Skoro biedne me serce martwym będzie głazem,
Włóż je, o wierny giermku, w oną urnę białą
Którąm przywiół z ojczyzny — i odnieś je cało
Tej, z której ono żyło i zmarło obrazem.“

Tak dziś ja, o! najmilsza! przebolały smutkiem,
Gdy po długim rozdziale a spotkaniu krótkiem
Srogi los mnie przymusza rzucać cię powtórnie:

Gdy zda mi się, że śmierci otacza mnie chmura,
Szlę ci to wierne serce twego trubadura,
Zasklepione w sonetu kryształowej urnie!

Konstanty Gaszyński




ŁABĘDZI ŚPIEW.
(Z UHLANDA.)

Choć już zamilkły śpiewające chóry,
Echo za nimi przez chwil kilka płynie;
Kiedy się szybko z stromej zbiegło góry,
Biegnie się jeszcze, choć już po dolinie.

Z ognia co zagasł, wciąż jeszcze w popiele
Parę się iskier czas jakiś promieni;
Z kwiatu co uwiądł i listki swe ściele,
Woń się, pamiątka unosi w przestrzeni.

Tak więc, ogólną rządząc się regułą,
I moje biedne, pieśniarskie narzędzie,
Kiedy już tyle piosenek wysnuło —

Nie może łatwo wstrzymać się w zapędzie;
Jeszcze wydzwoni jedną nutkę czułą...
Lecz się nie bójcie! — Śpiewy to łabędzie!

J. S. Chamiec.




ZAKONNICA.
(Z UHLANDA.)

W klasztornym cichym sadzie
Dziewica blada szła;
Blask srebrzył ją księżyca,
Miłości cicha łza
Toczyła się na lica.

Jak błogo mi, że skonał
Mojego serca kwiat!
Znów serce dlań bić może...
W aniołów pójdzie świat;
Tych kochać wolno Boże!

Przed obraz Marji Świętéj
Powolny sunie krok,
Zkąd światłem rozbłyśnięty,
Łagodny, boży wzrok
Na czystą dziewę spłynął.

Z ufnością i pokojem
Do Marji padła nóg;
Wzrok łez przyćmiony zdrojem,
Na wieki zgasił Bóg,
I z lic zasłonę zwinął.

Karol Brzozowski.




ŁZY MĘŻCZYZNY.
(Z ANASTAZEGO GRUENA)
1806 † 1876.

Ty coś mnie płaczącego niedawno widziała,
Pomnij o dziewczę, że niewieście łzy
Są jak niebieskiej rosy, kropla lśniąca, mała,
Co śród kielicha liljowego drży.

Czy to ją zimne wiatry chmurnej nocy zniosą,
Czy ją poranku jasna strąci dłoń:
Zawsze kwiat pokrzepiony tą rzeźwiącą rosą,
Wznosi ku słońcu odmłodzoną skroń!

Ale łza, którą oko mężczyzny wylewa
To balsam drogi, wschodnich krajów łup,
Który tajnie zamknięty gdzieś aż w głębi drzewa,
Spływa — lecz rzadko — u cedrowych stóp.

O! musisz wierzchnią korę przecinać umyślnie,
Sięgać żelazem w samą wnętrza rdzeń —

A wtenczas sok szlachetny kroplami wytryśnie,
Czysty jak złoto i jasny jak dzień!

Wkrótce zdrój ten wysycha — a drzewo rozkwita
I w sile życia długo może trwać —
Nie jedną wiosnę liściem zielonym powita,
Lecz cięcie, ranę, wiecznie na niem znać!

O! pomyśl czasem, dziewczę, o tej drzewa bliźnie,
O rannym cedrze śród Libanu skał;
O! pomyśl, pomyśl dziewczę i o tym mężczyznie,
Który przed tobą świeżo we łzach stał.

Konstanty Gaszyński.




ZAPOMNIENIE.
(Z GRUENA.)

Kiedy Bóg stworzył skowronka i różę,
Rzekł: „Kwitnij różo i rozsiewaj woń!
A ty skowronku wzbijaj lot ku górze,
I kwiatom polnym pieśń wesołą dzwoń!“

Kiedy jutrzenkę zawiesił przy słońcu
Powiedział: „Będziesz o poranku lśnić.“

A gdy kobietę utworzył na końcu,
Rzekł: „Będziesz kochać i miłością żyć!“

Ale stwarzając luba moja ciebie,
Ciebie jutrzenko mych młodzieńczych snów,
Błyszczącą chwilę na nadziei niebie:
Widać zapomniał powiedzieć tych słów...

Ludwik Brzozowski.




OSTATNI POETA.
(Z GRUENA.)

Kiedyż się lutnia wieszczów opleśni,
Uwiędnie świętej poezyi krzew,
Kiedyż wam treści zbraknie do pieśni,
Kiedyż, poeci, zmilknie wasz śpiew?

Jużeście przecie zdawna zbiegali,
Na skrzydłach myśli przestronny świat,
Jużeście z wszystkich źródeł czerpali,
Jużeście każdy zerwali kwiat.

Dopóki słońce promienną wstęgą,
Rozpraszać będzie ciemności zmrok,

A człek, przed światła korny potęgą,
Zwracać ku niemu stęskniony wzrok;

Dopóki niebo z groźbą złowrogą,
Roztaczać będzie burz, gromów sieć,
A serce ludzkie przejęte trwogą,
Przed straszną walką żywiołów drzeć;

Dopóki gwiazdy na mlecznej wstędze,
Przyświecać będą w spokojną noc,
A człowiek, w białej czytając księdze
Rozumieć znaków tajemną moc;

Dopóki księżyc będzie promienić,
A serce ludzkie czuć, wzdychać, bić,
Póki się drzewa będą zielenić,
A pod ich cieniem wędrowiec śnić;

Dopóki wiosna będzie rozwijać
Lilje i róże — mirty i bzy,
Póki wzrok serca będzie podbijać,
A oko ronić radości łzy;

Dopóki cyprys szumiąc na grobie,
Rozlewać będzie ponury dźwięk,
A serce w czarnej tonąc żałobie,
Rozwodzić pełen boleści jęk:


Dopóty życia swego nie straci
Boska poezya, ów niebios dar,
Dopóty śpiewać będzie swej braci
Ten, w kogo wlała natchnienia żar!

Póty na lutni pleśń nie osiędzie,
Nie zwiędnie świętej poezyi krzew,
Ostatni człowiek poetą będzie —
Z ludzkością w grobie zamilknie śpiew!

Jan Łukomski.




ZEMSTA KWIATÓW.
(Z FREILIGRATHA)
1810 † 1876.

Na pościeli z puchów lekkiéj,
Odpoczywa w śnie dziewica.
Sen zakleił jej powieki,
Lecz purpurą grają lica.

Przy jej łożu, z pysznej czary
Co ozdobą jest komnaty:
Sieją wonie i nektary,
Uwięzione w czarze kwiaty.

Ani wietrzyk się nie wkradnie
Przez zamknięte tu podwoje;
A woń kwiatów cicho, zdradnie
Wciąż ją w sieci mota swoje.

W koło cisza i milczenie,
Nagle jakiś szmer się budzi...

Całe kwiatów otoczenie,
Zaszemrało mową ludzi.

I powstają z kwiatów łona,
Nieujęte jakieś cienie:
Ze mgły szata ich zrobiona,
Czoło zdobią im promienie.

Z purpurowych listków róży,
Nimfa cudna się podnosi:
Włos rozwiany jak po burzy,
Łza jak perła wzrok jej rosi.

Narcyz dumny i wspaniały,
Wstrząsa białą swą koroną:
I wnet rycerz okazały,
Wciela się w narcyza łono.

Twarz rycerza pełna wdzięku;
Czoło wzniosłe, wzrok dostojny;
Z obnażonym mieczem w ręku,
Zdaje się być bogiem wojny.

Lilja, zmazą nie skalana,
W dziewczę się urocze zmienia:
Murzyn wstaje z tulipana,
Czarny, jak duch potępienia.


Z leśnych dzwonków i konwalji,
Wstaje cały huf Dyjanny:
Odgłos rogów grzmi w oddali,
I gwar słychać nieustanny.

Tu znów, inne jakieś dziwa:
Z kwiatu wstaje młodzian smętny;
Lekko śpiącej pierś odkrywa,
I wzrok topi w niej namiętny.

I w komnacie, gdzie wesoło,
Przed godziną śniły dziewa:
Wnet się w jedno łączą koło,
I chór groźny tak rozbrzmiewa.

„Dziewczę! tyś nas nielitośnie
Z łąk wyrwała, gdzie mieszkamy:
Tam nam było tak radośnie,
A tu nędznie umieramy.

Jakże byłyśmy szczęśliwe,
Na tej łące umajonéj,
Co nas w barwy stroi żywe,
I w liść świeży i zielony.

Przez konary drzew szumiące,
Słońce wciąż się do nas śmiało;

I korony kwiatów lśniące,
Promieniami całowało.

Teraz, więdniem jak na grobie,
Znikła dla nas wieczna wiosna...
Dziewczę! dziewczę! zemsta tobie,
Zemsta kwiatów bezlitosna!“

I śpiew milknie śród komnaty:
A nad śnieżną dziewy skronią,
Nachylone, mściwe kwiaty,
Dławią ją zabójczą wonią.

Jakieś szepty tajemnicze,
Jakieś groźne słychać słowa...
Coraz bledsze jej oblicze:
I ust barwa karminowa.

Weszło słońce zadziwione,
Patrzy, patrzy co się stało:
Ale dziewczę pogrążone
W sen głęboki — już nie wstało!

Wł. Bełza.




NA SYNAJU.
(Z FREJLIGRATHA.)

Gdybym się zrodził był na Synaju:
Tobym do Mekki wędrował,
I po arabskim, dawnym zwyczaju,
Kindżał przy sercu bym chował.

Tobym na Jethra płomiennej ziemi
Z koniem w powietrzu utonął,
Tobym spoczywał z trzodami memi
Pod krzakiem, co niegdyś płonął.

Nieraz wieczorem w namiotu cieśni
Przed zgromadzonem plemieniem,
Wylatywałyby moje pieśni
Przez drzące usta — płomieniem.

A na tych ustach wisiałby w skrusze
Cały mój naród, kraj cały:
Bo jak czarownik wiódłbym ich dusze
Z pieśni — do czynu, do chwały.

Dzikich nomadów byłbym śpiewakiem,
Co duchem z puszczą gadają,

Co przed samunem, za danym znakiem,
Wszyscy na twarze padają.

I przy cysternie tylko — stepowi
Ci jeźdźce zsiadają z koni,
I od Adenu ku Libanowi,
Pędzą, puściwszy lejc z dłoni.

A jeśli nocą trzodom stróżują,
To swoje oczy bezsenne —
Jak Chaldejczycy w niebo kierują,
Na jego pismo płomienne.

I dotąd jeszcze z Synaju słyszą
Głosy o dawnych prorokach.
I dotąd widzą, jak się kołyszą
Duchy na ciemnych obłokach.

Jak w skał szczelinach, w płomiennej szacie,
Te duchy pląsają tłumnie...
Ha, ludzie! którzy w swych czaszkach macie
Mózg tak gorący jak u mnie!

Wy, co za namiot macie pustynie,
W was trwogi ni zdrady nie ma;
Tyś sam, na koniu swym, beduinie,
Jak fantastyczne poema!


Ja po północnem błądzę wybrzeżu
Na zimnym, a mądrym świecie...
Jabym chciał śpiewać wam na nocleżu,
Oparty na konia grzbiecie!

Kornel Ujejski.




JESZCZE SIĘ GNIEWASZ.
(Z GEIBLA)
ur. 1815 r.
I.

Jeszcze się gniewasz!... a ja daleko,
Twój tylko obraz w mej duszy mam,
I świat obwodząc tęskną powieką,
Słucham, jak serce twe bije tam.
W dzień i noc myślą jestem u ciebie,
W modre się oczy wpatruję twe...
O! żadna, żadna gwiazdka na niebie,
Od ciebie jaśniej nie błyszczy, nie!


II.

Jak pięknie świat nam wieńczył się w róże,
W on pełen złotych nadziei czas,
Jak nam szumiało zielone wzgórze,
Jak blady księżyc osrebrzał nas!

Jam cię całował za barwne kwiecie,
Całował, piosnkę wesołą niósł:
O! powiedz, powiedz, czy kiedy w świecie,
Piękniejszy kwiatek dla ciebie wzrósł?


III.

Dziś jestem jak ów sokół wzbujały,
Wolnemi skrzydły nad szczyty gór,
Któremu świat ten wielki, wspaniały,
Leży otworem z ziemi do chmur.
Lecz sokół gniazdo ma swoje przecie,
A ja spoczynek mieć będę gdzie?
O! żadnej, żadnej nie znajdę w świecie,
By jak ty szczerze kochała mnie!


IV.

Dniu nieszczęśliwy! czarna godzino,
Co rozdzielacie na wieki nas!...
Odtąd mi w smutku chmurne dni płyną,
Znikł spokój z duszy, z nim złoty czas.
Próżno spoczynku szukam po ziemi,
Próżno go ścigam po głębi mórz;
O! żadnej, żadnej między pięknemi
Od ciebie droższej — nie znajdę już!

Józef Grajnert.




EPILOG DO PIEŚNI.
(Z GEIBLA.)

Górą i dołem szedłem po świecie,
Uszedłem nie jedną milę.
Szedłem tak długo — że chciałbym przecie,
Spocząć już, choćby na chwilę.

Ale o kącik gdzie zakołaczę,
Wnet mnie od wrót niegościnnych
Odegna słowo: — „A ty tu zaczem,
Człowiecze zwyczajów innych!

Śród nas urzędu nie zyskasz sobie,
Cechom cię nikt nie poleci;
Świat już ma rozum — światu w tej dobie
Już niepotrzebni poeci!“

Choć światu pieśni już niepotrzebne
Ja ich się wyrzec nie mogę!
To moje gwiazdy, światła naniebne,
Co życia złocą mi drogę!

One powietrzem, one mi światem,
Niemi oddycham i żyję:
One niezwiędłym dla mnie róż kwiatem,
Zkąd duch mój wieczną woń pije.


One mi majem, gdy wiatr jesienny
Drzew nagą potrząsa skronią;
One w zimowej nocy bezsennéj,
Słowików chórem mi dzwonią.

I gdybym bez nich miał wiosny przyście,
Lub bez nich znawet znać miłość:
Mnie roskosz smutkiem byłaby iście,
Mnie w blaskach, ciemna zawiłość,

A gdy mnie kiedy zechcą porzucić,
To legnę w grobowej cieśni:
I wprzód się z martwych nie dam ocucić,
Aż do mnie wrócą me pieśni.

Adam Pajgert.




ZDALEKA.
(Z JERZEGO HERWEGHA)
1817 † 1875.

Chciałbym ja skonać jak wieczorne zorze,
Jak dzień w ostatnim odblasku purpury,
O słodka śmierci! tak pragnąłbym, Boże,
Krwią się rozpłynąć na łonie natury.

Chciałbym ja skonać jako gwiazda złota,
Siejąca żywą jasność brylantową;
Cicho, bez bolu i w pełni żywota,
Zapadnąć w głębię nieba lazurową.

Chciałbym ja skonać, jako woń majowych
Kwiatów, z rozkosznych kielichów rozlana,
Która na lekkich skrzydłach eterowych
Kadzidłem płynie na ołtarze Pana.

Chciałbym ja skonać jak trwożliwa nuta
Co z teorbanu struny się wydziera;

Ledwie z ziemskiego metalu rozkuta,
Na piersiach Stwórcy harmonją umiera.

Chciałbym ja skonać jak rosa na łące,
Gdy na nią ognia żar poranny bije.
O! niechaj Bóg tak, jako rosę słońce,
Dusze mą życiem znękaną wypije.

O! ty nie skonasz jak wieczorne zorze,
Ty jako gwiazda cicho nie zagaśniesz;
Duszy twej, słońce nie wypije boże,
Łagodną śmiercią kwiatów ty nie zaśniesz.

Skonasz zaprawdę! ty skonasz bez wieści,
Lecz wprzódy nędza siły twoje znęka;
Tylko w naturze mrze się bez boleści; —
Serce człowieka kawałami pęka!

Karol Brzozowski.




LEKKI PAKUNEK.
(Z HERWEGHA.)

Człowiek ja wolny, ja się nie wśpiéwam
Nigdy w grobowiec książęcy,
Pieśniami sobie tylko zdobywam,
Boże powietrze — nic więcéj.

Nie mam ja zamku, z którego szczytów
Rozległe przejrzyć równiny:
Mieszkam jak w gnieździe ptak śród błękitów:
Pieśń moja — skarb mój jedyny!

Bylebym zechciał tylko jak drudzy,
Kark wolny zgiąć do pokłonu:
Kiedy od pana żołd brali słudzy,
Nie byłbym wrócił bez plonu;
Ale nie chciałem z łaski korzystać,
Nie częstem miał zaprosiny...
Wolałem sobie świstać a świstać:
Pieśń moja — skarb mój jedyny!

Lordowi złotem sączy się beczka,
Mnie moja wina da chyba...
Mem złotem — ranny promień słoneczka,
Mem srebrem — księżyca szyba.
Mym spadkobiercom, że długo żyję,
Narzekać braknie przyczyny...
Moje monety sam sobie biję:
Pieśń moja — skarb mój jedyny!

Zmrokiem, do tańca, śpiewam po siołach,
Przed panów — pieśni nie wlokę,
Po gór wyniosłych spinam się czołach,
Pałace mi za wysokie.

Inny śród pleśni, zgiełku i burzy,
Niech sobie zbiera wawrzyny;
Ja lekkim listkiem bawię się róży:
Pieśń moja — skarb mój jedyny!

Do ciebie, piękna! kłonię me chęci,
Twą postać w marzeniach pieszczę;
Lecz ty chcesz wstążek, ciebie strój nęci,
Ja mam iść w służbę? ba!... jeszcze!!
Mojej wolności za nic nie sprzedam,
Ja drwię z pałaców drużyny;
Tak — i dziewczęciu skusić się nie dam:
Pieśń moja — skarb mój jedyny!

Adam Pajgert.




IDĘ SAM.
(Z GRILLPARTZERA)
1791 † 1872.

Struna mej liry, jak słodko brzmi,
Z nią naprzód idę sam;
Mało do życia potrzeba mi —
Gdy mojem to, co mam!

Miłość czatuje w gaiku róż,
Uśmiechem wabi tam;
Baw się ty z dziećmi, znam ja cię już!
Niech zcicha przejdę sam!

Szczęście mi z pełnych dobywa skrzyń
Cały klejnotów kram;
Tylu cię wzywa, na tamtych skiń!
Leć ty — ja pójdę sam!

Sława cudowny roztacza blask,
Z przyszłości jasnych bram;

Niech drudzy czerpią z zdroju twych łask,
Ja im przyklasnę sam!

Tych złud ponętnych potrzebaż mi?
Dość gdy sam siebie mam...
Dopóki struna mej lutni brzmi —
Z nią naprzód, idę sam!

S. Duchińska.





CZAS.
(Z GRILLPARTZERA.)

Czas tak szybko naprzód bieży,
A ja z cicha w miejscu śnię;
Prąd się toczy coraz szerzéj:
On nie porwał przecież mnie!

Huk szalony w koło słyszę,
Czoła dębów wicher gnie;
Walczą moi towarzysze:
Głos ich próżno wzywa mnie!

Ja przeczekam gromy burzy,
Niech w powodzi ziemia schnie;

Gdy czas w locie skrzydła znuży,
Snadniej mety dobiedz mnie!

Niechaj przebrzmią czcze tartasy,
Rozum ludzki w błędach brnie:
Czas ma skrzydła — ale czasy
Te nie mają skrzydeł, nie!

S. Duchińska.






PIELGRZYMKA DO KEWLAAR.
(Z HEINEGO)
1799 † 1856.
I.

Na łożu leżał syn blady,
A nad nim czuwała matka;
— Czy nie powstaniesz Wilhelmie?
Patrz, spieszy wiernych gromadka. —

— Jestem tak chory, mateńko,
Że nic w mej duszy nie śpiewa:
Gdy wspomnę o zmarłej Gretchen,
Serce mi bolem nabrzmiewa. —

— Powstań, pójdziemy do Kewlaar,
Odrzecze matka synowi:
Tam, Przenajświętsza Dziewica,
Twe chore serce uzdrowi. —


Szeleszczą święte sztandary,
I słońce z wolna zapada,
A do Kolonii, nad Renem,
Dąży pobożnych gromada.

Matka za ludem podąża,
I tuli syna do łona.
W chórze — śpiewają oboje:
„O Marjo! bądź pozdrowiona!“

II.

Najświętsza Panna w Kewlaarze,
Odziana szaty lśniącemi,
Dziś wiele świadczyć łask musi,
Bo wiele nędzy na ziemi...

Chorzy, przynoszą Jej w dani
Ofiary skromne, dziecięce:
Z wosku robione figurki,
Woskowe nogi i ręce...

Kto z wosku rękę Jej składa,
Ten zdrowiem rękę użyźnia;
Kto daje nogę woskową,
Temu się rana zabliźnia...


Nie jeden przybył o kuli
A dziś już biega po linie;
Ten, co nie władał palcami,
Dziś z gry na skrzypkach już słynie.

Matka do syna się zbliża
Z małem serduszkiem woskowem:
— „Oddaj to Pannie Najświętszéj,
A serce twe będzie zdrowem!“

Syn westchnął, spojrzał na matkę,
A potem w obraz cudowny;
Oczy nabiegły mu łzami,
Z ust płynął żal niewymowny:

— „O Ty! bądź błogosławiona,
W przeczystych aniołów chórze!
Królowo nieba i ziemi,
Tobie mą boleść wynurzę!

Mieszkałem z matką nad Renem,
W Kolonii, pobożnym grodzie,
Gdzie lśnią kościołów wieżyce
O bladym słońca zachodzie;

A przy nas — Gretchen mieszkała...
Lecz zmarło dziewczę kochane!

Marjo! bierz serce w ofierze
A serca zabliźnij ranę!

Uzdrów me serce zbolałe...
A dusza moja stęskniona
Będzie Ci śpiewać co rano:
O Marjo! bądź pozdrowiona!“

III.

Na łożu, w cichej komorze,
Śpi syn — i matka spoczywa.
Nagle, do chaty, z lazurów
Najświętsza Panna przybywa...

Schyla się lekko do łoża,
I dłoń, jasności promyka,
Kładzie choremu na serce,
Patrzy nań chwilę — i znika.

Matka to we śnie widziała...
Dziwny jej ciężar dolega;
Zrywa się ze snu wylękła
I drząc, do łoża przybiega.

Tam leżał syn jej nieżywy,
Z białym krzyżykiem u ręki!

Lecz twarz miał jasną, pogodną,
Jak gdyby odbłysk jutrzenki.

Matka, spojrzała w niebiosa,
Klękła — i łzami zroszona,
Szeptała usty drzącemi:
— „O Marjo! bądź pozdrowiona!“

Alexander Kraushar.




LORE-LEY.[3]
(Z HEINEGO.)

Tak mi smutno, tak boleśnie,
Niewiem, co się ze mną święci?
I odwieczna baśń, jak we śnie,
Nie wychodzi mi z pamięci.

Jak w takt płynie Ren spokojnie,
A powietrze mgliste, chłodne,
Na gór szczytach iskrzą strojnie,
Blaski słońca przedzachodnie.


Tam dziewica, piękna cudnie,
Dziwnie w górze zawieszona,
Złoty strój jej lśni ułudnie,
Złote włosy czesze ona.

Złotym czesze je grzebieniem,
I wciąż piosnkę jakąś śpiewa,
Co melodyi pełna tchnieniem,
Tak uroczo się rozlewa.

Płynie żeglarz w małej łodzi,
Chwyta chciwie pieśni tony,
Nie na skały zapatrzony,
Ale pieśnią rozmarzony.

Pewnie fale wód z kolei,
Łódź z żeglarzem strącą na dno,
I to wszystko Lore-Lei,
Sprawia piosnką swoją zdradną.

Jan Prusinowski.




ZAKLĘCIE.
(Z HEINEGO.)

Mnich, franciszkanin młody, w noc
Samotny siedzi w celi,
I czyta księgę, z której moc
Mędrcy nad piekłem mieli.

Gdy dzwon na wieży północ bił,
Wstaje z nad groźnej księgi
I wzywa, (wytrwać nie miał sił,)
Nadziemskie wszech potęgi.

Wy duchy! woła, zstąpcie w grób,
Chcę poznać cud prawdziwy;
Niech najpiękniejszej z kobiet — trup,
Stanie przedemną żywy.

I wraz zaklęcie, wzniósłszy dłoń,
Rzuca drzącemi usty,
I biedna zmarła idzie doń,
W białe odziana chusty.

I smutna szepcze: — „Ojcze nasz!
Święć się nam imię Twoje...“

Siada przy mnichu i twarz w twarz,
Wpatrują się oboje.

Mik. Biernacki.




STARA PIOSENKA.
(Z HEINEGO.)

Zmarłoś, a nie wiesz o tej tajemnicy;
Zagasło światło ocząt twych źrenicy:
Trupio pobladły kraśne usta twoje —
I zmarłoś, martwe dzieciąteczko moje.

Przerażające, letniej nocy pewnéj,
Ja sam odniosłem ciebie do mogiły;
Słowiki, płacząc, tren podniosły rzewny,
Gwiazdy w pochodzie nam towarzyszyły.

Pod borem ciemnym orszak ciągnął cały,
Litanjom, echa boru wtórowały,
W żałobne płaszcze zakutane jodły,
Pomrukiwały za umarłych modły.

Jezioro mijał pogrzeb w tym pochodzie,
Elfy pląsały tam po cichej wodzie,

Nagle się w hożym wstrzymawszy podskoku,
Spojrzały na nas ze współczuciem w oku.

A gdyśmy wreszcie donieśli trumienki,
Księżyc zszedł z niebios po szafirów fali,
I począł mowę. Buchły łkania, jęki,
I dzwonów bicie gdzieś w głębokiej dali.

Wład. Ordon.




ZABAWA.
(Z HEINEGO.)

Dwoje nas, małych dziatek,
Lubiało pusto żyć;
Gdzie siana był dostatek
Tam biegliśmy się kryć.

W kurniku, skryci w siano,
Nuż piać, co sił kto miał;
Ki-ki-ri-ki!! myślano
Że istny kogut piał.

W dziedzińcu skrzynia, dała
Schronienie naszym grom;

Tam para nas mieszkała,
Prowadząc wielki dom.

I tam, wizyty kotki
Przyjmować, zwyczaj był:
Nuż komplimenta, plotki,
Nuż w chichy z całych sił.

Pytaliśmy się mile
O zdrowie!... Ale cóż?
To rzekłem po tę chwilę
Nie jednej kotce już!

To znów, jak ludzie starzy
Gawędzim inny raz;
I każde z nas się skarzy,
Że lepszy dawny czas...

Że wiara już ustawa,
I miłość już nie wsmak;
Że podrożała kawa,
I że pieniędzy brak...

Igraszek pierzchła mara,
I wszystko mija wraz:

Pieniądze — miłość — wiara,
I my — i świat — i czas!
Aureli Urbański.






CISZA NA MORZU.
(Z HEINEGO.)

Jaki spokój! W mgle słonecznej,
Niby lustro błyszczy morze,
Statek bruzdą szmaragdową,
Wyzłacane fale porze.

Sternik usnął, zapomniawszy
O mieliznach tego świata,
Koło masztu siedzi chłopiec
I ziewając, żagiel łata.

Krew rumieni mu policzki
Czarną sadzą zasmolone,
Jego oczy, duże, modre,
W tę i w ową błądzą stronę,

Nagle zjawia się kapitan,
Człek co lubi głośne sprzeczki:

„A hultaju! — woła z gniewem —
Znów mi śledzia skradłeś z beczki!“

Jaki spokój! Na powierzchnię
Wypłynęła rybka lśniąca,
I przy słońcu grzeje główkę,
I ogonkiem fale trąca.

A pod niebem mewa krąży
I przyczaja się z daleka...
Ot, już rybkę trzyma w szponach
I w błękity z nią ucieka.
Wiktor Gomulicki.





UWAGI MITOLOGICZNE.
(Z HEINEGO.)

Że Danae zwieść się dała
Złoty deszcz ją nam tłomaczy;
Wół, to bestya jest zuchwała,
Więc Europie się przebaczy.

Z innej rzecz traktując strony,
Błąd Semeli się pojmuje:

Luby bowiem, w mgłę zmieniony,
Mało ją kompromituje.

Dla Ledy bardziej surowi,
Czyn jej mienimy zagadką:
Jakto? dać się łabędziowi —
I nie oskubać go gładko?!...
J. S. Chamiec.






PIOSENKI.
(Z HEINEGO.)
I.

Cierpię, już rozpacz prawie mnie ogarnie,
Nieznośna boleść za serce mi chwyta.
Lecz i nieznośne znoszą się męczarnie,
Tylko jak? — niech nikt nie pyta.

II.

Gdym utracił moją drogę
Śmiechu zapomniały usta;
Szyderstwo wyrwie rzecz pusta,
Ale już śmiać się — nie mogę.


Gdym utracił moją drogę,
Płakać zapomniały oczy;
I serce boleść mi toczy,
Ale już płakać — nie mogę.
J. I. Kraszewski.





BIAŁA SZATA.
(Z MORITZA HARTMANA)
1821 † 1872.

Na karę hańbiącą wyrokiem skazany,
W kajdanach, w więzieniu, węgierski legł graf;
On ziemi węgierskiej chciał rozkuć kajdany,
I chciał ją przywrócić do dawnych jej praw.
Bo krew w nim zawrzała, bo w długiej niewoli,
Swe pęta i bratnie najmocniej on czuł,
I zmogła go przemoc i uległ złej doli,
I wyrok okrutny w kajdany go skuł.

Dwadzieścia lat ledwie graf przeżył na ziemi,
I musi shańbiony pożegnać ten świat...
Nie śmierć go przeraża marami groźnemi,
On jak wyzwoleniec — zgonowi jest rad;
Lecz strach mu umierać na stryczku hańbiącym,
Gdy ludu dokoła zgromadzi się rój,
Strach wiedzieć, że wkrótce nad trupem gorącym,
Wron stado rozpocznie biesiadę i bój.

Gdy przyszła doń matka zbolała i blada,
On do niej tak mówił „O! zdrowa mi bądź!

Jam syn twój jedyny i świat mi wypada
Porzucić tak wcześnie i przemoc złą kląć!
A ze mną, bez śladu zapadnie w mogiłę
I przyszłość i przeszłość i imię i ród...
Porzucić mam ciebie i wszystko co miłe,
O! czemuż zgon dzieckiem nie zabrał mnie wprzód!
Jam nie drżał, wiesz matko, w walk wrzawie, w bitw pyle,
I śmiałom szedł naprzód i w ogień i w bój;
Lecz w obec tej hańby upadnę na sile,
I zadrży przed katem jedyny syn twój!

Chcąc natchnąć synowi pociechę i siły,
Tak matka mówiła — „O synu! nie drzéj.
Ja pójdę do króla ze łzami mój miły,
I łzy me poniosę na okup krwi twéj;
Więc nie drzéj, płacz matki masz w swojej obronie,
I gdy cię nazajutrz powiedzie tam kat,
Patrz na mnie, ja będę stać wprost na balkonie,
I dam ci znak doli kolorem swych szat.
Gdy w czarnej stroskana wystąpię odzieży,
To znak, że dla łez mych nie zmiękczył się tron;
Wszak przyjmiesz śmierć mężnie jak przyjąć należy,
Za prawa swe, więzy, tortury i zgon.

Lecz jeśli przez tłumy zobaczysz mię w bieli,
To będzie ci znakiem radosny ten strój:

Że wrogi na matki błaganie zmiękczeli,
Że życie twe u nich wyprosił płacz mój;
I choćby ci stryczek na szyję włożyli,
I wyrok wypełniać zaczynał już kat:
O nie drżéj! bądź pewny, że w krótce po chwili,
Powrócą ci wolność — otworzą ci świat!“

Graf usnął — i przespał spokojnie noc całą,
I śnił mu się wolny, otwarty dlań świat,
Bo we śnie spostrzegał przez tłum szatę białą,
Gdy stryczek na szyję zakładał mu kat.

I dzwony zajękły, lud skupił się rojny,
I w ciszy na miejsce okrutnych szedł scen;
I grafa już straży otoczył tłum zbrojny
I wiódł go: on wierzył w głos matki i sen.
I mnóstwo go oczu włzawionych żegnało,
I mnóstwo zań dobrych modliło się dusz;
Niewiasty nań kwiaty rzucały nieśmiało,
Za męstwo go wieńcząc ostatni raz już.
Graf na nic nie patrzał, bo w prost na balkonie,
Dla spojrzeń swych ważny, jedyny miał cel:
Tam matka stojąca ukryła twarz w dłonie...
Lecz kolor szat zbawczy, ubrana jest w biel!

I serce grafowskie radośnie zadrgało,
Wszedł śmiało na pomost gdzie z stryczkiem kat stał,

I głowę z uśmiechem pod stryczek dał śmiało,
I zawisł na stryczku, i jeszcze się śmiał...

∗             ∗

Cóż matka? cóż odzież znaczyła jej biała?
O! święte jej kłamstwo, świat odda mu cześć!
Tak, matka go zwiodła, bo matka oń drżała,
By nie drżał, gdy będą na szafot go wieść.

Wład. Sabowski.





Z POEMATU:
„TERJE WIGEN“
(Z IBSENA)
ur. 1828 r.

Tysiąc osiemset dziewiętnastego,
Nastał okropny, wojenny czas,
O którym Saga tyle nam złego
I tyle chwały zwiastuje wraz!
Krzyżują w brzegach angielskie łodzie;
Żniwa ubogie, rodziny w głodzie —
Nieszczęsnym ludziom już nędzy znamię
Odjęło ducha i silne ramię —
Śmierć lub chorobę gotując im.

Terje w swej chacie stał zadumany,
W serce mu trwoga zajrzała już;

Ale przyjaciel dobrze mu znany
Nadzieją krzepi go fala mórz!
I dzisiej jeszcze legendą płynie,
Pamięć o jego pamiętnym czynie,
Jako śród groźnej wichrów zamieci,
Dla żony, dziecka, w przepaści leci,
Za chlebem goniąc śród morskich fal.

Najmniejszą łódkę sobie dobiera,
Drogę kieruje w Skagenu brzeg;
Maszt pozostawia i żagiel zdziera,
Ostrożnie w prądów sterując bieg;
Sądzi, że łódka zniesie w podróży,
Słaby ładunek śród prądów burzy. —
Zdradny Jütlandzkich jest fiordów gwar,
Lecz gorszy Anglik, ów „Man of war!
Sokolim okiem patrzący w dal.

Rzucony w morze, oddał się Bogu
Wiosłem uderzył ze wszystkich sił;
I do Flandstrandu dobił się progu,
Gdzie dlań ładunek gotowy był.
Trzy tylko sakwy tatarki były,
Które składały ten ciężar miły;
Boć z biednych portów brał on ładunek,
Ale od śmierci był w nim ratunek:
Żonie i dziecku przywoził chleb!


Trzy dni, trzy noce raźno sterował
Otwartem morzem, ten dzielny mąż;
Czwartego ranka na brzeg kierował,
We mgły osłonach wiosłując wciąż.
Śród mglistych cieniów czerniały z brzegu
Zębate skały w groźnym szeregu,
A po nad nimi ponuro w górze,
Siodło Imnäsa sterczało w chmurze;
Drogę poznawał w konturach nieb.

Był prawie w domu, dopłynie brzegu
Nim się z ostatnich wyzuje sił;
Serce mu bije, podwaja biegu,
Już szepcząc pacierz szczęśliwym był...
W tem, nagle w ustach głos mu zamiera,
Czy nie złudzenie?... Oczy otwiera:
Śród mgły zawoju, po wód głębinie,
Od Hösnesundu korweta płynie,
Niesie ją, niesie, kołysząc prąd.

Zdradzona łódka! Dano sygnały,
Zamknięty majtek w zatoce stał;
Słabe powiewy z południa wiały,
Zachodnią drogą uchodzić chciał.
W pogoń spuszczono z korwety łodzie,
Słyszy już śpiewy majtków na wodzie,

Uderzył wiosłem spienione fale,
Ostatniej siły próbójąc w szale,
Zakrwawia ręce, ucieka ztąd!

Widać Göslingen skalne szeregi
Na wschód Homborgu ściele się Zund;
Fale złośliwie biją o brzegi,
Dwie stóp pod wodą — kamienny grunt.
Wre tam i kipi — szumi i pryska,
W dzień jasny nawet jakby z ogniska.
Łódź jego spieszy w ten wir szalony,
I wnet uchodzi w kamienne strony,
O które biją bałwany wód.

Dzielnego majtka — łódka uchodzi,
Mija iglaste odłamy skał;
Za nim tuż płynie w spuszczonej łodzi
Piętnastu majtków, falując w czwał.
Z rozpaczą w sercu na wodnej drodze
Zawezwał Boga w najwyższej trwodze,
Wołając: „Panie! tam w domu żona,
Biedna, ach biedna, jęczy zgłodzona,
Dziecię chce chleba i cierpi głod!“

Lecz głośniej wrzeszczy piętnastu z łodzi,
Jak przy Lingrönie tak było tam:

Szczęście sprzyjało angielskiej młodzi,
Co rabowała Norwegję nam...
Gdy łódź Terjego o ląd się wsparła,
Zaraz angielska na nią natarła;
Oficer z łodzi wiosło podnosi,
Rozbija czółno, zwycięztwo głosi,
I groźnym głosem zawoła: — „Stój!“

Głucho się deski łodzi strzaskały,
Woda je chłonie, rozbija w puch;
Sypie się w wodę ładunek mały,
Lecz nie upada w żeglarzu duch.
Jak lew się z wrogiem puszcza w zawody,
I ze swym skarbem skacze do wody,
Rzuca się, płynie, znów nurka daje,
Lecz łódka za nim w pogoni staje...
Biorą go jeńcem, — skończony bój!

Wawrzyniec Engeström.




MORZE.
(Z BIÖRNSTIERNE-BIÖRSONA.)

Na morza pragnę, w dalekie morza!
Gdzie zdala, szumiąc, srebrną wyżyną
Jakby skaliste, omglone wzgórza,
Naprzeciw siebie wieczyście płyną.

Czy słońce wschodzi, czy wabią lądy,
Nie ma spokoju, ani się zwróci,
Czyli w noc letnią, czy zimne prądy,
Tęsknotą wieczną skarząc się, kłóci.

Do morza tęsknię, za mórz widzeniem,
Co chłodne w dali podnosi czoła;
Czy świat je swoim obrzuca cieniem,
Czy rzuci nędzę w bezdenne koła;

Czy gładzi słońce ciepłym promieniem,
Wesoło wróżąc życia wesele;
Zarówno chłonie fala westchnieniem,
Ból i pociechę, w zimne topiele.


Budzi je księżyc, kołyszą prądy,
Nie ma przystanku — płynie a płynie;
Rozrywa góry, roztrąca lądy
I jednostajnie szumi w nizinie.

Co z gór uniesie, do dna się ściele,
I nie powraca, co raz oddali;
Nie dadzą wieści zimne topiele,
Nikt nie rozumie rozmowy fali.

W morza więc naprzód! morza głębiną!
Fale — spoczynku chwili nie znają:
Na nich westchnienia wieczyste płyną
I zagadnieniem wieczystym grają.

Dziwne ze śmiercią składa przymierze,
Obraz srebrzystej, morskiej ustroni,
Wszystko jej, wszystko niesie w ofierze,
Wszystko oddaje — prócz własnej toni.

Wabi mnie morze swoim wyglądem,
Do dna myśl słaba, znękana schodzi:
Niechaj tęsknotę uniesie prądem,
I zimnym tchnieniem niech pierś ochłodzi!

Wawrzyniec Engeström.




DROBNE PTASZĘ.
(Z ALESSANDRI’EGO.)

Czegoś smutny ptaszku biały,
Powiedz, czego ci potrzeba?
Czyż nie tryska zdrój ze skały,
Czyż się przyćmił błękit nieba!

Czemu siedzisz zasępiony,
Czemu zmilkły pieśni twoje?
Patrz, w dąbrowie tam zielonéj,
Braci ptasząt kwilą roje!

Czemu łzy z twych oczu płyną,
Zkąd ten smutek, zkąd te żale?
Czemu biedna ty ptaszyno,
Twa piosenka nie brzmi wcale?

— Ani wody brak w strumieniu,
Z skały tryska zdrój bogaty;

Jak tam słodko w leśnym cieniu,
Szumi trawka, pachną kwiaty.

Drobnych ptasząt kwilą roje;
Mamże śpiewać braci śladem?
Wąż podgryza gniazdko moje,
On je strutym plami jadem...

Sęp drapieżny krąży górą,
Gdzież mi przed nim szukać schrony?
W gniazdko wlepił wzrok ponuro,
Wnet je w twarde chwyci szpony!

S. Duchińska.





DO SZWECYI.
(Z POEZYI KRÓLA KAROLA XV.)
1826 † 1872.

Północy! morzem oblana,
Wolna ojczyzno kochana,
Cicho spoglądasz do koła;
I jako rycerz wytrawny,
Z pod dumnego patrzysz czoła,
Na pełen wspomnień wiek dawny.

Okrążona wrogów rojem,
Niewzruszona stałaś bojem,
Niby z morza ciche skały;
Na twoje rozkazy gotów,
Zdążał rycerz w pole chwały
Z pod słomą krytych namiotów.


Niespożytych cnót promienie
Twoich dolin kryją cienie;
Jeszcze zdroje twe śpiewają
Hymn wolności lat minionych;
Szwedzkie łodzie kołysają
Stare pieśni wód spienionych.

Spokojem teraz uśpiona
Dawnej sławy pamięć kona,
Co po szwedzkiej ziemi płynie.
Wrą w pobliżu walki gromy,
Mogą zdążyć k-twej dziedzinie
I uderzyć w nasze domy.

Świat obiegłaś w imię chwały,
Na twem czole laury wiały!
Czyż się niechcesz zdobić niemi?
Czy sądzisz, że wywalczone,
Prawo, wolność twojej ziemi?
Że posłannictwo skończone?

O! Sweo! czy śpią twe dzieci
Spowite nicią tych sieci,
Które mądrość z fałszem sprzędły?
Głosy twych synów bolesne,
Czyż już w zarodku uwiędły,
Lub czy dla serca niewczesne?


O! strzegła Swidhodów proga,
Przesilna prawica Boga,
W groźnego czasu potrzebie;
Gdy obowiązek powoła,
Ona tam stanie za ciebie,
Od przygód bronić dokoła.

Nie blednij zastępie mały,
Zwycięzkie wygłoś chorały,
Przed czekającym cię ludem;
Gdy zerwiesz więzy przemocy,
Zwycięztwo osiągniesz cudem,
Wolnego światła Północy!

Wawrzyniec Engeström.





OJCZYZNA SERCA.
(Z POEZYI KRÓLA KAROLA XV.)

Gdzie twa ojczyzna? ja serca pytałem,
Czy powiesz że to narodzin kraj,
Gdzie ból i radość, gdzie drżenia doznałem,
Gdzie twa ojczyzna? odpowiedź daj!
Powiedz, tam może, gdzie gaje szumiały,
Lub srebrne fale strumyka ci grały?
— O nie! odrzekło serce: — nie!


Gdzie twa ojczyzna? czy w wichrów zawiei,
U dzikich zdrojów szumiących z skał;
Śród dzikich łomów niedostępnej kniei,
I tam gdzie krwawy unosi szał?
Może na polach pośród bojów grzmotu,
Pośród kul gradu i mieczów łoskotu?
— O nie! odrzekło serce: — nie!

Gdzie twa ojczyzna? pod słońcem co gorze,
Co ma z purpury ognistej strój?
Co grona grzeje? w południu tam może
Rozkosze pijesz, gdzie kwiatów rój?
Czy tam ojczyzna, kędy w palm korony,
I w wieczne lato świat wiecznie zielony?
Znowu odrzekło serce: — nie!

Czy tam ojczyzna? gdzie biegunów cienie,
Gdzie strome skały i lodów szczyt?
Gdzie wieczór świeci w słoneczne promienie,
Aż znów się zleje w jutrzenki świt;
Gdzie światła błądzą po jodłowym borze,
I złota gwiazda i północne zorze?
Lecz serce rzekło znowu: — nie!

Gdzie twa ojczyzna? Oh, może w tej stronie,
Przy tej co serca oddała kwiat,

Ucząc się krzepić w cierpienia koronie,
Gdy w zgon nadziei zapadał świat?
Czy to ojczyzna, gdzie senne marzenie
Lubych obrazów, układa wspomnienie?
Skargą westchnęło serce: — nie!

Gdzie twa ojczyzna? oh, może tam, może,
Kędy przeczuwasz szczęśliwy kraj
Pokoju ducha, gdy w śmiertelnej porze
Zerwawszy węzły, obaczym raj?
Czy to ojczyzna, kraina nieznana,
Co świeci z góry gwiazdami zasłana?
Serce odpowiedziało: — tam!

— To jest ojczyzna! odrzekło z wzruszeniem:
Prawa ojczyzna i drugi świat,
I choć mię ziemskim nęciłaś płomieniem,
Pamiętam chwile niebieskich lat!
Tam tli w popiele ta iskra święcona,
Co wiecznie dąży i wiecznie spragniona:
Do swej ojczyzny, do Boga!

Wawrzyniec Engeström.






PIERWSZA KOMUNIA.
(Z IZAJASZA TÉGNERA)
1782 † 1846.

Zielone świątki, dzień to zawitał radosny!
Lśnią rankiem białe, wiejskiego kościoła ściany.
Na samym szczycie wysmukłej wieży, miedziany
Kur płomienieje, oblany promieniem wiosny:
Jak płomieniste języki, które w dzień owy
Na apostołów widomie zstąpiły głowy.

Jasne i modre niebo. Z ukwieconą skronią,
W świątecznej szacie, strojny maj zstąpił na ziemię.
Wiatry i zdroje wesele i pokój dzwonią.

„Bądź pochwalony, Boże!“ Kwiatów woła plemię
Krasnemi usty, powietrze przejmując wonią.

I na gałązkach wiotkich rój ptasząt rozchwiany,
Wesoło śpiewa hymn chwały Panu nad Pany.

Cmentarz kościelny wymiecion. Jako altana
Rozzieleniała, w maj stara brama przybrana.
A na cmentarzu żelazne grobowców krzyże,
Dłoń kochająca w równianki ubrała świéże.

I nawet kompas, co śród umarłych jedyny
Podnosi czoło, (dawne on czasy pamięta)
Ustrojon w kwiatów przepaskę. Jak dziad sędziwy,
Wyrocznia swojej i wiejskich rodzin drużyny,
Gdy w dzień urodzin wieńczą go dzieci, wnuczęta:
Tak stary prorok ukwiecon, i na kamieniu
Milcząc, wskazuje i mierzy czasu upływy,
Gdy u stóp jego wieczność spoczywa w uśpieniu.

I wewnątrz kościół niezwykły strój przeobraża,
Bo dzisiaj młodzież, dorodne dziewy, młodzieńce,
Matek i ojców nadzieja i ulubieńce
Niebios, tu kornie u stóp ołtarza
Chrztu lat dziecinnych świętą ofiarę powtarza.
Więc każdy kątek czysty; otarte z kurzawy
Sklepienia, ściany i pomalowane ławy.
Rozkwitł jak kwietnik kościół, i święto zieleni
W żywym obrazie przed twojem okiem się mieni.


Tu, z nadgrobowych herbów rycerskich wykwita
Związka gałązek, gęstemi liśćmi pokryta;
Owdzie poważna, rzezana z dębu ambona
Znów się zieleni, jak niegdyś kij Aarona.
Na niej biblia osiana liściem, a w górze
Pod baldachinem, posrebrzona gołębica
Niesie naszyjnik z kwiatów. — Lecz dalej w chórze,
Potężny wieniec obwija ołtarz w około;
A jasnowłose aniołów głowy, wesoło
Patrzą, łyskając śród ciemnej wieńca zieleni
Podobnie słońcu, co się z za chmury przyświeca.
Świeżo otarta, dziś u kościołka sklepieni
Korona z kruszcu, nowym się blaskiem promieni;
Dziś i lichtarze odświętna lilja ukwieca.

Już rozdął się dzwon: z wyżyn i dolin ściągnięte
Mrowią się tłumy, by słowa usłyszéć święte.
Słyszysz!... brzmi, płynie potężny rozgłos organów,
Jak słowa Boże, jak górna mowa niebianów.

Jak spadł w powietrzu płaszcz z Eljasza ramieni,
Tak spadła z duszy obsłona ziemska. Drużyna
Zgodnie wywodzi chór nieśmiertelnych świąt pieni,
Utwór północnej Dawida Arfy — Wallina.
I każde serce, na hymnów cudowném brzmieniu
Wzlata wysoko, wyżej, ku niebios sklepieniu.

I każde lice niezwykłem światłem przyświéca,
Jako jaśniały najświętsze Taboru lica.

Ignacy Kułakowski.





Z SAGI SKANDYNAWSKIEJ:
„FRYTJOF.“
(Z IZAJASZA TÉGNERA.)
I.
POJEDYNEK FRYTJOFA.

Zadzwoniły oręże:
Raz zadają zajadły,
Prysły oba pawęże
I w kawałach upadły.
Pierś odkryta ośmiela
Do natarcia cięższego,
Lecz ząb Angurwadela,
Skruszył klingę Atlego.

— Ostrze mego brzeszczota,
Na bezbronnych nie spada;

Gdy potemu ochota,
Inna walka się nada! —
Jak bałwany zwścieczone,
Wpadli na się piersiami,
Grzmią zbroice stalone,
Smiertelnemi splotami.

Jako orły dwa w chmurach,
Zwisłe przy wód odmęcie;
Jak niedźwiedzie dwa w górach:
Tak się tłuką zacięcie.
Brzeżne skały jęknęły,
Drżąc w odwiecznej posadzie,
Stare dęby runęły,
W mniejszym wichrów napadzie.

W perłach płynie pot z czoła,
Dymią łona zziajane,
Krzewy, głazy dokoła,
Na pył drobny zdeptane.
Z brzegu morza, drużyna
O kres walki truchleje...
Jeszcze dotąd wspomina,
Cała północ jej dzieje.

Obłok kurzu ulata;
Frytjof wroga powala,

Pierś kolanem przygniata,
Wściekłość oczy zapala!
— Ha! brodaty potworze,
Miecza tylko mi w dłonie!
Jelita nim wyporzę,
I utopię go w łonie! —

— Jeśli taka ochota,
Odparł Atle zuchwale:
Idź, poszukaj brzeszczota,
Już nie ruszę się wcale.
Co dziś mnie się przygodzi,
Jutro tobie mój bratku;
Czy to starzy, czy młodzi,
Ujrzym Walhal w ostatku! —

Frytjof po miecz więc bieży,
Chce raz skończyć bój srogi;
Zmierzył... cicho wciąż leży,
Dumny Atle bez trwogi.
Tem bohater ugięty
Tłumi wrzący gniew w łonie:
Miecz wstrzymuje zawzięty
I podaje mu dłonie!

Józef Grajnert.




II.
FRYTJOF U KRÓLA RYNGA.

Za stołem Ryng zsiwiały, miód pije w święty Jul,
A przy nim śliczna pani jak róża z kwietnich pól;
Ujrzano jesień z zimą pod sferą jednych tchnień,
On smętną był jesienią — a ona, maju dzień.

Wtem jakiś starzec wchodzi i w tłumie ginie sług,
Niedźwiedzie kudły tulą go z głowy do nóg;
Zgarbiony, gdy o kiju podróżnym nogi wlókł,
Nikt z gości wzrostem jeszcze dorównać mu nie mógł.

I usiadł w szarym końcu, za stołem, podle drzwi,
Gdzie ława dla ubogich i w nasze stoi dni;
W tem słudzy urągają mu szeptem płochych słów
I palcem wytykają kudłacza z stóp do głów.

Skry z oczu mu się sypły, nabiegła żyłą skroń,
Pochwycił starzec nagle wyrostka w jedną dłoń,
Przekręcił, w kącie stawił rycerza zucha wspak,
I wszyscy zmilkli w sali jak gdyby siano mak.

— „Co tam za hałas? kto śmie zmącać pokój nasz?
Włóczęgo, pójdź no bliżej, co każę, mówić masz:
Jak się zwiesz, czego żądasz i zkąd przybywasz tu?“ —
Tak fuknął król na starca. On z kąta rzecze mu:


— „Za wiele królu, pytań, odpowiedź jednak dam:
Me imię?... Co ci z niego?... Jam jego panem sam,
Me dobra zwą się nędzą, a ucisk krajem mym,
Od wilka tu powracam — bo wczora spałem z nim.

Na smokum dzielnym jeździł za młodych, hożych lat,
Krzepkiemi mię on skrzydły unosił hyżo w świat;
Dziś leży ochromiony, a pierś mu gniecie lód;
I ja już tylko warzę sól po nad brzegiem wód.[4]

Przybyłem tu oglądać rozgłośną mądrość twą;
Wtem śmiechy płochych dworzan wstrząsnęły duszą mą
Schwyciłem za łeb głupca i język w kluby wbił,
Lecz daruj, królu Ryngu! nie stracił on nic z sił.“ —

— „Niezgorzej, Ryng mu na to, wywodzisz słowa swe;
Cześć starcom się należy, toż siadaj obok mnie,
Lecz pokaż własną postać, ten przybór dziwny zrzuć,
Twarz skryta gościa, może wesele drugich psuć.“

Tu spuścił przybysz skórę niedźwiedzią z wierzchnich szat,
I stanął w miejsce starca, młodzieniec, smukły kwiat,
Z wzniosłego czoła spływa kędziorów bujny zwój,
Na barach się szerokich faluje w złoty strój!


Płaszcz pyszny, aksamitny, błękitem kryje go,
Pas suty, srebrny. (W klamrze połyska leśne tło:
Dłoń biegła z rzadką rzeźbą wpędziła dzika w łan
Z nim, również świetnie ryty, boryka się sam pan.)

Wkrąg ramię mu opina kolc złoty w cudny wzór,
Z pod płaszcza miecz połyska jak piorun z głębi chmur;
Poważny wzrok bohater na grono gości słał,
Jak Balder piękny, dumny jak Azow rodzic stał.

Królowej białe czoło spłomienił nagły dziw,
Tak zorza się północna czerwieni w śniegu niw;
Jak wodne dwie lilije, gdy wicher w fale dmie,
Tak pierś jej raz się wznosi, znów w głębi fałdów tchnie.

W tém głośny róg zadźwięczał, — uciszył gości szyk,
Czas godów rozpoczyna wniesiony Freja dzik,[5]
Klęcząco ryj opiera o srebrnej kadzi zrąb,
Utkwione jabłka na kłach, wieńcami strojny kłąb.

Król powstał, sfalowany w srebrzysty, bujny włos,
Rozrąbał czoło dzika i ślubny podniósł głos,
— „Tak śmiałka nad śmiałkami, Frytjofa zgnębić chcę,
Niech Odin, Frej, Tor krzepki, w zamiarze wzmogą mnie!“


Z uśmiechem hardym przybysz z siedzeniu swego wstał,
Gniew srogi, bohaterski na licach, w oku grał,
Uderzył mieczem o stół, dźwięk jęknął w sklepach sal,
Z dębowych ław bojanie skoczyli wznosząc stal.

— „Teraz ty królu, panie! ślub wyrzec pozwól mi:
Ten Frytjof jest mym druhem, a nawet jednej krwi;
W obronie jego światu całemu wydam bój,
Tak Norno mi dopomóż i dzielny mieczu mój!“

Uśmiechnął się król na to: — „Dość ostry język masz.
Lecz mowa u mnie wolna, jak chce mieć zwyczaj nasz;
Królowo! z win najlepsze w ton puhar hojnie lej,
Śmiem wróżyć, że gość zimę w krainie spędzi mej.“

Królowa, róg ze stołu ujęła w śliczną dłoń,
(Przecudny był to klejnot, zerwany z turzych skroń,
Z toczonych nóg srebrzystych obręcze złote lśnią,
Z nich dziwy przedświatowe w runicznych znakach skrzą.)

Wręczając puhar z winem, schyliła wstydną skroń,
A puhar drżał jej w ręku i oblał nieco dłoń;
Jak łuna zórz wieczornych odbita z lilji tła,
Tak z śnieżnej ręki jej, purpura w kroplach drga.

Wesoło gość róg przyjął, dziękczynny czyniąc ruch,
Dziś róg ten byłby strasznym dla mężów nawet dwóch;

Lecz on go, na uciechę gosposi, jednym tchem
Wypróżnił — i na stole postawił z suchem dnem.

Skald siedząc podle króla, śród harfy dźwięcznych brzmień,
Pieśń zawiódł o miłości przesławnej po dziś dzień,
Jak Hagbart kochał Sygnę, cud dziewę śnieżnych stron:
Roztaił piersi bojan serdeczny jego ton.

Raj śpiewał zmarłym w boju, o bogach ciągnął rzecz
Na lądach i na morzach wysławiał ojców miecz;
Zabrzękły w krąg oręże, na lica wybiegł żar,
A puhar płynie kołom i mnoży szczęsny gwar.

Do późna ucztowali; ugościł wszystkich król,
Na długo szumiał w głowach bojanom święty Jul,
Aż w końcu trosk pozbyci sny błogie roić szli:
Cóż — kiedy Ryng zgrzybiały, przy młodym kwiatku śpi!...

Józef Grajnert.




ARESKUTA.[6]
(Z ROBERTA KRAEMERA.)

Królu olbrzymie, skał książe wspaniały,
Przez liczne szczyty poglądasz w doliny,
Stopę twą myje prąd rzeki nieśmiały,
Drugą objęły wód morskich głębiny,
A od północy stojąc w obronie,
Bogaty zasiew tulisz na łonie.

Jak Bóg legiendy, na tronie z granitu,
Rzuciłeś z ramion płaszcz lasów zielony,
Co w ciemnych fałdach sunąc się ze szczytu,
Niedbale słoni bok śniegiem pruszony;
A pierś kosmatą króla — olbrzyma,
Wicher jesienny rozpiętą trzyma.


Odwiecznych śniegów na skroni włos biały,
W górze chmur wieńce nie dościgły czoła
Nad którem orzeł kołując wspaniały,
Na rozkaz czeka. Nad tobą dokoła
Świeci wieczornych blasków korona,
Z północnej zorzy świateł spleciona.

W przybocznej straży, sine Ovik skały,
Sevy olbrzymy, za tobą obozem
W kamiennej zbroi, rozkazu czekały:
Gdzie puścić groty zaostrzone mrozem?
Gdzie roznieść postrach królewskiej broni,
I twą potęgę, po czyjej błoni?

Gdzie zbóż falistych drużyna zebrana,
Tyś posłał rozkaz, dał im znak ochrony!
Przed twą potęgą uginam kolana,
Przyjmij o książe! śpiewaka pokłony,
Strzeż jego łanów, strzeż pieśni wiewu,
Chroń pierś od mrozu — daj siłę śpiewu.
Wawrzyniec Engeström.





MIŁOŚĆ I WOLNOŚĆ.
(Z SZANDORA PETÖFIEGO)
1823 † 1849.

Miłość! wolność! — W dni moich rozkwicie,
Duch mój z nimi w ścisłą wszedł zażyłość:
Za mą miłość dam w zamianie
Życie!
Za wolności odzyskanie —
Miłość!

Wł. Sabowski.




CUD BOŻY.
(Z PETÖFIEGO.)

Odkąd gwiazda dziejów jasno
W mroku zbiegłych wieków płonie:

Ach! my zawsze ręką własną,
Miecz topili w naszem łonie.
Ileżkroć pod tym mieczem krew ściekała w bród:
Że Węgry dotąd żyją — ach! to Boży cud!

Niezleczeni długie wieki
Z naszą krwawą żyjem blizną,
A kto balsam niósł na leki,
Wszak płacono mu trucizną.
Zły duch ujął nas w matnię swych piekielnych złud:
Że Węgry dotąd żyją — ach! to Boży cud!

Jak psy, wciąż się gryźlim sami,
Rozgrzebując własne śmiecie;
A tymczasem, dzwoniąc kłami,
Lwy siadały nam na grzbiecie.
Srogi Turczyn i Tatar gniótł nieszczęsny lud:
Że Węgry dotąd żyją — ach! to Boży cud!

Patrzcie, oto wody Sawy
Toczą nurty tak czerwono:
Ach! to Mogoł wssał się krwawy,
Jak pijawka w nasze łono.
Szła w trop za nim pożoga, blady mór i głód:
Że Węgry jeszcze żyją, — ach! to Boży cud!


Oto Mohacz — król śród błota
Zgrząsł stawiając wrogom opór,
Włócznia jego, już sierota
Przekowana w srogi topór.
Wciąż spada nam na karki i krew toczy w bród:
Że Węgry jeszcze żyją — ach! to Boży cud!

Co dziś począć biedny ludu?
Mrok tajemny przyszłość słoni...
Mamyż z nieba czekać cudu?
Mamyż ufać własnej dłoni?
O! bracia, skrzepmy barki na prace i trud:
Że Węgry jeszcze żyją — ach! to Boży cud.

Seweryna Duchińska.




JAŁMUŻNA.
(Z PETÖFIEGO.)

Przy wyjściu z teatru stał starzec, i łzawo
Poglądał na tłumy, co z śmiechem i wrzawą
Po schodach z marmuru schodziły.

Poglądał i wolał: — „O! panie i pany!
Grosz dajcie, grosz jeden, bom głodem znękany
I nie mam do pracy już siły.


Lecz pany i panie spiesząc się bogate,
Na wista z lansierem, z palkami herbatę,
Mijały ozięble biednego;

Mijały nie wsparłszy... On jednak westchnienia
Słał w niebo gwiazdziste za serca z kamienia,
Słał z prośbą za wodza swojego.

Tłum przeszedł. — Za tłumem, pod ramię z kobietą
Prześliczną, szedł panicz, szedł w oku z lornetą,
Wesoły, śmiejący, urodny.

Więc starzec do niego: — „O! panie wspaniały!
Daj na chleb, zawołał, daj datek mi mały,
Bom biedny, bom chory, bom głodny...

Pan spojrzał, przystanął przed starcem przy ścianie,
I krzyknął: — „A czemu, gdy prosisz, łachmanie,
To czapki nie zdejmiesz przed nami?!“

I w głowę uderzył tak silnie starego,
Że czapka zleciała, że opadł płaszcz z niego
I lica zalały się łzami.

I wtedy zobaczył młodzieniec wspaniały,
Że biedny rąk nie miał... Zobaczył też mały
Krzyż zasług, na piersi przypięty...


„Więc do nóg mu upadł i jęknął złzawiony!
— „O przebacz, o daruj! jam podły, szalony,
Mnie szatan opętał przeklęty!“

Miron.




JAK SIĘ MADYAR BAWI?
(Z PETÖFIEGO.)

Bóg jest oddawna na Madyara w gniewie,
Przyszłość mu zakrył chwilami czarnemi,
Czy szczęście będzie kiedy w jego ziemi?
Śmiać się, czy płakać winien? Madyar nie wie.

Lecz jeśli innych Bóg skąpi mu darów,
Dał mu czem zabić ponurą tęsknicę:
Gdzież lepsze wino i gdzie są dziewice
Więcej urocze niż w ziemi Madyarów?

Pójdź dziewczę! ramię me niech cię uściśnie,
Niech nasze serca i usta się spoją,
Niechaj twój uścisk, smutki co się roją,
W czarnych głębinach mej duszy rozpryśnie.


A wino... Wina prędzej niech mi dadzą,
Niech płacze we mnie łez czerwonych falą,
Łez, co jak iskry piorunowe palą
I martwych wskrzesić mogą swoją władzą.

A teraz skrzypce! Cyganie, graj żwawiéj!
Płacę ci szczodrze... graj!... niechaj utonie
Smutek mój cały w skocznych dźwięków łonie!
Niech wie wesołość — że się Madyar bawi!

Wład. Sabowski.




MÓJ PEGAZ.
(Z PETÖFIEGO.)

Pegazem moim nie angielski koń
Wysmukły, wiotki, z szczudłowemi nogi;
Nie moim stępak meklemburskich błoń,
Niezdarny, wielki i ciężki do drogi.

Pegazem moim, kary jako mrok,
Węgierski rumak, krwi madyarskiej czystej,
Z roskoszą słońce swój zatapia wzrok
W zwierciedle jego sierści jedwabistej.


Nie w stajni zrodzon, nie przechodził szkół —
Jak konie stadnin i zawodów pańskich;
Wzrósł bez wędzidła, karmą stepnych ziół,
Jam go na piaskach schwytał kiszkumańskich.

I nie włożyłem siodła mu na grzbiet,
Lecz tylkom prostą okrył go derzycą;
A gdym go dosiadł, w lot się puścił wnet,
O! bo mój kary — krewny z błyskawicą!

Najchętniej zwykł on pędzić ze mną w step,
Bo tam wzrósł dzielny, bo tam był zrodzony;
Gdy w Pustę zmierzam, w górę wznosi łeb,
Rży, kopie, parska, wietrząc łan zielony.

Gdy dom napotkam w pośród pól i łąk,
A przed nim dziewcząt, jako pszczółek roje;
To biorę kwiatek z najpiękniejszych rąk
I jako wicher pędzę w stepy moje!

A w tym polocie na rumaku mym,
Coby w świat inny na mój głos mknął cwałem,
Lśni piana, para bucha zeń jak dym,
Lecz nie znużeniem kipi on: — zapałem!

O! nie tak prędko trud go zwali z nóg,
I nie tak prędko zechce on wytchnienia;

Bo wiele jeszcze przebyć musi dróg,
Nim dotrę granic mojego życzenia.

Więc pędź Pegazie, koniu drogi, pędź!
Przez skały, rowy, naprzód! daléj, dłużéj!
Aż tam, gdzie wszelka kończy się już chęć,
Pędź mój Pegazie, pędź na skrzydłach burzy!

Wł. Sabowski.




WYGNANIEC.
(Z MICHAŁA VÖRÖSMARTY)
um. 1855 r.

O! wygnańcze, jakaż siła
Twoje kroki zapędziła,
W te bezludne strony?

Grom uderza, wiatr dmie w oczy,
Potok z szumem fale toczy —
Tam, w kraj spustoszony.

Grom z zamiecią mię nie znuży,
Jam w nich zrodzon, jam syn burzy,
Mnie zapasów trzeba!

Boleść szarpie moje łono,
Siłą srożej rozwściekloną,
Niż uragan z nieba.

S. Duchińska.




MOJŻESZ WĘGIERSKI.
(Z JANOSZA GARAYA)
1812 † 1843.

Na błoniach, stopą Skity wydeptanych w okół,
Zuchwały jak pantera, a wolny jak sokół,
Lud zrodzon w brzasku wieków z krwi magoga staréj,
Nad Donem niezmierzone zalegał obszary.

O karki tego ludu wróg szczerbił oręże,
Silni zgodą, w olbrzymów wyrośli tu męże;
Śmierć walecznych nie strwoży, przemoc ich nie złamie,
Aż w domowych zapasach zwątlało im ramię.

I ziemia, co karmiła ich od lat tysiąca,
Z gniewem niesforne syny od piersi odtrąca;
Upada pod boleści i sromu ciężarem,
Gdy widzi ład skłócony w oném gnieździe starem.

I wstrząsł się wielki obóz od zgiełku i wrzawy,
Bratobójczych zapasów powiał sztandar krwawy,

I łuna krwawym rąbkiem pokrywa pół nieba,
A lud krzyczy jak wściekły: „oręża i chleba!“

Cóż to! czy grom uderzył? czy w śmiałym rozpędzie
Don gnany skrzydłem burzy, bije w skał krawędzie?
To głos wodza tak zagrzmiał... on gwałty powstrzyma,
Lud umilkł, słucha głosu — wzrok utkwił w olbrzyma.

To Almosz, syn Turula, mąż niezłomnéj duszy,
Cudnież mu włos gołębi nad czołem się puszy;
Źrenica jak noc czarna, lecz popatrz w nią z blizka,
Jaki płomień słoneczny z jéj głębi połyska!

„Słuchajcież mnie, zawoła, wy chrobre Madyary:
Wamże ramie zbezwładniać bratniemi poswary?
Zbrakłoż to ziemi żyznéj na szerokim świecie,
Co Madyara do łona przytuli jak dziecię,

„Tam za góry, za rzeki nam pomknąć już pora
Tam pełne zwierza knieje, pełne ryb jeziora:
Sławny pradziad nasz Eteb, przed wieki dawnemi
Krwią ojców drogo kupił każdą piędź téj ziemi.

„Do lotu bracia orły, za góry, za wody,
Tam siać nam czyste ziarno miłości i zgody;
W księdze wieków nam skréślić zgłoski ostrzem mieczy,
Niezłomna moc ramienia prawa zabezpieczy!“


Rzekł, i tysiąc płomieni błysnęło ku górze,
Tysiąc szabel w słonecznym kąpie się lazurze;
Z tysiąców piersi grzmiące rozległy się głosy:
„Prowadź nas... pójdziem z tobą wodzu siwowłosy!“

I oto siedem rodów bratnich z krwi i z ducha,
Zaczém pomkną na Zachód, istna zawierucha;
Patrzą w step, znać dostrzegli wśród mnogich rozdroży,
Szlak szarny, co go zdeptał przed wieki Bicz Boży!

Almosz wzywa Tuchtuna, Eloda i Tasza,
Unda, Huba i Kunda: „Wodzowie! krew nasza
Niech uświęci serc węzeł!“ Chwycą miecz z ochotą,
I siedem krwi strumieni ściekło w czaszą złotą.

Z rąk siedmiu krew wytryska! już dobiegła miary,
Kolejno wodze usta przyłożą do czary!
Uroczystem przysięgi związali się słowem,
Wybierać zwierzchnich władców w gnieździe arpadowem.

Z łupów w boju zdobytych, w moc bratniéj uchwały,
Wszystkim wodzom jednakie niech przypadną działy;
Im to sądzić przestępcę, im stać na praw straży,
Ten zgubion, kto na prawa targnąć się poważy.

Ruszają chmary ludu przez jary i wzgórza,
Mkną chyżo, jak po niebie mknie gradowa burza;

Spieszą męże i starce, drobnéj dziatwy roje,
Krasnolice niewiasty, jak kwiaty dziewoje.

Po przedzie, niby promień gdy z chmur się wysunie,
Jedzie wódz srebnowłosy na śnieżnym biegunie;
Co krok zdobywa kraje, zbiera łup sowity,
W tryumfie książę Skitów wiedzie dumne Skity.

Pędzi po karkach ludów; przez siół zgorzeliska
Przebrnął bagna Mohaczu, pot z czoła mu tryska;
Gdzie przemknie, wicher przed nim niesie okrzyk grozy:
Już na Karpat wierzchołku rozbija obozy.

Tu powstrzymał krok starzec, tu serce w nim rośnie,
Ztąd wzrokiem po obszarach zatoczy radośnie;
Kraj on mlekiem i miodem znać bogato płynie,
Niby ogród kwiecisty w rozkosznéj dolinie.

Wtedy w duchu Almosza wielka myśl powstała,
Wzniósł w górę obie ręce, wzrok ogniem mu pała:
„Oto wasza ojczyzna! Bóg ją dał! — wyrzecze:
Niech kresy jéj na wieki zakreślą te miecze.“

„Ufność w Bogu i w mieczu! Bóg i miecz nie myli,
Waszą będzie ta ziemia praojca Attyli,
Wam dziś serce i ramię uzbroić w moc nową;
Jam strudzon, mnie czas spocząć pod darnią grobową.“


„Ty spełnisz wielkie dzieło z woli nieśmiertelnéj!
O mój synu, bądź mocny, bądź wielki, bądź dzielny!
Lud to wosk w dłoni książąt — klątwa tych dosięże,
Co z tego wosku lepią jasełka, nie męże!“

Umilkł, a lud tumanem na dolinę spada,
Grzmią rogi, krwawo błyska proporzec Arpada;
Kraj wzdłuż i wszérz końskiemi stratowan kopyty,
Zgiełk, tentent, stare Karpat wstrzęsły się granity.

A tam olbrzym — bohatér, stoi na gór szczycie,
Podniósł ręce ku niebu, wzrok utkwił w błękicie;
Nad promienistem czołem zadrżał puch gołębi,
Znać brzask ojczystéj chwały, błysł mu w ducha głębi.

Seweryna Duchińska.





NIESKOŃCZONOŚĆ.
(Z LEOPARDIEGO)
1798 † 1837.

Zawszem ja lubił to wzgórze samotne
I tę zagrodę, którą wzrok spotyka,
Gdy patrzę w ciszy na chmury przelotne,
Dumam w milczeniu, myśl sięga wciąż daléj,
I w sercu mojem przepaść się odmyka.
W niej, nieprzerwany spokój i milczenie.
Coraz większemi zdają się przestrzenie
I zadrży serce... A gdy wiatr się żali,
Żałobną pieśnią śród liści i wrzosów,
Muzyka ciszy i tych dziwnych głosów
Zlewa się w jedno. Łączą się przedemną
Mary obecnych chwil z wiecznością ciemną...
Giną me myśli, w bezmiar się unoszą,
I tonę w morzu bezbrzeżnem — z roskoszą.

Tomasz Zawadyński.




WESTCHNIENIE.
(Z SILVIO PELLICO)
1788 † 1854.

Miłość jest serca westchnienie,
Co je niespokojność gniecie,
Co samotne jest na świecie,
Co o litość wznosi jęk.

Smutek jest serca westchnienie,
Gdy nie ma znikąd pomocy,
Gdy w dzień życia, w trosce nocy
Cały swój pogrzebie wdzięk.

Nadzieja serca westchnienie,
Co ustawnie tylko żąda,
Marzy, myśli i wygląda,
Czy nie błyśnie szczęścia dzień.

Rozpacz jest serca westchnienie,
Gdy pod nieszczęściem upada,

Gdy co miłego postrada,
Choćby marny dobra cień.

A tak, rozpacz, smutek, miłość,
Z nadzieją, co szczęściem łudzi;
Serca to płochego ludzi
Westchnienie na różny ton.

Tylko westchnieniem jest krótkiem
I radość i udręczenie,
Tylko jest krótkie westchnienie,
I życie nasze i zgon.

A jednak, o dziwny Boże!
W tak marne, krótkie westchnienie,
Wlałeś niebieskie pragnienie,
Ciebie skarbie w sercu skryć.

Wlałeś jeszcze światło niebios,
Które nigdy nie omami;
Wlałeś myśl, której skrzydłami
Mogę się do Ciebie wzbić!

X. Ignacy Hołowiński.




OSTATNIA MODLITWA.
(Z GIUSTI’EGO)
1809 † 1850.

Duch mój obłąkał się cały
Niewiarą, męką, zwątpieniem...
O Boże! wiary promieniem
Uzdrów i oświeć go!

Ulżyj mu nieco ciężaru,
Co go przygniata do ziemi...
O Panie! dłońmi drzącemi,
I rzewną błagam Cię łzą...

Wszak wiesz, że smutne me życie
Topnieje w bezdni cierpienia,
Jak wosk około płomienia,
Jak biały na słońcu śnieg...

Tęskni ma istność ku Tobie...
Niech dłoń Twa więzy te skruszy,
Co opętanéj méj duszy —
Do nieba tamują bieg!

Alexander Kraushar.




CZTERY SONETY.
(Z JANA PRATI.)
I.
PRZYRODA.

Przed bramą wschodu, w nowotnej odzieży,
Jaką rozpękłe zielenią się drzewa,
W brzmieniu podmuchów, w strumieniu co bieży,
Dusza Izydy tajemniczéj śpiewa.

Z uśmiechów ziemi kiedy się rozświeży,
I z chwały niebios wielką pieśń wylewa,
Czaruje ptaszę w topolach nadbrzeży,
Sokoła w Alpach zdumieniem owiewa.

Pieśń ta podobna do wszech dźwięków rdzenia,
W czasów i dziejów odzywa się chórze,
A myśl ją ludzka w hymn rosnący zmienia.

O! wielka, śliczna, przyrodo dziewicza!
Jak bożek pada na Italskie róże,
Kto kona w blaskach twojego oblicza.




II.
TCHNIENIE PIĘKNA.

Ileż myśli wylęgłych w cieniu i tęsknocie,
Jakiż poziomych chęci odmęt wartogłowy,
Szturmują do lepianki biednej mojej głowy,
Grożąc zburzeniem boskiej i mojej robocie!

Lecz skoro w nią, jak bóstwo w tajemnym przelocie,
Wiew piękna tchnie pogodą niebiańskiej odnowy,
Lepianka ta, w firmament rośnie brylantowy,
I tłum spostrzega na niej gwiazd błyszczących krocie.

O rajski! przenajczystszy piękności powiewie!
Otchnij i zbaw mą dusze! na tym trucizn łanie
Siej obłok róż dziewiczych, jak siewca przy siewie,

Niech pod nim wypięknieje i śliczną się stanie
Pieśń moja, i we własnym rozkochany śpiewie,
Niech ogłuchnę na ciemnej gawiedzi sykanie.




III.
KATEDRA GOTYCKA.

Ostrołuki, obłęki, szyb barwiste czary,
Snem marmurowym zdjęci leżący rycerze,
Skrzydlate gryfy, sfinksy, krociami na wieże
Pnące się napowietrznie, białe jakieś mary;

Smukłe strzały, ościenie, ponure filary,
I jęczącego spiżu powolne pacierze:
Wszystko jest tu promieniem, co blask z nieba bierze,
Ześpiewaniem snów ludzkich z niebieskiemi miary!

O! wielkie dzieło świętych, mistrzów i malarzy!
Najsamotniejszy z twoich wybrałem ołtarzy,
Kędy Maryja płacze Syna swego męki;

I z ukorzonem czołem w tem marmurów niebie,
O Matko Stworzyciela! przynoszę dla Ciebie
Łez gorących ofiarę i lutni mej dźwięki.




IV.
CZŁOWIEK.

Straszne pod twemi stopy larwy goszczą skrycie,
Płomienie, czarne smoły, tajemnicze trwogi;

Dokoła cierń i kwiaty miewasz w ciągu drogi,
A nad głową gwiazd blaski i nawałnic wycie.

I z niemi jako pielgrzym wędrujesz przez życie,
A gniew ci huczy w piersi, lub czar wzdycha błogi;
Mało wiedząc siwiejesz, w grobieć grzęzną nogi,
A zewłoka twa innym służy za powicie.

Mówią — ja szczerze ufam — że na tamtym brzegu,
Na rozkwitlejszych błoniach, jak znużeni gońce,
Wstaniem rzeźwiejsi, jaśni, po śmierci noclegu:

Bracie! więc z cielesnego wyrwać się więzienia
Niech ci gorzko nie będzie. Jeśli ćmi nam słońce
Ten nasz cień ziemski, wierzaj, nie żałujmy cienia!

Wł. Kulczycki.




WENECYA.
(Z CEZARA LEVI.)

Jak zjawisko jakieś złudne,
Istna morza ta królowa,
Z fal powodzi, pyszna wschodzi,
A w błękicie skroń swą chowa;
Bizantyńskie gmachy cudne,
Na klasycznej wzrosłe ziemi,
Tu wdziękami lśnią wschodniemi.

Jej kościoły i wieżyce,
Jej pałaców płaskie dachy
Strojne w spiże. Złote krzyże
I jej kopuł srebrne blachy
Odzwierciedla lagun lice;
A jej stopy marmurowe
Myje ze czcią morze płowe.

Słońca złocą ją promienie,
Mrok, w objęciu swem namiętném.

W tajemnicze i zwodnicze,
A z urokiem jakimś smętnym.
W zagadkowe stroi cienie;
Morze zdala ku niej wzdycha,
A królowa mówi z cicha:

„Czemu nocą przy gwiazd blasku,
Przy księżyca świetle drżącém,
Rzucasz łoże, lube morze,
Mnie zostawiasz w świecie śpiącym
Samą... aż do jutrzni brzasku?
Gdzież to fala cię uniosła?“
Milczy fala, milczą wiosła.

„Pomnę, jak dawnemi czasy,
Nad powierzchnią twoją szklistą
Wciąż piosenki — brzmiały dźwięki...
Wszystko w dal umknęło mglistą,
W przeszłość, tę, tak pełną krasy,
I w świetności strojną czary,
Gdyś książęce niósł mi dary!“

„Pod me stopy tron tyś rzucił,
Skroń koroną mi ozdobił; —
W długie lata — panią świata,
Adrjatyku! tyś mnie zrobił.

Dzisiaj wołam, byś mi wrócił
Swe pieszczoty, świetność dawną,
W dziejach taką wielką, sławną,

Adryjatyk odpowiada
Tym jej skargom, tym jej żalom
Jej westchnieniu, w wiatru tchnieniu,
Jej szemrzącym lagun falom:
„Piękna moja, biada, biada!“
I w dalekiej od niej stronie
Głos ten tęskny niknie, tonie.

„Sławie twej zawistne rzeki,[7]
Chciwie się do lagun garną
W wód twych zdroje. Trud mój, znoje,
Wszelka walka moja marną!
Cofam, cofam się na wieki,
A gdzie dzisiaj są topiele,
Zwolna, luba! grób ci ścielę!“

Tam, gdzie lew skrzydlaty leży,
Gdzie dziś tłumy gwarnie krążą
Pod kolumny, gdzie tum dumny,

Gdzie arkady gmachy wiążą,
Głośnem echem głos ten bieży:
„Nikt że nie ma siły tyle,
Aby wydrzeć cię mogile?!...“
Janina Łozińska.




POEZYA SŁOWIAŃSKA.

Z CÓRY SŁAWY.
(Z JANA KOLLARA)
1793 † 1852.
I.

Na narodu wyplenionej roli
Pracuj, każdemu ile starczy sił!
Zawodów tysiąc stoi wam do woli,
Byle był zapał i cel jeden był.

Głupiec, kto badać gwiazd ponocne drogi
W niebo wysyła nieuczony wzrok;
Błazen, do kroków niewdrożone nogi
Kto w sztuczny zawodzi skok.

Działaj! wielki li twój zawód czy mały,
Wódz z szeregowcem równej godni chwały,
Gdy swych stanowisk w równej strzegą porze.


Nieraz, w ukryciu rodzinnej zagrody
Więcej dla sprawy kraju i swobody
Zdziałasz, niż walcząc w wojennym taborze.


II.

O! dawnych Słowian złoty wieku błogi!
Czyjeż dziś oko łzą się nie zaleje?
Ktoż dziś nie westchnie, czytając twe dzieje?
Chociaż narodu kreśliły je wrogi.

Nie znane były u naszych pradziadów
Klucze, zapory, szafoty, więzienia;
Ani się pojąć mogli ze ździwienia,
U swych niemieckich widząc je sąsiadów.

Obce im były kradzież i morderstwo,
Podstęp, obłuda, kłamstwo, przeniewierstwo;
Sędziwą starość młode plemie czciło.

Pieśni i gędźba w całym kraju brzmiały —
Gościnne wrota wszędy oścież stały...
Dzisiaj, niestety! wszystko się zmieniło.


III.

O! gdyby przy mnie berło władzy było!
Gdybym mógł ręką zawładnąć zwycięzką!
Raz by się przecie na zawsze skończyło
Sąsiedztwo, wieczną co nam było klęską.


Od Adrjatyku aż ku bagnom fińskim,
Od Łaby, po nurt Dunaju bystrego,
Nie żelaznemi słupami Chrobrego:
Granice murem opasałbym chińskim.

Tą bym ja tarczą od zguby ostatniéj,
Zasłonił ciebie, o narodzie bratni!
Któremu, więcej gdy nie ma co brać —

Wydarłszy wszystko: wróg twój na ostatek,
Dziś się nie wzdryga z piersi twoich matek
Słowiańskie mleko twe ssać![8]

Roman Zmorski.




BUKIET.
(Z KAROLA JAROMIRA ERBENA)
ur. 1811 r.

Umarła matka i w grób schowana,
Sieroty po niej zostały;
I przychodziły każdego rana,
I matki swojej szukały.

Żal było matce kochanych dziatek,
Dusza jej się powróciła,
A w drobnolistny wcieliwszy się kwiatek,
Mogiłę swą nim pokryła.

Poznały dzieci matkę po woni,
Poznały ją i pląsały;
A prosty kwiatek, pamiątkę po niej,
Macierzy-duszką nazwały.

Macierzy-duszko! ojczyznie miła
Prosta jak nasza ta powieść!

Dała nam ciebie stara mogiła,
Komuż winienem cię ponieść?

W skromny ja ciebie bukiet uwiążę,
Ozdobnie wstążką owinę,
Do wolnej ziemi z tobą podążę,
Gdzie masz pokrewną rodzinę.

Może się znajdzie córa matczyna,
Co woń ją twoja rozczuli;
Może i znajdziesz jakiego syna,
Co cię do serca przytuli.

J. F. Nowakowski.




GOŁĄBEK.
(Z ERBENA.)

Około cmentarza,
Dróżka wąwozowa;
Szła tędy, płakała,
Młoda, piękna wdowa.

Za swoim, za mężem,
Żałośnie płakała,

Bo tędy na wieki
Go odprowadzała.

Od białego dwora
Doliną i górą,
Jedzie piękny panicz;
W kapeluszu pióro.

„Nie płacz, nie wyrzekaj,
Młoda, śliczna wdowo!
Szkoda twoich ocząt,
Przyjm rozumne słowo...

„Wdowo, piękna różo,
Nie płacz nadaremnie,
A gdy mąż ci umarł,
Znajdziesz męża we mnie.“

Jeden dzień płakała,
Drugi cicho minął,
Trzeciego jej smutek,
Pomaleńku zginął.

W tydzień nieboszczyka,
Z myśli wypuściła,
Nim miesiąc upłynął,
Ślubną suknię szyła.


Około cmentarza
Droga milsza wiedzie:
Mąż ze swą niewiastą,
Jedzie tędy, jedzie.

Były gody, były
Aż do upadłego;
Niewiasta w objęciu
Małżonka nowego.

Były gody, były
Gędźba pięknie grała:
On ją pieścił mile,
Ona mu się śmiała.

Śmiej się, śmiej niewiasto,
Z tem ci tak do twarzy!
Nieboszczyk z pod ziemi,
Wstać się nie odważy!

Całuj że go, całuj,
Usty szatańskiemi;
Komuś dni zatruła,
Nie powstanie z ziemi.

∗                    ∗

Czas za czasem bieży,
Wszystko z czasem płynie,
Co nie było, przyjdzie,
Co bywało, minie.

Czas za czasem bieży,
Roczek jak godzina;
Tylko to nie znika,
Na czem ciąży wina.

Trzy lata minęły,
Jak nieboszczyk leży,
Na jego mogile,
Kwiat porasta świeży.

Na mogile trawa,
W głowach stoi dąbek,
Na dąbku siaduje
Bieluchny gołąbek.

Siaduje, siaduje
I żałośnie grucha,
Serce temu stuka,
Kto go tylko słucha.

Nikt się tak nie lęka,
Jako jedna żona;

Włos sobie rwie z głowy
Woła zrospaczona!

„Nie gruchaj, nie biadaj,
W głowie mi się mąci;
Albo tak zahukaj,
Aż mi się roztrąci.“

∗                    ∗

Ciecze woda, ciecze,
Falę fala ściga,
A między falami
Biała szata miga.

Tu wypływa noga
A tam ręka biała,
Nieszczęśliwa żona,
W rzece grób ujrzała!

Wyjęli ją na brzeg
Zakopali skrycie,
Gdzie ciche ścieżyny,
Krzyżują się w życie.

Ni krzyża, ni grobu,
Jej się nie dostało.

Tylko wielki kamień,
Przygniata jej ciało.

Lecz nie tak tam ciężko,
Kamień ciśnie ziemię,
Jako jej grób gniecie,
Ciężkie przekleństw brzemię!

Jozef Grajnert.





Z WIECZORNYCH PIEŚNI.
(Z WITOSŁAWA HALKA)
1835 † 1874.
I.

Gdyby tak Pan Bóg w jednej godzinie,
Miłość chciał zabrać światu:
Świat by się zmienił w głuchą pustynię,
Dziką — bez kwiatu.

Środkiem, błądziłoby zatrwożone
Serce, od bolu schnące;
Świat byłby mrocznym, jako oni one
Nim Bóg dał słońce.

A taki smutny: że samo życie
Ludziom byłoby wrogiem;
Że by mu nawet Bóg na błękicie,
Niechciał być Bogiem!


II.

Raz były boże myśli dwie,
Dwie gwiazdki obok siebie;
Najwięcej też kochały się,
Ze wszystkich gwiazd na niebie.

W tem nagle, jedna spadła z nich,
A drugą ćmiły bole...
Aż Pan Bóg się zlitował ich,
Jedną im dając dolę.

Błąkały się przez długie dnie,
Od zmroku aż do rana;
Aż znów w postaci zeszły się,
Dziewicy i młodziana.

A gdy ich wzrok na siebie padł,
Poznały się wnet obie:
I żyły w szczęściu wiele lat,
Aż jedna — legła w grobie.

A gdy umarła, siostrę swą,
Wzywała wciąż do siebie:
Aż dobry Bóg powołał ją —
I znowu świecą w niebie!


III.

Rozkochany w swojem dziele,
Bóg człowiecze serca stworzył,
I ze skarbca uczuć, wiele
Z swej miłości, w głąb ich złożył.

Gdy wzrok boży, wzrok miłości,
Na serduszku spoczął tkliwem:
Bóg rozpłakał się z radości,
Że je widział tak szczęśliwem.

Lecz w tym płaczu, jedna, cicha
Łza, do serc się zabłąkała:
I jak rosa u kielicha
Polnej róży — lekko drżała.

Łzy tej boskiej cenna woda,
Rodzi w piersiach ból niemały...
Lecz po stokroć serc tych szkoda,
Co tych cierpień niezaznały!

Minie smutek, boleść minie,
Po łzach, szczęścia przyjdzie więcéj:
Wszak gdy serce łzą opłynie,
Wtedy kocha najgoręcéj!

W. Bełza.




ZMROKIEM.
(Z HALSZKI KRASNOHORSKIEJ.)

Zniknął dzionek w gór osłonie,
Rosa pada na stokrocie;
Patrz, na niebie złote dłonie,
Rozsiewają gwiazdek krocie.

Spokój w niebie. — Ból, tęsknotę,
Sen w ramiona swe oplata;
Nić miłości ręce złote,
Dla całego przędą świata.

I nikt ciszy tej nie zmąca,
Raj po ziemskiej śnim katuszy...
Słyszysz? jak dłoń Boża trąca,
O napięte struny duszy!

W. Bełza.




Z CYKLU „MOUDROST OTCOVSKA“.
(Z B. JABŁOŃSKIEGO.)
1813 † 1881.

I.

Wiele ksiąg już w zapomnienie
Poszło synu miły,
Bo się wszystkie od przyrody
Księgi, oddaliły.

Nie wierz księgom, — inna wiedzie
Do mądrości droga;
W księgach słyszysz głos człowieka,
W przyrodzie — głos Boga.

II.

Z wszystkich kwiatów czerpie pszczoła
Na polu i w lesie;
Ale tylko czysty, zdrowy
Miód do ula niesie.


Taką mądrą pszczołą, synu,
Bądź przez całe życie,
Z kwiatów ducha, z kwiatów wszystkich
Wiedzę czerp obficie.

A twe serce niechaj będzie,
Ulem pszczoły owéj:
W jego ściany przyjmuj tylko,
Miód czysty i zdrowy.

Czesław.


W ŚWIETLE KAGANKA.
(Z ALBINY DWORZAKOWEJ-MRACZKOWEJ.)

Patrzę się!...
W światło kaganka patrzę się,
Tak drzące, blade, złudne;
I w jego skrach spostrzega wzrok,
Obrazy mgliste, cudne.

Dziecięce lata! świeży ług,
Darń młodociana drży na nim,
Sny w głowie mej zna tylko Bóg,
I pełno dziwów w świecie tym.

Swobodna myśl wzlatuje w dal
Jak biały obłok, po nad świat,
Znów duch do mogił tuli się,
I każdej baśni wierzy rad.

I widzę młodość: — czerstwy duch
Próbuje w locie skrzydła swe,

Już bada sam, — nie wierzy już,
I własny świat utworzyć chce.

Choć w ciągłych walkach z sobą jest,
Choć w wątpliwościach targa moc,
Ku słońcu prawdy zwraca się,
I nie chce wierzyć w kłamstwa noc.

I widzę teraz siebie tu,
Jak wlokę żywot pośród nędz,
Jak w koło brzmi zwycięzki śmiech,
Jak w piersiach jęk mam, zamiast tchu.

Lecz iskra, co Bóg w serce mi
Jakby relikwię, włożył sam,
Nie zgasła, nie, — wciąż żyje tam,
Jak Westy płomień wciąż się tli.

Jak perłę w tajnej głębi mórz,
Jak djament w łonie ciemnych skał,
Tak ja ukrywam trwożnie ją
Tę iskrę, którą Bóg mi dał;
By jej nie zoczył sprośny wzrok,
By jej nie przyćmił ziemski brud!

W kaganka światło patrzę się,
W około cisza, pustka, chłód...

Srebrzyste kwiaty kreśli mróz,
Z nim wicher w okno stuka wraz,
I płomień lampki, cicho tak,
Jak niepoznane życie zgasł.

Wład. Ordon.




TALMUDYCZNA PARABOLA.
(Z JAROSŁAWA VRCHLICKIEGO.)

W południowym skwarze zasnął gwarny bazar,
Przez ulicę kroczył rabbi Eleazar,
Za swych myśli śladem w głębiach duszy goni,
Ledwie stanie czasem, by pot otrzeć z skroni
Co na srebrną brodę spływał mu potokiem;
Zamyślony kroczy w milczeniu głębokiem.
Z drogi schodzi każdy, kto go tylko zoczy;
Nagle kupczyk jakiś z bazaru wyskoczy,
Za nim bieży w pogoń, ciągnie go za szaty:
„Mężu Boży, rosę wszakże lubią kwiaty,
Spragnionemu gardłu miłą wina czasza,
Po niem się orzeźwia leniwa myśl nasza,
Po niem duch się ludzki stroi w treść bogatą.
Żona cię ujrzała, Bogu dzięki za to,
Wejdźże w nasze progi, przyjm łyk wina świeży.“
Skinął Eleazar, kupczyk naprzód bieży

I na progu domu wina czaszę złotą
Dał gościowi w dłonie. Mąż święty z ochotą
Spełnił do dna, z twarzy jasność bije błoga.
„Sam Bóg cię wymyślił, wino, darze Boga.
Dzięki, synu!“ Odejść chciał, pokrzepion winem.
Często szatan dusze chwyta dobrym czynem;
Szatan też się ozwał w sercu kupczykowem.
„Trudno mi zrozumieć, że Talmudu słowem
Eleazar gardzi w rozumie zuchwałym,
Wszak ci napisano: — chcesz być doskonałym,
Nie pij jednym łykiem pełnego kielicha.“
Rabbi Eleazar na to się uśmiécha
I na zarzut kupca wnet mu odpowiada:
„Tak ci mówi Talmud, prawda — lecz kto bada
I uczuciem bierze w serdecznej prostocie,
Lepiej go zrozumie w każdym myśli zwrocie,
Niż ten, co złośliwie szukając przykładu,
Bratu chce nim zakryć puhar pełen jadu.
Żeś na lepszy pomysł nie wpadł, wielka szkoda!
Myślisz, że w pułapkę wlezę jak mysz młoda?
Wżdyć to nie był puhar, jeno czarka mała,
Którą mi twa ręka złośliwa podała.
Czyż ta zaspokoić może żądze czyje?
Przytem i to dodam: nie piłem, jak żyje,
Tak dobrego wina. Niech wątliwość twoję:
Talmud i sumienie własne uspokoję.“

Jak tu opowiadam, tak w Talmudzie stoi;
Wziąłem treść tę żywcem do powiastki mojéj,
Wziąłem, jak miód bierze pszczoła zatrudniona,
Perłę myśli jednak włożę do jej łona;
Wziąłem, nie zapieram, choć mię wyrzut czeka,
Wszak Jehowa z gliny ulepił człowieka,
Czyż to grzechem szukać złotej rudy wszędzie?
Znajdźcież szczere złoto, pieśniarz milczeć będzie.

Bracia, którym z oczu żar zapału błyska
Ktorych ręka pieśni pełny puhar ściska,
Którym jest poezyą cały życia bazar,
Bądźmy wszyscy mądrzy jako Eleazar.
Nam w posusze życia poezya jest dana;
Pijmy całym duszkiem, co dłoń zsyła Pana.
Żywot nasz niewielki jak rabina czara,
Zawiść nam piołunem zatruć ją się stara,
Bierzmy czarę pieśni, póki depczem ziemię,
Nam nie groźna ona, my — olbrzymów plemię;
Pijmy z czary owej, aż się dno ukaże,
Bo lepszego wina życie nie da w darze.

Bronisław Grabowski.




Z POEMATU:
„ŚMIERĆ AGI IZMAELA CZENGISA“.
(Z JANA MAZURANICZA.)

Hufiec czetyński na wojnę wyrusza:
Idą junacy, odważni rycerze;
Mała ich liczba — ale chrobra dusza.
Choć się zaledwie do stu mężow zbierze.
Dobór urody, albo piękne twarze,
Nie były głównym tego wojska celem:
Każdy chce lecieć w bój z nieprzyjacielem,
I tak się sprawić, jak mu serce każe.

Tu każdy gotów dać swe życie młode
Za krzyż Chrystusa i za chrzestną wodę.
Dziwnyż to hufiec! nie szedł na okrzyki;
Cóż było hasłem czarnogórskiej rzeszy?
— „Hejże! Kto junak, niech idzie w przesmyki,
Hejże! Kto junak, niech w wąwozy spieszy!“


Nigdy tutejsze wąwozy i skały
Takiego hasła im nie powtarzały.
Lecz się głos duchów przed nimi wynurza,
Zda się, że duchom spieszyli z posługą:
Szept tajemniczy w pośrod Czarnogórza
Z jednej się skały przenosił na drugą.
Wtedy się zdają niesłychane dziwa,
Że to odżyły urwiska surowe,
Że zimny kamień powoli odżywa,
I drga, i rusza, i podnosi głowę.
Z szeroką piersią, z za skały pochyłéj,
Wychodzi na jaw, stawiąc pewne kroki,
Jak gdyby cudem w jego zimne żyły,
Krwi rozognionej wtrysnęły potoki.
Długi karabin na mocnym rzemieniu
Zdaje się sięgać ku niebios sklepieniu;
A co tam w pasie, pod struką szeroką,
Tego już nigdy nie dojrzy twe oko.

Z pod skał urwistych wyszła mgła podziemna
Każdy pospiesza kędy duch go wzywa.
Godzina głucha — a noc taka ciemna,
Żadna się gwiazda z chmur nie wydobywa.
Nie krucy lecą — to idą górale,
Przed nimi rycerz co rozkazy dawa:

Jeden drugiemu szepce poufale,
Że to jest Mirko, Czarnogórców sława.

Dokąd tak pilno dążą wojownicy?
Próżnobyś pytał którego rycerza,
Jak czarnej chmury albo błyskawicy
Próżnobyś pytał — dokąd lot swój zmierza?
Bo błyskawica i chmura odpowie:
— „Nie my lecimy, lecz pędzi nas siła,
Cel naszej drogi wiadomy Jehowie,
Bóg, gromowładca, na świat nas posyła!“

Dokąd huf dąży? wie Bóg tylko w niebie
Co się z swych czynów nie sprawia przed nikim.
Lecz kto tę chmurę obrócił na siebie,
Wielkim zaprawdę musi być grzesznikiem!
Wielką ma siłę ta chmura burzliwa,
Sąd wiekuistej prawdy w niej spoczywa.

Gromada idzie tak cicho, tak głucho,
Że nawet słychać jak szeleszczą drzewa;
Jeden drugiemu nie szepce na ucho,
Nikt się nie śmieje i nikt nie zaśpiewa.

Jak poczerniałe obłoków urwiska,
Niosąc w swem łonie ciężkie bicze boże,

Tryskają ogniem, co groźnie wybłyska,
I biada ziemi, gdzie błysną w przestworze!
Tak samo bożych gromada mścicieli
Kędy się zwróci, biada tej krainie!
Wpada z nienacka by ludzie ujrzeli,
Że piorun bije zaraz po złym czynie.
Im ciszej idzie, tem celniej wymierzy;
Gdy się opóźni, gwałtowniej uderzy.

Ostrza nie błyszczą promieniami tęczy,
Milczy karabin niezawodny w strzale,
Nawet zbroica na piersiach nie brzęczy...
Tak lekkim krokiem snują się górale.
Przed nimi skała ustępuje z drogi.
A stroma góra zniża się pod nogi...
Idzie drużyna ciemnem owinięta,
Nierozłączona — a niema do końca,
Jakby brat z bratem, jak gwiazdy bliźnięta,
Co zabłyskają o zachodzie słońca.

Komań, Zagarać i Białopawlice
Już zostawili za sobą daleko;
Przebywszy Rowcow górne okolice,
Bankiem stanęli nad Moraczą rzeką.
Chłodna jest woda na rzece Moraczy,
Gdzie stanął Mirko z swą drużyną całą.

Jeden padł w trawę, na rosę nie baczy,
By snem pokrzepić zmordowane ciało.
Drugi w rusznicę, co nosi przez ramię
Sypie proch silny i kulę złowrogą,
Albo na brusa kamiennym obłamie
Ostrzy swe noże, gdzie szczerby być mogą.
Inny dobywa hubkę i krzesiwo,
Wybija iskrę i gdzie kępa sucha,
Zbiera łom leśny, stos układa żywo,
A słup płomienia pod niebo wybucha.
Inny, zabitej ćwierć owieczki bierze,
Leszczynowego uciosawszy rożna,
Kreci nad ogniem przysmak na wieczerzę,
Nad który lepszych kosztować nie można.
A ów, z żołnierskiej torby wydobywa
Białego sera wylepiankę dużą.
Kto ma pragnienie, tuż Moracz przepływa.
Nie trzeba czaszy, bo dwie dłonie służą.

Ale jutrzenka rozżarza się blada,
Poblizki pasterz już ze snu się zrywa,
Beczą owieczki, a prowodyr stada
Dzwonkiem u szyi, baran, pobrzękiwa.

Lecz inny pasterz ku nim się przybliża,
Na nim się złoto ni srebro nie żarzy,

Ubrany w czerni jak ofiarnik krzyża,
Płaszcz ma na barkach, a godność na twarzy.
Nie idzie za nim gromada młodzieży,
Co obrzędowe zaświeca pochodnie;
Nie biją dzwony z murowanej wieży,
Tylko mu słońce towarzyszy wschodnie.
Jego świątynia — to niebo, co świeci,
Ołtarz ofiarny — dolina i łąka;
Jego kadzidło — to woń skromnych kwieci,
Co aromatem aż w niebo przesiąka,
I szlachetniejsza nad najdroższe wonie,
Woń krwi wylanej przy krzyża obronie.

I sługa boży stopą niezachwianą
Gdy się przybliżył pod hufiec junaczy,
Bożem go słowem błogosławić raczy,
I skinął ręką, aby go słuchano.
Wstąpił na kamień — a kamień był chłodny,
Lecz wrzące serce i kamień rozpali;
Na twarz mu uśmiech wystąpił łagodny,
I temi słowy mówił do górali:

— „Dzieci wy moje! bojowników roto!
Ta się ziemica Czarnogórzem zowie,
Wprawdzie skalista, lecz dla was jest złotą,
Bo tu się wasi rodzili ojcowie;

Tuście przywykli, tu wasza rodzina,
Tu wasze wszystko; nic was nie obchodzi
Że wasze góry nie wydają wina,
Że z waszej skały żyto się nie rodzi.
Tych skał widokom wasza dusza rada,
Na nich swe całe przepędzacie życie.
Póki się pasą po równinach stada,
A zimna rzeka szumi w swem korycie,
Wasz pobratymiec nie będzie zgubiony,
Wy nie zechcecie by cierpiał boleśnie.
Tutejszych mężów i córki i żony
Na waszą chwałę będą składać pieśnie.
Chcesz dobrej broni? Turek ją posiada,
Jest wszystko czemu dusza wasza rada!
Lecz nadewszystko, co zdobi tę skałę,
Jest to krzyż święty wbity na jej szczycie:
On waszym piersiom dał serca wytrwałe,
Przezeń łaskawe niebiosa ujrzycie;
On, kiedy widzi narodowe święto,
O którem jeszcze nie wiedzą w dolinie,
Ten krzyż cudowny siłą niepojętą,
Wznosi się w niebo ze skał na Łowczynie.
O! wy nie wiecie, przez jakie staranie
Chce połknąć góry turecka paszczęka!
Złożywszy ręce, nie patrzałby na nie,
Lecz się o skały skruszyć zębów lęka!

Gdyby nie krzyża świętego potęga,
Jużby się dawno na te skały wdarli.
Gdy barbarzyniec we śnie się wylęga,
Wy byście wszyscy złą śmiercią pomarli...
Oto się hufiec do celu przybliża,
Ale nie idzie walczyć jak morderze:
Bo kto bojuje u stóp tego krzyża,
Musi koniecznie niewinne mieć serce!

— „Kto swego brata w nienawiści chowa;
Albo zabójstwa na kim cięży zbrodnia;
Albo kto wyrzekł obelżywe słowa;
Albo kto zamknął swój dom dla przychodnia;
Czyjego słowa skutek był złamany;
Kto zgłodniałemu pożałował chleba;
Kto zranionemu nie opatrzył rany:
Ten ciężko zgrzeszył — pokuty mu trzeba!

— „Za wasze winy uchylajcie czoła,
A kto jest w grzechu, niech na twarz upada!
Nim czyją duszę do siebie powoła
Bóg sprawiedliwy — co niebiosy włada:
Uczyńcie spowiedź, spojrzyjcie w głąb siebie,
Bo niewiadome są chwile człowieka;
Bo jutrzejszego świtania na niebie

Nie każdy z mężów bojowych doczeka.
Żałuj za grzechy!“ —

A dalsze już słowa
Zamilkły w piersiach pobożnego dziada;
A łza bolesna, a łza brylantowa
Na siwą brodę uroczyście spada.
Czy młode lata, przeszłość ominiona,
Cierpkiem wspomnieniem jego duszę ziębi?
I rana w sercu dawno zagojona
Znowu się z bolem rozdarła do głębi?
Pasterz, co mówi w uroczystej dobie,
Musi swe słowa odboleć na sobie.

Cicho mężowie stoją rozżaleni,
Tak mowa starca w umyśle ich pała:
Lew się w baranka cichego zamieni,
Gdy słowo boże swym cudem podziała.
............

Starzec wzniósł w niebo ręce i oblicze,
A według swego kapłańskiego prawa,
Rozgrzeszył z grzechów hufce wojownicze,
I Przenajświętszy Sakrament rozdawa.
Cud wstąpił w mężów — aż słońce się dziwi,
Jacy ci ludzie silni i szczęśliwi!

Tak w serce hufca weszła radość błoga,
Jeden drugiego uściska jak brata:
Wszyscy się czują pełni Pana Boga,
A każde serce swobodniej kołata.
Słońce wśród opok coraz silniej pali;
Kapłan przeżegnał — a huf poszedł daléj.

Wład. Syrokomla.




HYMN CHORWACKI.
(Z PIOTRA PRERADOWICZA)
1818 † 1872.

Pobłogosław, wielki Boże,
To chorwackich serc ognisko,
Przodków naszych bojowisko,
Miłą ziemię, święty kraj,
Niech odżyje, niech się wzmoże,
Niech swym dzieciom stworzy raj.
Pobłogosław, wielki Boże,
Świętą ziemię, miły kraj.

Boże zjednocz trójjedyny
Kraj Chorwatów, wspólny, cały,
Niech nie szarpie wróg zuchwały
W marne szmaty jeden kraj.
My jednego ojca syny,
Więc nam jedną matkę daj!
Boże, zjednocz trójjedyny
Chorwackiego rodu kraj.


Krzep, umacniaj, wielki Boże,
Ród nasz sławny, ród nasz miły,
Przeciw wrogom dodaj siły,
By zwycięzko toczył bój.
Tego dnia niech błysną zorze,
Gdy już będzie tylko swój.
Krzep, umacniaj, wielki Boże.
Naród ten na każdy bój.

Boże, popraw twoich dzieci
Dolę dotąd niewesołą,
Przeciwników pogrzeb w koło,
Przyjaciołom daruj moc,
Niech i nam Twe słonko świeci
I rozproszy długą noc.
Boże, osłoń twoje dzieci,
Naszę dolę, naszę moc.

Boże, dusz lodowe pęta
Niech rozkruszą Twoje dłonie,
Niechaj każde serce płonie,
W każdem oku błyszczy żar;
Niech narodu sprawa święta
W dusze dziwny leje czar.
Boże, skrusz lodowe pęta,
W sercach święty rozpal żar.


Boże, powróć przeszłość sławną,
Sprawiedliwej nie skąp chwały;
Długo czeka lud zbolały,
By znów być, czem niegdyś był;
Zapłać nam choć za krew dawną,
Zanim nowa tryśnie z żył...
Boże, powróć przeszłość sławną,
Uczyń lud, czem niegdyś był.

Bronisław Grabowski.




CZTERY ŹRÓDŁA.
(Z PRERADOWICZA.)

Z Kosowskiego bojowiska
Czworakie tam źródło tryska:
Jedno mleka bielutkiego.
Drugie wina rumianego,
Trzecie bije strugą krwistą,
Czwarte wodą przezroczystą.

U krynicy, pielgrzym stanie,
I zadaje jej pytanie:

Przecz te strugi mleka płyną?
— By wykarmić dzieci twe! —
Przecz że to czerwone wino?
— By ożywić serce twe! —
Przecz ten strumień bieży krwisty?
— Żebyś z niego zemstę pił! —
Przecz ten wody przezroczystéj?
— Żebyś z siebie hańbę zmył! —

Roman Zmorski.




PRZESZŁOŚĆ SŁOWIAN.
(Z MIŁOSZA POPOWICZA.)

Oj! bywaliż my, bywali,
Czem dziś nie bywamy!
Cośmy niegdyś posiadali,
Tego dziś nie mamy.

Oj! bywaliż my, bywali,
Sławnemi Sławiany!
Zwycięzkośmy przeganiali
Turki i Germany.

A dzisiaj!.. zła nasza dola
Obce kanie, kruki,
Zwyciężonym, powalonym,
Serce rwą na sztuki.

Bywałyż u nas, bywały
Króle, wojewody,

Wojska mnogie, głośnej chwały,
Prawa i swobody.

Dziś koronę i swobodę
Wzięły najezdniki,
I junaki nasze młode,
W swoje stawią szyki...

Woli tylko — bracia mili!
A w niedługiej chwili:
Odzyskamy cośmy mieli,
Będziem — czemśmy byli!

Roman Zmorski.






IWAN PODKOWA.
(Z TARASA SZEWCZENKI)
1814 † 1861.
I.

W Zaporożu grzmi armata
Przed panem Iwanem.
Zaporożec w dawne lata,
Potrafił być panem.
Panowali, zdobywali
Swobodę i chwałę:
Ledwie świadczą ich z oddali,
Kopce pozostałe.
Oj wysoko się wznosiły
Na polu kurhany.
Gdzie legł Kozak do mogiły,
W kitajkę przybrany.
A mogiła, kształtem wzgórza
Aż obłoki bodzie,

Wiatrom żale swe wynurza,
Szepce o swobodzie.
Pradziadowskiej świadek sławy
Powiadają młodzi;
A wnuk słucha jej ciekawy
I piosnkę wywodzi
Och! szalano w Ukrainie
Licho daj go czartu!
A w gorzałce, w miodzie, w winie
Nabywano hartu.
Dobre niegdyś było życie
W ukraińskiej stronie.
Może sercu coś ulżycie,
Gdy je wam wydzwonię.


II.

Czarną chmurę wicher niesie
Z Limanu wybrzeży,
Sine morze jak zwierz w lesie
Ryczy, to się jeży.
Gardziel Dniepru już rozlany —
Chłopcy! hej do wiosła!
Siądziem w czajki, pójdziem w tany,
Byle woda niosła!
Wypłynęło Zaporoże,
Aż Liman czernieje.

Grajże teraz sine morze,
Niechaj wiatr zawieje!
Bije fala, płyńcie zdrowi,
Ni ziemi, ni nieba,
Aż drży serce Kozakowi.
Tego tylko trzeba.
Wiosło taktem gra wesołym,
Wykrzykują radzi,
Pan ataman płynie czołem,
On wie gdzie prowadzi.
Chodzi z lulką po swej łodzi
I rozmyśla bacznie:
Gdzie uderzyć mu przychodzi,
Zkąd robotę zacznie?
Skręcił wąsy z gęstą miną,
Czajkom stanąć każe,
Podniósł kołpak, wstrząsł czupryną:
— „Zguba tobie, wraże!
Hej mołodcy! droga znana,
Ja Carogród minę;
Lecz w Carogród do sułtana,
Pójdziemy w gościnę.“
— „Dobrze, ojcze atamanie,
Zagramy w Bosforze!“
— „Dzięki chłopcy! niech się stanie!“
I znów kipi morze.

Pan ataman lulkę kurzy,
Na brzegu usiadłszy;
Na niebiosach bada burzy,
I na falę patrzy.
Wład. Syrokomla.





NAJEMNICA.
(Z TARASA SZEWCZENKI.)
I.

Był sobie dziad i baba.
Od dawien dawna w gaju po nad stawem,
Ustronnie w futorku mieszkali,
Jak dziatek dwoje,
Wszędzie oboje.
W dzieciństwie razem jagnięta pasali,
A potem pobrali się,
Dobytku doczekali się,
Kupili futor, staw i młyn,
Ogródek w gaju założyli,
Pasiekę sporą zgromadzili, —
Wszystkiego mieli w bród.
Lecz Bóg nie obdarzył dziatkami,
A tutaj śmierć za plecami.

Któż na starość ich przygarnie
Pocieszy, usłuży?
Kto zapłacze, kto pochowa,
Kto wspomni o duszy?
Kto poczciwie odziedziczy
Dobro przysporzone?
Kto ich wspomni słowem wdzięcznem,
Jak dziecko rodzone?
Ciężko dzieci pielęgnować
W ubożuchnych chatach,
Ale stokroć gorzej starzeć
W bogatych komnatach;
Starzeć, starzeć i umierać,
I porzucić mienie
Ludziom obcym, obcym dzieciom,
Na śmiech i strwonienie.

II.

I dziad i baba raz w niedzielę,
W koszulach bialutkich, aż miło
Na przyźbie oboje siedzieli.
Słoneczko na niebie świeciło,
I ani jednej chmurki, — cicho
I lubo, jak w raju.
Schowało się w sercu gdzieś licho,
Jak zwierz w ciemnym gaju.

W raju takim, czemuż starym
Serce posmutniało?
Czy się dawne jakie licho
W chacie odezwało?
Czy wczorajsze, zadławione,
Znów się poruszyło?
Czy zaledwie wykluwa się —
I raj zachmurzyło?

Nie wiem ja o czem dumają
Starzy, chyląc sędziwe skronie.
Może się już wybierają
Do pana Boga,
I myślą: daleka droga?
Kto to im dobre zaprząże konie?
„Kto nam Naściu, zamknie oczy?
Kto to nas pochowa?“ —
„I ja niewiem... Dawno to już
Waży moja głowa,
Aż im smutno; sami jedni,
Co dzień starzejemy,
A nie wiemy jeszcze, komu
Dobro przekażemy.“ —
„Posłuchajno!.. czekaj!.. słyszysz?..
Coś tam za wrotami

Jak dzieciątko płacze!.. słyszysz?
Biegnijmy!..“ —
„Bóg z nami!“ —
„Wszak mówiłem, że coś będzie“.
Razem się zerwali,
Biegną do wrót i w milczeniu
Nagle postawali.
Patrzą: tuż koło przełazu
Leciutko spowite
Dziecko leży, nowiuteńką
Świteczką okryte.
Ach! to matka spowijała,
I matka okryła
Na dzień letni, świtką lnianą!..
Patrząc się, modliła
Para siwa. A dzieciątko,
Jak gdyby błagało,
Z upowicia ku obojgu
Rączki wyciągało
Drobniuteńkie... i zamilkło,
I już tylko kwili,
A nie płacze.
— „A co Naściu,
Cośmy to mówili?
Ot i szczęście, ot i dola!
Widzisz, Bóg łaskawy!...

Bierz go prędzej, bierz, spowijaj,
Widzisz, jaki żwawy!
Nieś do chaty, ja zaś na koń,
Zwinę się z kumami
W Horodyszczach...“ —
Dziwnie jakoś
Dzieje się tu z nami!
Jeden syna rodzonego
Wypędza, przeklina;
Inny świeczkę za grosz krwawy
Kupuje, chudzina,
I stawia ją przed obrazem
Z modlitwą i łzami —
Nie ma dziatek!.. Dziwnie jakoś
Dzieje się tu z nami?

III.

Aż trzy pary kumów, starzy
Z radości zwołali,
I ochrzcili, nie zwlekając,
I Markiem nazwali.
Rośnie Marko. Ci nie wiedzą,
Jak i gdzie go sadzać;
Co z nim robić, gdzie położyć
I jak mu dogadzać.
Rośnie Marko. Rok już mija...
W roskoszy opływa

Krówka dojna, karmicielka.
W tem, raz, czarnobréwa
Białolica, młoda, hoża,
Przyszła mołodyca
Na futorek ten szczęśliwy,
Jako najemnica.
— „Cóż? weźmiemy, Naściu?.. dobrze?“
Pyta starowina.
— „A weźmiemy... starzyśmy już,
Słabi, — a dziecina,
Choć to ono i podrosło,
Ale zawsze trzeba
Tuptać jeszcze koło niego.“ —
„I ja wiem, że trzeba,
Bo ja także część roboty
Miałem, chwała Bogu...
Poddeptałem się. Więc dobrze:
Cóż weźmiesz, niebogo,
Na rok, czy jak?
— „Tak, co dacie.“
— „Nie! ty licz gdy płacą;
Trzeba, doniu, liczyć pieniądz
Zarobiony pracą,
Bo jak ludzie powiadają:
Nie licząc, nie mamy,

A więc może tak, niebogo:
My ciebie nie znamy,
Ani ty nas. A pomieskasz,
Rozpatrzysz się w chacie,
Rozpoznamy i my ciebie; —
Wtedy o zapłacie
Pomówimy, czy tak?“
— „Dobrze.“
— „Więc rozgość się w chacie.“

Zgodzili się. Mołodyca
Rada i wesoła,
Jakby pana poślubiła,
Zakupiła sioła...
Czy to w chacie, czy na dworze,
Czy koło bydlątka —
I wieczorem i do świtu,
A koło dzieciątka
Tak i ślęczy, niby matka,
I zawsze jej mało:
To go czesze, myje, niańczy,
To koszulkę białą
Co dzień boży chłopcu wkłada;
Śpiewa mu, swywoli,
Wózki robi, a w niedzielę
Z rąk wziąć nie pozwoli.

Dziwują nie staruszkowie,
Błogosławią Boga,
A bezsenna najemnica
Co wieczór, nieboga,
Dolę ciężką swą przeklina.
Gorżko, gorżko płacze;
Lecz nikt tego nie posłyszy,
Nikt łez nie zobaczy,
Oprócz Marka maleńkiego;
Lecz on nie wie tego,
Dla czego to najemnica
Łzami zlewa jego;
Nie wie, za co go tak Hanna
Pieści w każdej chwili, —
Sama nie zje, nie wypije,
A jego posili.
Nie wie Marko, jak w kołysce,
Nie raz o północy,
Gdy on ocknie się, poruszy, —
Ta zaraz, jak z procy,
Przyskoczyła, przeżegnała,
Okrywa, kołysze;
Z drugiej izby słyszy ona,
Jak dzieciątko dysze.
Zrana Marko do swej niani
Rączkami się zrywa,

Niestrudzoną najemnicę
Mamą już nazywa...
Nie wie Marko... Rośnie sobie,
Dziecina szczęśliwa!

∗                    ∗

Nie mało wody upłynęło,
Nie mało i lat już minęło.
.............
Idzie Marko z czumakami,
Idąc wyspiewuje;
Nie pospiesza do gospody,
Wolików żałuje.
Idzie Marko, nie dba o nic.
Przyszedł; — „Sława Bogu!“
I otwiera butnie wrota,
I modli się Bogu.
— „A cóż Hanna?“ Marko spyta,
Gdzież to moja głowa?
Czy nie żyje?“...
— „Żyje jeszcze,
Lecz bardzo niezdrowa.“

Wchodzi Marko mój do chaty
I stanął u progu...
Aż się przeląkł. Hanna szepcze:
„Chwała, chwała Bogu!

Chodź no bliżej, nie lękaj się.“
Marko się nachyla
U wezgłowia najemnicy.
Chora się wysila:
„Spojrzyj na mnie... Widzisz Marku
Jakem ja zmarniała?
Ja nie Hanna, najemnica,
Ja...“
I oniemiała.

Marko płacze... Zwolna oczy
Znów się otworzyły;
Pilnie, pilnie popatrzyła,
Łzy się potoczyły...
„Przebacz Marku! W cudzej chacie
Cała służba moja —
To pokuta... Przebacz synu,
Ja — ja — matka twoja!“
I zamilkła.
Padł mój Marko
Aż ziemia zadrżała —
Zemdlał. Ocknął się do matki:
Lecz matka już spała!
Leonard Sowiński.





Z POEMATU „LIRNIK“.
WEDŁUG OPOWIADANIA DZIADKA.
(Z PLATONA KOSTECKIEGO)
ur. 1832 r.

Pomnę — dzieckiem jeszcze byłem,
Zaszedł nieraz stary dziad
W rade progi naszych chat,
Starowina z licem miłem,
Jakby ojciec. Wszyscy znali,
Czcili go, bo z serca witał,
O urodzaj, harazd[9] pytał;
Spoczął dzień, dwa, — i znów daléj!

Biały kaftan, kostur w ręku,
Pies za nogą, lira w łęku,
Jak Mikołaj święty z brodą

Pochylony szedł powoli,
Jakby dawnej szukał doli,
Co uciekła gdzieś wodami,
Co rozniosła się wiatrami —
A wspomnieniem jeszcze mami!
............
Co go proszą, aby wstąpił,
Przyjął czego Bóg nie skąpił:
Pszonną kaszę[10] a na mleku,
Kilka wrących czasz krupniku,[11]
I na miękkiem, świeżem sianie
Będzie w izbie miał posłanie,
(Lirnik Semen, chociaż stary,
Klął na puchy jak na czary) —
Nie chcąc krzywym być nikomu,
Przysiadł chwilę, zwłaszcza z dziatwą,
Lecz zatrzymać go nie łatwo —
Do nas spieszył jak do domu,
Bo pięćdziesiąt lat z okładem
Kędyś, znał się z moim dziadem.
............
Mija lato, mija zima
Jedna, druga — dziada niéma!
Może poszedł w Ukrainę,
Bo zatęsknił w stepy sine;

Może w jakim monastérze
Już na wieki spoczął w mirze.
............
Oto znów na końcu sioła
Gwar i rozruch, — lira brzęczy,
Głos jakiegoś starca dźwięczy,
Hurma dziatwy dookoła,
Z chat wybiega w tłum gromada
Jak na pierwszą wiosnę pszczoły,
Kiedy lipę rój obsiada.

To on! schylon, szedł powoli,
Jakby dawnej szukał doli;
To się w koło wita, kłania,
Dziatwa ima ręce, poły;
On całuje, to ogania
I szczęśliwy się oziéra,
Aż nareszcie zmilkła lira,
I ramiona wzniósł do nieba,
By Bóg szczęścia dał i chleba
............
Ponad naszą strzechą stała
Wielka grusza, matka sadu.
Choć na wiosnę cała biała,
Owoc nie źrał — lecz z niej miodu
Dla całego pszczół narodu.

Wstawszy z przyzby od obiadu
Tam siadali jak w chłodniku
Obaj starcy, przy krupniku,
Jak gołębie. Gadu, gadu,
Słowo zbiega im po słowie:
O Dobruczy, Ukrainie,
Barze, Krymie, Carogrodzie,
Czarnym szlaku, Krasnym brodzie,
Sawie, Marku i Mazepie,
Rusi, Turkach i o Lachach,
Bojach, koniach, zdradzie, strachach;
A Waszeci, a Mospanie,
To ponuro, to wesoło,
Że nam malcom naokoło
Dziwu, strachu, łez nie stanie,
Pokąd kur aż z całej mocy
Nie dał wieści o północy.
............
Zabrzmiał jeno gdzieś brzęk muszy,
Klekot zdroju, szelest gruszy;
Lśni pogodą błękit siny
Ni to stepy Ukrainy;
Złote gwiazdki tlą w błękicie,
Jak wspomnieniem piękne życie:
Wóz się zwrócił o ćwierć nieba,
Kwoczka dziatwę już gromadzi,

Więc oddawna spocząć trzeba
Sołtysowi i czeladzi.
Obaj starzy wznieśli lica
W uśmiechniętą twarz księżyca;
Coś wzdychają, a po chwili
Smętnie głowy pochylili,
I dumają, ot, tak sobie...
O szczęśliwszej, dawnej dobie.
............
„Jeszcze ty mi, wielki Panie,
Pozostawiasz sił na tyle,
Aby pójść i lądz w mogile...
Idę, idę, atamanie!
Czas do domu, czas,
Ne treba tu nas!

A! Wasyli, co prawicie!
Bóg dozwoli dłuższe życie?!
Po co? Choćby nawet, Boże,
Wskrzesło dawne Zaporoże!
Patrzcie, jak mi drzy już głowa,
Krok się wlecze, ręka mdleje,
Już nie nęcą i nadzieje,
I nie tętnią w piersi słowa
Jak krynica beskidowa.[12]


I nie dziwo! Toż Wasyli,
Jeszcze wtedy wy nie żyli,
Kiedym z ciasnych węgłów domu,
Jak rozkoszne stepu loszę,
Mknął w niżowe, sławne kosze.
A została po mnie chata,
Matka stara, nie bogata,
A od matki i zaścianka
Droższa, i we łzach kochanka —
I pożalić się nikomu!
............
Łatwo w słowie dziś się powie,
Jak to z domem się żegnało!
Hej! dumałem ja noc całą,
A szumiało, wrzało w głowie,
A na sercu ciężko, nudno,
Omal ciasna pierś nie pękła...
Żegnać ciężko, zostać trudno...
Lecz koń zarżał, szabla szczękła,
Step szarzeje... Jeszcze w tył
Raz spojrzałem, zrobił krzyż;
Wiatr łzę otarł, i co sił
Kopnął wrony... kędy w Niż!
Gwiazd spytałem się o szlak...
Umknął z gniazda młody ptak!
............

Włos mi buja w koło głowy;
W imię Boże, w czyste błonia
Jak łódź w morze puszczam konia;
Tętni pierś powietrzem sinem,
A mój wrony, ucieszony,
Parsknie, łyśnie łba gwiazdeczką,
To jak panna dół przeskoczy,
Zarży, dźwięknie znów uzdeczką.

Jak szalony, na wsze strony,
W krąg po stepie niosę oczy,
Jak się ścieli w blasku słońca
Niby marzeń moich pole,
Aż w tło nieba, tam, bez końca,
Czysty, senny a uroczy.
............
Gdy po pracy my wieczorem,
Niewolnicy, z dumką sobie
Siedli w wieży nad Bosforem,
Smutni, jak na dziecka grobie,
Patrząc na to dziwne morze,
Jak zaklęte, martwe, senne
Czarne, głuche i bezdenne,
Niby doli naszej łoże:
Nie spoczęło wtedy ciało,
Bo nie spływał sen na oczy,

Tęskność gore mocą całą,
Że aż łza się nie wytoczy...
Nieraz, wtedy, w nasze koło
Wchodził młodzian z lirą w ręku;
Pieśnią swą, choć nie wesołą,
Rrwał nam z piersi jęk po jęku,
Że aż lekko w sercu stało,
I wracała znów nadzieja.

Jam jest uczeń Tymofeja.
Jakbym dziś go widział jeszcze...
Jaśniał u nas licem białem,
W oczach tlały ognie wieszcze;
Skroń, draśniętą lekkim strzałem,
Siła, duma rozpromienia...
Taki był, że nasza brać
Tymkiem go nie śmiała zwać...
I na jego cześć imienia
Pierwszą dumę zaśpiewałem.
Biedne chłopię!... na rozświcie
Błysło, zgasło jego życie,
Jako błyskawice letnie,
Krótko, dziko — ale świetnie.

Więc ostatnia duma jego...
Lecz niech wprzódy łzy wybiegą!


W ISTAMBULE.

W Istambule, w pustej wieży
Assauła siwobrody,
Na ryżowej słomie leży,
Przy nim, duma kozak młody.

— Tymofeju, co się pławi
Tam, przez niebo jasne, sine?
— Assauło, klucz żórawi!
— A gdzie lecą? — W Ukrainę!

— Wojska snują się jak mrowie,
Szumią statki na Bosforze.
To janczary i spahowie!
— A gdzie płyną? — W Czarne morze!

— Ptaki lecą w kraj nasz drogi,
A ty chłopcze więdniesz w jamie!
W Zaporoże płyną wrogi,
A ja tutaj? Wzrok nasz kłamie!

— Wzrok nie kłamie. Próżne zhadki,[13]
Próżno słuchasz na ryk fali...
Lecą ptaki, płyną statki,
A nurt wieży nie podwali!
............

...Co bywało,
Już li w dumie żyje cało,
I nie wskrześnie mi na nowo!
Dzisiaj pieśń — to duch bez ciała,
Marna jak bez łuku strzała,
Jak bez czynu marne słowo!
............
Oni wszyscy towarzysze
Weszli już do miru domów;
Dziś ja jeden czuję, słyszę,
Te ich skargi i przeklęcia,
Coby nakształt sinych gromów
Mrok rozbiły ten i ciszę.

A jam stary! Moje usta
Słabe, jak u niemowlęcia;
Świat, widownia dla mnie pusta:
Ziemi dużo, nie ma ludzi!
Echa śpiew mój nie obudzi!
............
Zmarł świat stary, nastał nowy;
Po co jemu starej głowy,
Po co jemu starej pieśni,
Wydobytej z grobów pleśni!
W śpiew skowronka i słowika
Na co rzucać jęk puszczyka!


Ot, zawadzam jeno w tłumie,
Ja, narzekać tylko umię;
Śród bezmyślnej śmieszków rzeszy
Dziad powagą swoją grzeszy.

Idę, idę, młody świecie!
Proch nie strzępię — błogosławię,
Boś ty rodu mego dziecię,
Choć z imienia tylko prawie...
Bywaj zdrowa, córo młoda!
Pójdzie stara cześć i broda!
Czas do domu, czas,
Ne treba tu nas!

Gdzież wy, gospodarstwo mili,
Mnie staremu pościelili?...
Platon Kostecki.






PRZYPOMNIENIE.
(Z PUSZKINA)
1799 † 1837.

Kiedy dla śmiertelników ucichną dnia gwary,
I noc, wpół-przejrzystą szatę
Rozciągając nad głuchej stolicy obszary,
Spuszcza sen, trudów zapłatę;

Wtenczas mnie samotnemu, rozmyślań godziny
W ciszy leniwie się wleką;
Wtenczas mnie ukąszenia serdecznej gadziny
Bezczynnemu, srożej pieką.

Mary wrą w myśli, którą tęsknota przytłacza
I trosk oblegają roje;
Wtenczas i przypomnienie w milczeniu roztacza
Przedemną, swe długie zwoje.


Ze wstrętem i z przestrachem czytam własne dzieje,
Sam na siebie pomsty wzywam;
I serdecznie żałuję i gorzkie łzy leję:
Lecz smutnych rysów nie zmywam...
Adam Mickiewicz.






CZARNY SZAL.
(Z PUSZKINA.)

Rozpaczą, wściekłością i żalem miotany,
Poglądam dzień cały na szal krwią zbryzgany.

Przed laty, gdym jeszcze był płochy i młody,
Kochałem greczynkę przecudnej urody.

Przecudna dziewica łudziła mię wzajem,
Lecz krótko, ach! krótko, świat dla mnie był rajem.

Sprosiłem przyjaciół na ucztę wspaniałą,
Do drzwi mych, żyd podły, zapukał nieśmiało.

„U ciebie, rzekł, goście godują weseli,
Greczynka z kim innym pieszczoty swe dzieli.“


Z przekleństwem mu kiesę cisnąłem pod nogi,
Mój arab, za chwilę, był gotów do drogi.

Jak wicher, jak piorun leciałem przez błonie,
Wiatr świszcząc w około, żal głuszył w mem łonie.

Lecz próg jej, zaledwo ujrzałem z daleka,
Krwią serce zabiegło, łza trysła powieka.

Jak wściekły pobiegłem w znajome ustronie,
Ormianin niewierną piastował na łonie.

Skry w oczach mi błysły, miecz zagrzmiał, uderzył,
Nim usta od ust jej odchwycił — już nie żył.

Patrzałem z rozkoszą jak drżąca i zbladła,
Dłoń wznosząc, na klęczkach do nóg mi upadła.

Pamiętam błagania, krwi strumień i jęki,
Zginęła greczynka i miłość i wdzięki.

Z wściekłością szal czarny zerwałem z jej skroni,
I krew nim ciekącą otarłem z mej broni.

Niewolnik mój, skoro wieczorna mgła wstała,
W głębiny Dunaju powrzucał ich ciała.


Ach! odtąd mię piękność przywabia daremnie,
Ach! odtąd sen cichy uleciał odemnie.

Rozpaczą, wściekłością i żalem miotany,
Poglądam dzień cały na szal krwią zbryzgany...
Ant. Ed. Odyniec.






ORZEŁ.
(Z PUSZKINA.)

Za kratą, za lochu grubego murami,
Ja, orzeł, za młodu zamknięty, strzeżony,
Mój smutny towarzysz trzepocząc skrzydłami,
Pod oknem łup krwawy chciwemi rwie szpony.

Rozdziera, pożera i patrzy w loch dziki,
Myśl jedną, chęć jedną, w naszych duszach niecim;
Przyzywa mnie głosem, przyzywa mnie krzyki,
I zdaje się mówić: „Ulecim, ulecim!“

„My ptaki swobodne, — już pora, jedyny!
Gdzie góry, za chmury, wierzchołkiem sięgają,

Gdzie obce za morzem sinieją krainy,
Gdzie wiatr tylko igra i orły bujają!“
Wład. Syrokomla.






ZIMOWY WIECZÓR.
(Z PUSZKINA.)

Zima śnieżne płaty miecie,
Mgłami kręcąc wzdłuż i wszerz;
To zakwili niby dziecię,
To jak dziki ryknie zwierz.
To po dachach z całej mocy,
Kręgiem stoczy się jak wąż;
To jak pątnik o północy,
Do mych okien puka wciąż.

A mój domek... żal się Boże!
Taki smutny, mroczny tak...
Wszystko dziwne o tej porze,
I mej niańce czegoś brak.
Mów gołąbko, czy szalona
Burza, sercu każe drżyć?
Coś tak zmilkła u wrzeciona,
Machinalnie kręcąc nić?


Ej! wypijem, matko stara,
Na młodości naszej cześć!
Ej! wypijem, — gdzie jest czara?
Byle biedne serce zwieść.
Ty ukoisz je piosneczką,
Jak bywało nieraz już...
Powiedz, jak tam z tą dzieweczką,
Co z koszykiem poszła róż?[14]

Wicher śnieżne płaty miecie,
Mgłami kręcąc wzdłuż i wszerz;
To zakwili niby dziecię,
Tu jak dziki ryknie zwierz.
Ej! wypijem, matko stara,
Byle biedne serce zwieść!
Ej! wypijem! gdzie jest czara?
Na minionej wiosny cześć!
W. Bełza.





ŚPIEWAK.
(Z ŻUKOWSKIEGO)
1783 † 1851.

Pod chłodnym cieniem, gdzie zdrój czysto płynie,
Mały jest wzgórek, patrzcie przyjaciele.
Cicho tam strumień kryształ wód swych ściele,
Cicho tam wietrzyk szeleści w gęstwinie.
Lutnia, wianek, wiszą w krzaku
Przyjaciele! to mogiła...
Ziemia, popiół, wieszcza skryła:
Biedny śpiewaku!

Serce miał czule, dusze wzniosłą, tkliwą,
Lecz chwile tylko widział ziemskie strony;
Zaledwie rozkwitł, — życiem przesycony
Wyglądał końca z tęsknotą żarliwą.
Skończyłeś, nie ma już znaku,
Usnąłeś w zimnej mogile,
Żyłeś chwilę, smutną chwilę:
Biedny śpiewaku!


Opiewał przyjaźń, smutne były dźwięki!
Wierny towarzysz opuścił go wcześnie...
Opiewał miłość, lecz także boleśnie.
Niestety! czuł w niej same tylko męki!
Teraz koniec, ani znaku!
Dusza kraj ten opuściła...
Śpisz! samotna twa mogiła —
Biedny śpiewaku!

Tu, nad zdrojem, pod nocy zasłoną,
Nucił ostatnie pożegnalne tony:
„O piękny świecie, gdziem żył opuszczony,
Żegnam cię, żegnam z duszą zawiedzioną...
Szukam szczęścia — nie ma znaku!
Znikło wszystko! jaka strata!
Spiesz, ach! spiesz z przestrzeni świata:
Biedny śpiewaku!

Co mi po życiu gdy nie ma złudzenia!
Wiedzieć o szczęściu, marzyć o niém we śnie,
I widzieć przepaść!... O! jak to boleśnie,
Pragnąć co chwila i bać się pragnienia!
Ty, co wszystko kończysz smutnie,
Mogiło! szczęście jedyne...
Kiedysz przyjmiesz w twą dziedzinę:
Śpiewaka — lutnię!“


I zamilkł śpiewak, zamilkł i ton liry,
I pamięć jego w tych miejscach zaginie!
I smutno wszędzie, na wzgórkach, w dolinie,
I wszystko milczy!... A ciche zefiry —
Chwiejąc wiankiem, listkiem krzaku,
Wieją głucho nad mogiłą;
Lutnia wtórzy smętnie, miło:
Biedny śpiewaku!

Seweryn Kapliński.




ŚWIETLANA.
BALLADA.
(Z ŻUKOWSKIEGO.)

Raz ciekawe przyszłéj doli,
Różnemi kabały,
Dziewice w wilją Trzech Króli,
Przyszłość zgadywały.
To policzonem ziarenkiem
Gołąbki karmiły;
Biegły słuchać pod okienkiem,
Biały wosk topiły.
To w kielich wodą nalany,

Kładły pierścień pozłacany,
Każda z prawéj ręki:
Nad nim dzierżąc obrus biały,
Wszystkie razem w takt śpiewały
Godowe piosenki.

Noc już była — księżyc blady
Świeci przez tumany.
Wtém najweselsza z gromady
Rzecze do Świetlany.
„Siostro! masz-li wiecznie łzami
Zlewać twarz rumianą?
Tańcuj z nami, śpiewaj z nami,
Kochana Świetlano!
Wróci wkrótce twój młodzieniec,
Wij mu z róży, z ruty wieniec,
Złoty pierścień z ręki
Rzuć do czary, potém w koło
Skacząc z nami, nuć wesoło
Godowe piosenki!“ —

„Lube siostry! nie zmuszajcie
Śpiewać mię ni skakać;
Wy szczęśliwe, wy śpiewajcie,
Mnie pozwólcie płakać!
Rok już minął, żadnéj wieści
O miłego bycie;

We łzach gorzkich i boleści
Młode wlokę życie.
Zginął-li? — czy mię niepomny,
W obcéj ziemi, wiarołomny,
Z łez mych czyni śmiechy? —
Ja się modlę, ja łzy leję;
Utul boleść, wróć nadzieję,
Aniele pociechy!“

Wtém patrz! za starszych poradą,
Niosą stół dziewice;
Na nim dwa talerze kładą,
Palą cztery świéce.
Stawią zwierciadło na stole,
Biało podesłane;
Piszą koło, i w tém kole
Sadzają Świetlanę.
„Siedź, i nic się nie bój wcale:
W czystym zwierciadła krysztale
Obaczysz kochanka.
Gdy z wieży północ uderzy,
Siądzie z tobą do wieczerzy,
Zabawi do ranka.“ —

Już w izbie nie ma nikogo.
Naprzeciw zwierciadła,

Drżąca, blada, z tajną trwogą,
Dziewica usiadła.
Na najmniejszy szelest trzyma
Wytężone ucho!
Nie śmie w tył rzucić oczyma —
Wkoło ciemno, głucho.
Płomyk tylko świec nie jaśnie
To wybuchnie, to przygaśnie,
Zwęża się, to szerzy.
Wtém wiatr świsnął po dolinie,
Smutnie świerknął świerszcz w szczelinie,
Północ bije z wieży. —

Północ! — Nagle w martwéj ciszy,
Strwożona dziewica,
Lekki klamki brzęk usłyszy.
Pot wybił na lica,
Srogie zimno ją przepadło,
Pierś się trwogą wzdyma —
Któż to patrzy we zwierciadło
Bystremi oczyma? —
W zbladłych ustach mdleje mowa;
A wtém ciche, miłe słowa
Głos wymówił znany:
„Po co bojaźń? po co trwoga?

Tom ja z tobą, moja droga!
Płacz twój wysłuchany!“ —

Obejrzy się ku niéj miły
Wyciągając ręce:
„Łzy twe Niebo umodliły,
Koniec wspólnéj męce!
Śpiesz Świetlano! już w kościele
Kapłan na nas czeka;
Śpiesz kochanko na wesele,
Droga niedaleka!“ —
Za odpowiedź wzrok wzajemny.
Idą przez dziedziniec ciemny,
Na szeroki ganek,
Gdzie dwa konie niecierpliwe,
Brzęcząc cugiem, jeżąc grzywę,
Czekają u sanek.

Siedli; — konie w szybkim biegu
Zda się nie tkną ziemi;
Z pod kopyt ów chmura śniegu
Wzniosła się nad niemi.
Ciemno wkoło, pusto wkoło,
Step w oczach Świetlany;
I księżyca blade czoło
Omgliły tumany. —

Zimny strach jéj serce chwyta;
Z trwogą dziewica zapyta:
„Blizkiż koniec jazdy?“ —
Ni pół słowa odpowiedzi:
Miły cichy, smutny siedzi,
Wzrok wlepiony w gwiazdy. —

Konie lecą śród bezdroży,
Po górach, po błoniu.
Patrz! samotny kościół Boży
Stoi na ustroniu.
Wicher drzwi otworzył z trzaskiem,
I widać w kościele,
Ołtarz rzęsnym płonie blaskiem,
Wkoło ludu wiele.
W środku katafalk ubrany,
I słychać, z jękiem zmięszany,
Smutny śpiew pogrzebu. —
Strach dziewicę zdjął na nowo:
Konie mimo — On surowo
Pogląda ku niebu. —

Nagle świsnął wiatr z za chmury,
Śnieg zrywając z ziemi;
Czarny kruk szumnemi pióry
Wije się nad niemi.
Coraz bliżéj, coraz niżéj —

Polękane konie,
Coraz daléj, coraz chyżéj,
Lecą wprost przez błonie.
W mrocznéj dali ogień błyska,
I wnet widać, chatka niska
Kryje się w ustroni.
Coraz ciemniéj gwiazdy świecą,
Coraz prędzéj konie lecą,
Lecą prosto do niéj.

Przyleciały wnet przed ganek —
I ach! — cud niezwykły!
Konie, sanki i kochanek
W oka mgnieniu znikły.
Sama jedna w pośród nocy,
Sama w pośród wici:
Zkąd ratunku, zkąd pomocy,
Zkąd czekać nadziei?
Wracać? — śnieg już zawiał ślady.
W izbie błyska płomyk blady,
Tam więc wsparcia szuka.
Uzbrojona znakiem krzyża,
Powoli się ku drzwiom zbliża.
Zlekka w nie zapuka.

Z cichym szmerem się otwarły.
Lecz trwoga po trwogach!


W środku trumna, w niéj umarły,
Krzyż i lampa w nogach. —
Wejść czy nie wejść? stojąc w progu
Dziewica się chwieje;
Weszła wreście, ufne w Bogu
Złożywszy nadzieje.
We łzach cała, drżąca, zbladła,
Z trwogą na kolana padła
W pełnéj serca wierze;
Potém wziąwszy krzyż do ręku,
Poszła, siadła przy okienku,
Kończyć swe pacierze.

Księżyc zaszedł, brzask nie dnieje,
W izbie lampa blada,
Coraz słabsze światło sieje,
Coraz głębiéj spada.
Wszędzie ciemno, pusto, głucho,
Wszystko w martwéj ciszy;
Przebóg! lecz dziewicy ucho
Jakiż szelest słyszy?
Spójrzy trwożna — ku niéj z góry,
Gołąbeczek śnieżno-pióry
Przylatuje zcicha;
Przyleciał, siadł na ramieniu,

W jasnem się jego spojrzeniu
Nadzieja uśmiécha.

Ciemno znowu, głucho znowu —
Lecz ach! — czy się zdaje,
Czy z pod czarnego pokrowu
Umarły powstaje? —
Powstał nagle, z mar zeskoczy,
Blade podniósł czoło,
Wpół otwarte, błędne oczy
Rzucając wokoło.
Pierś się zdaje znów oddychać,
Twarz czerwienieć; w ustach słychać
Jęk niezrozumiały;
Ku dziewicy się przysuwa —
Ach! cóż ona? — drży — lecz czuwa
Gołąbeczek biały.

Z szumem szybki lot roztoczył
Stróż dziewicy biednéj,
Umarłemu na pierś wskoczył —
I wnet, w chwili jednéj,
Gasną oczy, blednie lice,
W tył się cofnął krokiem,
I zaiskrzył na dziewicę
Pełném grozy okiem.
I padł na wznak. — Lecz, dla Boga!

Co za rozpacz, co za trwoga
Nieszczęsną przejęła!
Na jego skroni jéj wianek!
Umarły, to jej kochanek! —
Ach! — wtém się ocknęła.

Gdzież? — śród izby, u zwierciadła,
Za stołem wieczerzy.
Patrzy wkoło, zlękła, zbladła,
Widzi i nie wierzy.
A już trzykroć świt różany
Kogut wita pieniem;
Wszystko jasne!... myśl Świetlany
Mroczna snu widzeniem.
„Straszne widmo! cóż mi wieści?
W grobie-ż tylko kres boleści?
Z śmiercią-ż tylko śluby? —
Czy się Niebo płaczem wzruszy? —
Gdzieżeś, duszo mojéj duszy!
Gdzieżeś, o! mój luby?“ —

Wstała — pierś jéj wzdyma trwoga —
Patrzy w dal Świetlana:
Z okien długa, długa droga
Widna, mgłą owiana.
Już się ranne słońce pali
Siejąc blask ukośny;

Wszystko cicho — nagle w dali
Brzęczy dzwonek głośny.
Po gościńcu, we mgłach śniegu,
Lecą konie w szybkim biegu,
Prosto przed jéj ganek;
Przyleciały wnet i staną.
Gość wysiada — patrz, Świetlano!
Kto gość? — twój kochanek!

Cóż, dziewico? sen widziany
Złą ci wróżył dolę? —
Patrz, twój miły! żadnéj zmiany:
Też oczy sokole;
Tenże uśmiech, ten rumieniec,
Też słodkie rozmowy!...
On to, on twój oblubieniec,
I żywy i zdrowy!
Rozweselcież smutne czoła,
Otwierajcie drzwi kościoła,
Stańcie przed ołtarze!
Niechaj puhar wkrąg obiega,
Niech się z każdych ust rozlega:
„Chwała pięknéj parze!“ —





ZBIEG.
LEGENDA CZERKIESKA.
(Z LERMONTOWA)
1814 † 1841.

Garun jak łania po górach goni,
Chyżej niż zając, przed orłem bieży,
Bo Garun uszedł z śród szczęku broni,
Z boju, gdzie mnogo Czerkiesów leży.
Ojciec, dwaj bracia, śpią tam w mogile, —
Padli jak zżęte pod sierpem snopy:
Skrwawione głowy nurzą się w pyle,
Pod nieprzyjaciół rzucone stopy.
A krew z nich ciecze i pomsty woła...
Nie myśli mścić się w trwodze ohydnéj
Garun. Gdy bitwa wrzała dokoła,
Rzucił gwintówką, szaszkę... bezwstydny!..

I uciekł. — Zmierzchło — a mgły tumany
Gęsto obsiadły górskie polany,
Jakby olbrzymia, śnieżna powłoka —
I wonny wietrzyk od wschodu wionął,
A nad pustynią świętą proroka,
Złocisty księżyc cicho zapłonął.
Palon pragnieniem Garun ustaje,
Krew i pot ciężki z liców ociera,
W tém, przy księżyca blasku poznaje:
Aul rodzinny z za drzew przeziera!...
Podkradł się milczkiem. W aule cisza —
Najmniejszy szelest jéj nie zakłócił,
Bo z krwawéj bitwy bez towarzysza,
Garun sam jeden do domu wrócił.
Ku znanéj chacie szedł pokryjomu —
W oknie światełko: gospodarz w domu.
Więc upadłego skrzepiwszy ducha,
Wstępuje Garun do chaty druha.
Bo Garunowi Selim był druhem —
Lecz dzisiaj zdjęty ciężką niemocą,
W łożu boleści i dniem i nocą
Konał samotny w milczeniu głuchem.
— „Wielki jest Allach! W ciężkiéj przeprawie
On ciebie jasnym skrzydłom anielim
Kazał osłonić, zachować sławie!...
Co tam nowego?..“ zapytał Selim,

I osłabione powieki dźwignął,
W oczach mu płomień nadziei mignął.
— „Przez dwa dni srogi bój wrzał w cieśninie —
Dwaj bracia padli — ojciec zrąbany;
Ja sam uszedłem w dzikie pustynie,
Jak zwierz od wrogów ciągle ścigany.
Z pokrwawionymi oto nogami
Od krzaków ciernia, ostrych kamyków,
Niedostępnemi biegłem szlakami
Za tropem wilków, za śladem dzików...
Czerkiesy giną! Wróg górą wszędzie!
Przyjmij Selimie twojego druha,
A na Proroka! dopóki ducha,
Garun wdzięcznością płacić ci będzie!..“
Lecz konający łysnął oczyma:
„Precz ztąd przeklęty! Pod moim dachem
Nie gościć hańbie z nikczemnym strachem,
Ani dla tchórza miejsca tu nié ma!...“
Z sromem, co pali twarz aż do duszy,
Opuścił Garun chatę Selima —
I któż się jego niedolą wzruszy,
Kiedy przyjaciel litości nié ma!?...
Aż kiedy drugą chatę wyminął,
Stanął. Bo słodkich chwil przypomnienie
Błysło mu niby senne marzenie —
Niby całunek na twarz mu spłynął

I na wybladłe cierpieniem czoło; —
A w duszy jego jasno, wesoło
Świta nadzieja. W nocnej ciemnicy,
Ni to spojrzenie czarnéj źrenicy
Padło miłośnie na jego rany, —
I myśli Garun: „Wszak jam kochany!
Ona mną żyje! mną tylko dyszy!...“
I już u proga — ale w tym słyszy:
Dźwięk znanéj piosnki ciszę roztrąca...
I stanął Garun bledszy miesiąca.



PIOSENKA.

Miesiączek płynie,
A po dolinie,
Młodzian szedł zbrojny
Z wrogiem na wojny.
Młodzieniec skałkę zakłada,
Dziewczyna tak doń zagada:
Mój miły! bez trwogi
Zaufaj losowi!
Módl się ku wschodowi
Mnie kochaj, mój drogi!
Bo tylko tchórz podły.
Tylko zdrajca krwawy,
Bez żalu, bez modły
Zginie i bez sławy.

Deszcz ran jego nie obmyje,
Ni zwierz kości nie zaryje!
Miesiączek płynie,
A po dolinie
Młodzian szedł zbrojny
Z wrogiem na wojny.

∗                    ∗

I wlókł się Garun daléj po drodze.
Ku ziemi bujna zwisła mu głowa,
A na pierś, bólem wydęta srodze,
Łza się stoczyła jasna, perłowa...
Wreszcie zgrzybiały, burzą schylony
Dom swój rodzinny ujrzał z daleka —
I znów obeschła mokra powieka,
Ożył nadzieją Garun skrzepiony;
Bo tam gorące, szczere modlitwy
Lecą ku niebu ciągle za niego —
Tam stara macierz prosi, by z bitwy
Bóg wrócił syna — oj! nie jednego!..
Więc puka w okno:
— „To twój syn bieden!
Twój Garun matko! przyjm go w aule...
Przez miecze wraże, przez wraże kule
Przychodzę do cię!...“

— „Sam jeden?...“
— „Jeden!“
— „A kędy ojciec? bracia?...“
— „Zginęli!
A Prorok śmierci ich błogosławił,
I aniołowie dusze ich wzięli!...“
— „A tyś ich pomścił?...“
— „Jam się nie bawił,
Jam miecz w złowrogiéj rzucił krainie,
A biegłem strzałą doba za dobą,
By twoje oczy ucieszyć sobą
I łzę osuszyć co gorzko płynie!...“
— „Milcz! milcz! nie bluźnij giaurze zdradliwy,
Kiedyś nie umiał umrzeć dla sławy,
Kiedyś z śród boju uciekł nikczemnie,
To żyj samotny, — zdala odemnie!
Ja nie podzielę z tobą méj strawy,
Ni hańby twojéj na mój włos siwy
Nie wezmę, zdrajco! i wstydem twoim
Nie zadam sromu starym dniom moim!...
Ty, coś tak podły popełnił czyn,
Tyś tchórz, nikczemnik, a nie mój syn!“

Umilkły straszne przekleństwa dźwięki
I wszystko w koło zaległo snem —
Tylko zaklęcia, prośby i jęki

Szemrały chwilę pod oknem tem.
Wreszcie, wiernego litość kindżała
Hańbę Garuna śmiercią skróciła. —
Matka nazajutrz trupa ujrzała
I z zimną wzgardą wzrok odwróciła.

Od wszystkich wiernych wzgardą oplwany
Długo się walał trup bez pogrzebu,
Tylko krew skrzepłą z głębokiéj rany
Stary pies lizał, wyjąc ku niebu.
Gromada dzieci, nadbiegłszy cwałem,
Urągała się nad martwém ciałem;
A w ustach ludu dotąd obiega
Powieść o hańbie i śmierci zbiega.
I dusza jego z przed ócz Proroka
Wiecznie ze strachu drżąca uchodzi, —
A gdy noc w górach spadnie głęboka,
Cień jego błędny w ciemnościach brodzi!
Do chaty matki przyjdzie co rana,
Stuka w okienko, szepce modlitwy,
Lecz gdy usłyszy wiersz z Alkorana
Ucieka z trwogą lotem tumana,
Tak, jako niegdyś uciekał z bitwy.

Gustaw Czernicki.




NA WOŁDZE.
(DZIECINNE LATA WALEŻNIKOWA.)
(Z NEKRASOWA.)
1821 † 1878.
I.

Psie mój! co ciebie do pośpiechu skłania?
Skaczesz na piersi, a sierść ci się jeży;
Dość jeszcze będzie czasu do strzelania....
Dziwnoć, żem przyrósł do Wołgi wybrzeży.
Już od godziny spoglądam na wodę
Chmurny, bezwładny jako głaz na grobie:
Przyszły mi na myśl moje lata młode,
Niechże tu w ciszy przypomnę je sobie.
Jestem jak żebrak, który idąc drogą,
Jeszcze się waha i sam siebie pyta:
Tu dom ubogi, tutaj grosz dać mogą,
Tu dom bogaty, jałmużna sowita.
Ale stróż domu bogatego człeka

Nie dał jałmużny, a więc poszedł daléj.
Jeszcze bogatszy dom widzi z daleka,
Ztamtąd go ledwie kijmi nie wygnali.
Gdy tak przechodził od chaty do chaty,
W całej go wiosce chybiła jałmużna.
Co miała przyjąć zasiłek bogaty,
Wisi u boku jego sakwa próżna.

Wtedy do chaty ubogiej powraca,
Co pogardliwie minął w pierwszej chwili.
Tutaj przynajmniej nie zawiodła praca,
Skórynkę chleba suchego rzucili.
Jak pies go schwycił lękliwą paszczęką.
I poszedł gryźć go daleko od drogi.
Tak ja, wzgardziwszy, co było pod ręką,
Z młodu rzuciłem rodzicielskie progi,
I nadaremnie byłem wstrzymywany:
Za nic głos braci, łzy matki rzęsiste,
Daremnie szumiał mój las ukochany,
Że nie masz niebios nad niebo ojczyste,
Nigdzie nie gości taki spokój błogi
Jak na rodzinnym zagonie lub łące!
Też same słowa przyjaznéj przestrogi
Mówiły fale tutejsze, szumiące.
Lecz nie wierzyłem głosom tajemniczym,
Bo mię znudziła rodzicielska strzecha,

Tutejszy spokój, nie kupiony niczem,
Wcale się sercu memu nie uśmiecha.

Czy nie potrzebny, z mą chęcią usłużną,
Sterałem siły w daremnej fatydze?
Lecz wiem, że życie zabiłem napróżno,
Sam, dawnych marzeń przed sobą się wstydzę.
Gorące serce poraniłem srodze,
Straciłem siły w rozprawie najżywszéj;
Dziś z pola życia zawstydzony schodzę,
Sobie i bliźnim nic nie uczyniwszy.
Powracam nazad i kołacę z trwogą
Do drzwi, gdziem młodość przepędził ubogą.
Nie wspominajcie nitki marzeń złotej,
Co duch zuchwały wysnuł po kryjomu;
Nie wspominajcie łez głupiej tęsknoty,
Które wylałem, że mi nudno w domu.
Może znajdziecie jakie szczęście stare,
Niechaj wspomnienia czymkolwiek umilę;
W samego siebie gdym utracił wiarę,
Tylko dziecinne nie przykre mi chwile.

II.

Żyłem jak wielu w prośród głuchej dziczy,
A wielka rzeka była od nas blisko,
Gdzie czasem kulik na błocie zakrzyczy,

Lub oczeretem zaszumi bagnisko.
Sznurem, łańcuchem jakieś ptactwo białe,
Poważnie sobie siedziało nad rzeką,
Po za wodami spojrzenie wytrwałe
Dostrzegło góry, co gdzieś tam daleko...
Las nieskończony, ciągnął się las siny,
Zasłaniał zachód, gdzie jutrzenka blada,
Gdzie słońce ziemskie obiegłszy krainy,
Na wypoczynek do snu się układa.

Bojaźń mi była od dziecka nieznana,
Bom wszystkich ludzi uważał za braci,
I nie wierzyłem w obecność szatana,
Który się snuje w widomej postaci.
Raz mi troskliwa piastunka powiada:
— „Nie biegaj w nocy... bo wilków bez liku,
Nie chodź do sadu, tam czartów gromada,
Po całych nocach hula przy strumyku!“
Tego mi trzeba: ledwie noc nastanie,
Już ja do sadu pobiegłem ochoczy,
Nie iżbym wielce smakował w szatanie,
Ale mi pilno oglądać go w oczy.
Idę odważnie... lecz noc coś się sroży,
Coś mi z pomroki groziło widocznie,
Coś mi się zdało, że cały świat boży
Patrzy co dziecię bezrozumne pocznie?

Ale też była wyprawa nie skora,
I stygła w sercu żarliwa ochota,
Wrócę do domu, póki jeszcze pora,
Bo szatan może zaciągnąć do błota
I każe mieszkać na głębinach wody,
Lecz nie zraziły strachy tajemnicze:
Po nad strumykiem igra księżyc młody
I w jego nurtach przegląda oblicze,
W odbiciu wody powisłe nad darnią
Czernieją drzewa w posępnej pomroce,
Ale szatanów, choć szukaj z latarnią
Żaden nie piśnie, ani zachychoce.
Obszedłem strumień raz drugi i trzeci,
Ale szatana jak nié ma tak nié ma;
Patrzę w gałęziach, może okiem świeci,
Albo się w zielsku wybujałem trzyma.
Gdyby się ukrył z jakiejkolwiek strony,
Czyżbym po rogach nie poznał go właśnie?
Nie masz nikogo... odszedłem zgryziony,
Słuchając jeszcze, że może gdzie szaśnie.
Gdym się tak pilnie przypatrywał czarta,
Cała noc boża przeszła nadaremnie.
Lecz gdyby wtedy dla płochego żartu
Wróg, czy przyjaciel, zakrzyknął nademną,
Lub gdyby puszczyk, lub sowa obrzydła,
Co ją spłoszyłem krokami mojemi,

Nad moją głową zaszumiała w skrzydła,
Trupa by mego znaleźli na ziemi.
Tak przez gorącą ciekawość dziecinną
Próżne obawy we mnie się tłumiły;
Takich walk serce staczać niepowinno,
Bo nazbyt wiele wydzierają siły.
Tak zmarnowawszy cały wiek mój młody,
Czułem, jak we mnie natura się zmienia:
Już nie szukając zawad i przeszkody,
Szedłem spokojnie drogą nawyknienia.
Ta mię na wszystkie prowadziła strony, —
I nie raz szedłem po bezdrożu dzikiem,
Aż niewolnikiem człowiek urodzony,
Znowu na starość został niewolnikiem.

III.

O! matko Wołgo! teraz mi wypadło
Po tylu leciech powitać twe fale.
Jam się odmienił, a ty jak zwierciadło
Po dawniejszemu wyglądasz wspaniale.
Po dawniejszemu długa i szeroka.
Klasztor na wyspie przechował się jeszcze,
Łzy młodociane płyną mi do oka,
I w sercu czuję młodociane dreszcze.
Po dawniejszemu stary dzwon kołata,
Wszystko tak samo... a gdzież tamte lata?

Blizko południe, a słońce tak pała,
Że stopą w piasku wytrwać niepodobna.
Zdjęła rybitwów drzemka ociężała,
Na brzeg się skupia ich drużyna drobna.
Polne koniki strzekocą na trawie,
Przepiórka czasem wyszczebioce słowo,
Ale tak cicho, jak gdyby w obawie
Że przerwą Wołgi dumkę południową.
Bajdak z towarem pomalutku płynie,
Tani młody flisak szczerze a po prostu
Stroi zaloty ku pięknej dziewczynie,
Uciekającą goni wzdłuż pomostu,
I z całej siły pędzi za dziewicą,
I głośno krzyczy poklaskując w dłonie:
— „Poczekaj tylko, czekaj swawolnico,
Otóż dogonię, dogonię, dogonię!“ —
Ot i dogonił... Ujął postać drogą,
Dźwięknął ognisty całusek nad wodą.
Nie całowałem tak w życiu nikogo,
Choć i ja miałem swoją przeszłość młodą.
Miejskich piękności całunki pieszczone
Nigdy tak duszy nie upoją błogo;
Usta rumieńcem krasnym namaszczone
I dźwięków takich wydobyć nie mogą!
Wśród takich marzeń, czując życie nowe,
Jam się zapomniał, uniesiony szałem,

Sen i znużenie obciążyły głowę,
W tem, koło siebie jęki usłyszałem:
Orszak bajdacznej czeladzi ponury
Ciągnie, ku ziemi pochyliwszy głowę,
Nogi ich grube opasują sznury,
Zamiast obówia, sandały lipowe.
Ponuro w uszach jęczały ich słowa,
Gdy się do pracy naglili wzajemnie.
Była to, zda się, pieśnia pogrzebowa, —
Młode wspomnienia znów zagrały we mnie.

O! Wołgo moja! moja ty kołysko!
Jak ja cię kocham, jak myślami pieszczę!
Zaledwo jutrzni zapłoni ognisko,
Ja się ocykam, gdy wszyscy śpią jeszcze.
Ledwie, bywało, po błękitnej fali
Złotem i różą światełko zaświeci,
Już mię nad rzeką rodzinną zastali.
Pomagam ciągnąć rybakom ich sieci,
Lub z rybakami hulam po czółenku,
Lub na ostrowach z karabina palę.
Pnąc się po krzakach, sił nie mając w ręku,
Nieraz na żółty piasek się powalę.
A podrzucając kamyki po wodzie,
Śpiewałem piosnką całą piersi siłą.
Rzucać tej strony ani mi się śniło:

Tutaj, sądziłem że wiek mój ubieży
Nu żółtym piasku albo na czółenku.
Ale uciekłem od Wołgi wybrzeży,
Od biednych flisów nędzarskiego jęku.
Dawno go moje nie słyszały uszy
Jakby wołania przeszłości dalekiéj...
Och! raz pamiętam, tak straszy, tak głuszy,
Żem chciał go zbadać i szedłem wzdłuż rzeki.
Znużeni flisi w południowej chwili
Przynieśli kociół by zgotować strawę.
Na stosie łomu ogień naniecili
I taką z sobą prowadzą rozprawę.
Jeden z nich mówi: — „Ej, doloż ty nasza!
Prędkoż my w Niżnim staniem Nowogrodzie?
Daj Boże dobrnąć na dzień Eliasza,
A może zresztą i dopchniemy łodzie.“
Drugi odpowie: — „Och, jak to niemiło,
Gdy w drodze rany rozjątrzać się zaczną!
Gdyby mi tylko ramię się zgoiło,
Jak niedźwiedź szlejkę ciągnąłbym bajdaczną.
A gdyby jutro umrzeć sobie ładnie,
To jeszcze lepiej byłoby dla człeka.“
Tak mówiąc, na wznak na ziemi się kładnie,
A jam nie pojął, na co on narzeka.
Ale ów nędzarz, co jęczał daremnie,
Znękany pracą, złamany chorobą,

Już nie odstąpił swem widmem odemnie,
Oto i teraz widzę go przed sobą.
Na nim świeciły ubogie łachmany,
Od wszystkich ludzi wyglądał inaczéj,
Na twarzy widać ból niepokonany,
A w oczach skarga spokojnej rozpaczy.

Późnym wieczorem do domu przychodzę,
Czapkę gdzieś w piasku zostawiwszy z głowy;
A kogom spotkał w domu czy na drodze,
Pytam, co znaczą te flisów rozmowy?
Przez sen bredziłem ranniejsze widziadła.
— „Niechaj cię Pan Bóg trzyma w swej opiece,
Zostań!“ — mówiła piastunka wybladła,
Lecz ja nazajutrz już byłem na rzece.
I Bóg wie wtedy co się zemną stało,
Rodzinnej rzeki nie poznałem zgoła,
Szedłem po piasku stopą ociężałą,
I moja wyspa nie była wesoła.
Nadbrzeżne śpiewy znajomego ptaszka
Brzmią, jakby nóta ostra i fałszywa.
A ulubiona fal cichych igraszka
Muzyką wdzięczną już się nie odzywa.
I ciężki kamień zawalił mi łono,
I łzy do oczu lunęły nawałem,

I po raz pierwszy mą rzekę rodzoną,
Rzeką boleści i smutku nazwałem.

Co ja marzyłem w pośród nocnej ciszy,
Com ja przysięgał w tajemniczej chwili,
Niechaj na wieki zamiera w mej duszy,
Bo jeszcze ludzie śmiechem by okryli.

Myśli dziecinne!... gdzieście próżna mara,
Czemu was ludzie zapomnieć nie mogą?
Czemu wasz wyrzut, jakby zbrodnia stara,
Nad sercem naszem pastwi się tak srogo?

IV.

Pochmurny flisie z pochyloną głową,
Jak niegdyś dzieckiem marzyłem cię we śnie,
Tak samo teraz widzę cię na nowo,
Zawsze mi śpiewasz jednostajną pieśnię.

Zawsześ zaprzężon do twej ciężkiej szlei,
Zawsze na twarzy jakaś bladość chora,
Zawsze ten samy uśmiech bez nadziei,
Zawsze — bez końca ta sama pokora.
............


Przez lat czterdzieści w pocie swego czoła
Snuł się nad Wołgą po piasków obszarze,
A umierając, sam nie wiedział zgoła,
Co swojej dziatwie w spuściźnie przekaże.
Ani twój ojciec, ni ty nie myślicie,
Bajdacznej szlei gdy naciska pęto,
Czemby na świecie gorsze było życie,
Gdyby twych cierpień trochę ci ujęto?
Jako twój ojciec, tą samą koleją
Bez żadnej wieści ty zejdziesz ze świata,
I pamięć twoją złe wiatry zawieją,
Jako na piasku twój ślad się zamiata.
Dokąd ty dążysz, nieszczęsny człowieku,
Zakuty w jarzmo — jak więzień w kajdany?
Też same słowa powtarzając z wieku:
„Raz!... dwa!...“ posuwasz krok niezmordowany.
Jęcząc boleśnie: — „Ej, biada mi, biada!“
A głowa twoja w smutny takt opada.

Wład. Syrokomla.




W SZPITALU.
(Z NEKRASOWA.)

Otóż i szpital. Świecąc, rozespany
Wskazał nadzorca ciemny kąt u ściany,
Gdzie kończył życie samotnéj niedoli
Autor biedny — ciężko i powoli...
Myśmy mu wszyscy z cicha wyrzucali,
Czemu, gdy popadł w długi, przy chorobie,
Mając przyjaciół, nie dał znać o sobie;
Lecz tu się schronił w tej posępnéj sali?

„Cóż mi za smutek“? — żartując odrzecze;
I tu w szpitalu, życie dość swobodne,
Na postrzeżeniach spokojnie czas ciecze,
Nie jedno tutaj oka mistrzów godne.
Spojrzcie na tego w pobliżu subjekta,
Najwyszukańsze układa projekta;
Pragnie je w życie puścić co najprędzéj,
Tylko mu brakło jednego — pieniędzy...
Bo gdyby nie to, w pomysłach szczęśliwy,
Dawno by perły wyciskał z pokrzywy;
Sypnął też łaskę w mój ubogi kątek:
Miljon obiecał dać mi na początek!


„Albo ten stary aktor wysłużony,
Co tutaj jeszcze z losem się kramarzy,...
Nie kontent z ludzi, o swych rolach marzy
I dwu wierszami przeplata androny.
Zresztą czupurny, gadatliwy, miły,
Szkoda że zasnął (albo umarł może?)
Dziwactwa jego was by ubawiły...
A cóż i tamto milczy coś nieboże,
Numer dziewiąty... Tęskny, czeka żony,
On ją w gorączce widzi uniesiony;
We śnie, na jawie, ciągle we frasunkach,
Marzy o domu, dzieciach, pocałunkach,
I zamiast żony, swe szpitalne chusty,
W szale chciwemi pochwytuje usty!...
Nie budź się biedny! umrzesz w zapomnieniu,
Nie zamknie oczu twoich dłoń kochana,
Oto nas jutro stróż obchodząc z rana,
Tym którzy zmarli, w kolejném sprawdzeniu,
Oczy przyciśnie, narzuci całuny;
I znów pod liczbą, a może bez trumny,
Rzucą nas daléj, z szpitala — do dołu...
Nie nieście takiéj wieści jego siołu:
Bo żona z sercem trafi do szpitala,
Ale czy znajdzie, gdzie mąż, gdzie mogiła?
Chociażby całą stolicę zburzyła,
Czy pozna piasek, co mu pierś przywala?

„Zaszło tu kiedyś straszliwe zdarzenie:
Ze wsi przyjechał ojciec szukać syna,
Lecz wszędzie obcy jęk, albo milczenie...
Długo tak chodził w téj nieméj męczarni,
Aż w końcu stróż mu chłodno przypomina:
„Nie ma? to lepiéj zajrzyć do grabarni!“
Zachwiał się starzec... lecz o drogę prosi,
Poszedł tam szukać, gdzie nie ma nadziei:
Chodzi od trupa do trupa z kolei;
Drżącemi dłońmi całuny unosi,
I milcząc w twarze okropne zagląda;
Lecz syna nie ma, a on syna żąda!
Nareszcie znalazł... i skarb uroniony,
Konwulsyjnemi pochwycił ramiony.

„Zresztą, nie zawsze śmierć tu tak straszliwa,
Nie zawsze całun obca dłoń nakrywa;
Pomnę: raz w nocy oko mi się skleja,
A w tém do sali, z głową rozkrwawioną,
Z twarzą zuchwałą, pięścią zaciśnioną,
Przyprowadzają starego złodzieja.
W walce, towarzysz wspólnego cierpienia,
Głowę mu strzaskał o kratę więzienia.
Zaciekły, straszny, nie słucha nikogo
Drwi, lub wymyśla, lub grozi złowrogo.
Patrzy na niego posługaczka nasza;

Podchodzi — staje; spojrzał — nie odstrasza...
Przeszło chwil kilka... oczy ich badały;
Jedno drugiego... I ten zatwardziały,
Co z raną śmierci, bez siły nadziei,
Przyszłego życia kresie ostatecznym,
Jeszcze się miota jak dziki zwierz w kniei:
Wybuchnął płaczem głośnym i serdecznym...
Świetlany obraz miłości, hart kruszy,
I płacz ten straszny wydziera mu z duszy.
W młodości, z sobą znali się oboje,
A dziś się zeszli... I wnet ze zbrodniarza
Stał się barankiem, rzucił groźby swoje,
Pochylił głowę pod lancet lekarza.
Modlitwa, obca może długie lata,
Łagodnie teraz w serce mu kołata.
Ale napróżno, nie ma dlań pomocy...
O! nie zapomnę téj straszliwéj nocy:
Kiedy już konał, gdy został bez ducha,
Kobieta nad nim rozpościera ręce,
I dobadując czy żyje, czy słucha,
Błaga go ciągle w rozpaczy i męce:
„Żyj, żyj najdroższy!...“
Co miała, sprzedała,
Na przyzwoite pogrzebanie ciała.
O! nieszczęśliwa, jakże żyła mało,
I jakże wiele serce jéj kochało!

Lecz jakież miłość przyniosła jéj kwiaty,
Oprócz niedoli i trwożliwéj mrzonki?
W młodości — hańbę, a z staremi laty:
Rozpacz i przepaść ostatniéj rozłąki!...

„Jeżeli chcecie, są tu i pisarze.
Oto spojrzyjcie na tego młodzieńca,
Co gruby w ręku zeszycik przekręca,
I blady, trwożny, spogląda nam w twarze...
Przyszedł piechotą, zdala, bez obawy:
Tak miłość sztuki duch młody zapala,
Przyszedł z nadzieją, ale zamiast sławy,
Kontent, że znalazł choć ten kąt szpitala!..
Wszystkim on czytał swe dziecinne twory,
Zapomniał kaszlu, zapomniał że chory;
Co było śmiechu nad jego zapałem!..
Lecz jam się nie śmiał... o nie!.. ja dumałem...

„Bracia pisarze! w naszem powołaniu,
Nieodwołalne kryją się wyroki:
Jeśliby każdy, po własném zbadaniu,
Wybrał byt inny, tor nie tak szeroki:
Prawda — świat na tem skorzystałby wiele,
Nie miałby nędznych pismaków, pedantów;
Ale powiedzcież teraz, przyjaciele,
Któżby mu stworzył Szekspirów i Dantów!

I zanim jeden chwyci palmę w dłonie,
Słabszych tysiące w przepaści utonie;
Daremna walka, daremna odwaga,
Bo świat za tryumf — ofiary wymaga...“

Tu nasz przyjaciel westchnąwszy głęboko,
Rzucać się zaczął na szpitalnym blichu;
A kiedy łzawe do snu przywarł oko,
Smutni przeczuciem, wyszliśmy pocichu...

Józef z Mazowsza.







  1. Longfellow należy do poetów amerykańskich.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku. Winno stać dzięków. Jest to błąd redaktora bądź zecera; por. polski pierwodruk oraz oryg.: Den Dank, Dame, begehr ich nicht.
  3. Lore-Ley, jest wodną nimfą sławiona w podaniach ludu nad Renem.
  4. Zwykłe zatrudnienie klas biednych.
  5. Frejowi — bogu obfitości, składano w czas Jula ofiary, aby błogosławił przyszłym żniwom.
  6. Góra Areskuta, sięgająca przeszło 7000 stóp wysokości, jest w tradycyjnem poszanowaniu u ludu szwedzkiego. Stanowi ona wraz z górami Sevy i Ovik zasłonę od północnych wiatrów Norwegii.
  7. Brenta i inne rzeki, wpadające do lagun, grożą im zamuleniem.
  8. Kobiety Łużyckie, ostatniego wytępionej nadłabskiej Słowiańsczyzny szczątka, poszukiwane bywają przez Niemców za mamki.
  9. Harazd, powodzenie, pomyślność.
  10. Pszonna kasza, jaglana.
  11. Krupnik, wódka z miodem przepalana.
  12. Beskid, Karpaty.
  13. Zhadki, wspomnienia.
  14. Z piosenki gminnej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Bełza.