Salammbo/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
W namiocie.

Człowiek, który był przewodnikiem dziewicy, prowadził ją do latarni morskiej ku katakumbom, a potem wzdłuż przedmieścia Malouja, pełnego krętych uliczek. Niebo zaczynało się rozjaśniać, belki palmowe wystające ze ścian zmuszały ich często do schylania głowy; konie, postępując zwolna, ślizgały się, aż nareszcie przybyli do bramy Tevestańskiej. Ciężkie podwoje były uchylone, lecz kiedy przeszli, natychmiast je zamknięto.
Z początku postępowali koło szańców, później dopiero zwrócili się przez Taenią, wąski pasek żółtej ziemi dzielący zatokę od jeziora, aż do Radesu. Nikt się nie ukazywał około Kartaginy, ani na morzu, ani w polu. Sine fale szumiały spokojnie, lekki powiew wiatru rozpędzając tu i owdzie białą ich pianę, zamącał powierzchnię wody. Salammbo pomimo swych opończy drżała od chłodu poranka, ruch i świeże powietrze wprawiały ją w dziwny stan ogłuszenia. Kiedy słońce się podniosło i promieniami ogrzało jej postać, uspokoiła się nieco; konie stąpając kłusem, zagłębiały w piasku swe nogi.
Przebywszy górę Wód Gorących, zwolnili kroku na twardej ziemi; pomimo że to było w porze siewów i uprawy gruntów, okolica wydawała się zupełnie pusta. Gdzie niegdzie wznosiły się stogi wypadającego z kłosów jęczmienia... Na dalekim horyzoncie czerniały tu i owdzie rozrzucone wioski. Od czasu do czasu wznosiły się kawałki spalonego muru koło drogi, zapadnięte dachy chat, w których wnętrzach znajdowały się tylko skorupy garnków, łachmany z odzieży i rozmaite sprzęty potłuczone do niepoznania. Często jakaś istota obdarta, z fizjognomią straszną i rozpłomienionemi oczyma ukazywała się wśród tych gruzów; prędko jednak zjawisko takie niknęło w jakiejś przepaści. Salammbo i jej przewodnik nie zatrzymywali się wcale. Na rozległych przestrzeniach opustoszałych równin wznosiły się za niemi obłoki kurzu. Czasami napotykali spokojne ustronia i strumienie toczące się wśród niezdeptanej trawy, a Salammbo dla odświeżenia rąk swych zrywała zroszone kwiaty... Raz w gaju róż laurowych koń jej potknął się na trupie ludzkim.
Niewolnik jednak dopomógł jej znowu dosiąść wierzchowca. Byłto człowiek posiadający zaufanie Schahabarima, służebnik świątyni, którego zwykle używano w niebezpiecznych misjach.
Przez zbytnią przezorność szedł on już teraz pieszo przy dziewicy, poganiając konie rzemiennym biczem okręconym przy swej ręce. Czasami dobywał z koszyka — wiszącego na piersi — bułeczki pszenne, daktyle i jaja żółte zawinięte w liście lotusu, podając w milczeniu Salammbo.
W ciągu dnia trzech barbarzyńców okrytych skórami bydlęcemi zastąpiło im drogę; za niemi ukazał się inne bandy złożone z dziesięciu, dwunastu, lu dwudziestu pięciu ludzi; wielu z nich pędziło kozy lub chromające krowy. Ich ciężkie laski z ołowianemi gałkami i kordelasy świeciły blaskiem przy zaburzonej odzieży. Spoglądali na podróżnych groźnym i zdumionym jednocześnie wzrokiem. Niektórzy rzucali, mijając ak zwykłe błogosławieństwa, albo też bezwstydne koncepty; posłannik Schahabarima odpowiadał wszystkim we właściwem narzeczu. Mówił, że prowadzi młodego chłopca schorzałego po lekarstwo do oddalonej świątyni.
Tymczasem dzień zapadał, szczekanie psów zwiastowało jakąś zamieszkałą siedzibę.
Przy nastającym zmroku spostrzegli ogrodzenie z kamieni otaczające jakieś zabudowania. Pies wybiegł do nich ujądając. Niewolnik rzucił nań kamieniem i wstąpił do wielkiej sklepionej sali w której skurczona kobieta rozgrzewała się przy ogniu z cierni; dym ułatywał przez dziury w suficie. Stara, zasłonięta włosami białemi spadającemi aż do kolan, nie chciała odpowiadać, mruczała tylko z ogłupiałą miną złorzeczenia przeciw barbarzyńcom i Kartagińczykom razem.
Przewodnik Salammbo szperał starannie po całym gmachu; lecz nie mogąc nic. wynaleźć, powrócił do kobiety, żądając posiłku. Stara wstrząsnęła głową i nie odwracając oczu od węgli, szeptała:
— Byłam ręką. Ucięto mi dziesięć palców. Usta nie łakną pożywienia.
Niewolnik pokazał jej pełną garść złota, poruszyła się na ten widok, lecz wkrótce wróciła znów do dawnej osłupiałości. Nakoniec przyłożył jej do gardła sztylet tkwiący za pasem; a wtedy drżąc, poszła usunąć wielki kamień i wyjęła z pod niego amforę pełną wina i ryby z Hippo-Zarytu marynowane w miodzie.
Salammbo nie przyjęła jednak tej nieczystej potrawy, ale położyła się do spoczynku na czaprakach końsich rozciągniętych w kącie sali.
Przede dniem zbudzili się do dalszej drogi. Pies zaczął wyć, lecz niewolnik, podszedłszy zcicha jednym zamachem puginału odciął mu głowę. Potem zaś krwią tą wytarł nozdrza koni dla orzeźwienia ich. Stara rzuciła za niemi ostatnie przekleństwo, Salammbo zaś, dosłyszawszy je, przycisnęła do piersi swój amulet. Udali się dalej w drogę.
Od czasu do czasu dziewica pytała, rychło przybędą do celu podróży. Droga prowadziła przez niewielkie wzgórza. Słyszeć się dawały świerszczenia polnych koników. Słońce wypaliło zżółkłą trawę, a ziemia była zryta przez liczne krety z czego potworzyły się niby tafle olbrzymie. Niekiedy przesunęła się żmija, lub przeleciał orzeł. Niewolnik szedł ciągle pieszo. Salammbo marzyła pod swemi osłonami, których pomimo gorąca nie odrzucała, lękając się pobrudzenia świetnych swoich strojów.
W niejakich odstępach po drodze, spotykali wieże wzniesione przez Kartagińczyków dla oznaczenia ich władzy nad ościennemi plemionami. Wstępowali tam na chwilowy spoczynek i dążyli dalej.
Z początku przez ostrożność okrążali zdala, lecz nie spotykali nikogo. Okolica bowiem była wyludnioną i barbarzyńcy nie przebywali tutaj. Powoli widzieć się dawały coraz większe ślady zniszczenia. Niekiedy wśród czystego pola znajdowali kawał pysznej mozaiki, jedyny szczątek zrujnowanego zamku; lub drzewa oliwne odarte z liści, podobne zdaleka do krzaków cierniowych. Przechodzili przez miasto, w którem spalone domy zrównano prawie z ziemią. Wzdłuż murów ujrzeli szkielety ludzi, dromaderów i mułów; stosy napół zgniłej padliny leżały na ulicach.
Noc następowała, niebo pokryło się obłokami. Nasi podróżni szli jeszcze dwie godziny w kierunku zachodu, aż nagle spostrzegli przed sobą wielką ilość drobnych ognisk.
Blaski te pochodziły z głębi amfiteatru, tu i owdzie złote blachy migotały, poruszając się z miejsc. Były to puklerze Klinabarów w obozie punickim, w okolicy którego jaśniały daleko liczniejsze światła, bo armja jurgieltników, połączywszy się razem, zajmowała tu ogromną przestrzeń.
Salammbo pospieszyła w ich stronę, lecz posłannik Schahabarima wstrzymał ją, prowadząc dalej wzdłuż okopów zamykających obóz barbarzyńców. Tam upatrzyli jakiś wyłom, w którym niewolnik się ukrył. Na szczycie oszańcowania przechadzał się strażnik z łukiem w ręku i piką na ramieniu; ujrzawszy zbliżającą się Salammbo, barbarzyniec przykląkł i wnet wyrzucona, strzała przeszyła brzeg jej płaszcza. Ona pozostała nieruchomą, wołając na niego, aż się zapytał czego żąda.
— Mówić z Mathonem, — odrzekła — uciekam z Kartaginy.
Strażnik wydał sygnał gwizdawką, który powtórzyły dalej inne placówki.
Salammbo czekała, koń jej przestraszony kręcił się, wciągając powietrze.
Kiedy przybył Matho, księżyc wznosił się nad dziewicą, lecz ona miała twarz zasłoniętą gęstym welonem w czarne kwiaty i tyle rozmaitych osłon na sobie, że niepodobna było jej poznać.
Wódz barbarzyński z wysokości okopów widział tylko postać chwiejącą się jak widmo w cieniach wieczornych. Ona przemówiła:
— Chcę iść do twego namiotu, prowadź mnie.
Jakieś niedokładne wspomnienie zarysowało się w jego pamięci. Serce silniej zabiło, lecz ton rozkazujący jej mowy onieśmielił wojownika.
— Pójdź więc — rzekł — i wkrótce dziewica znalazła się w obozie barbarzyńców.
Wielka wrzawa tłumów go napełniała; ogniska rozpalone pod zawieszonemi kociołkami purpurowym blaskiem oświecały niektóre miejsca, zostawiając inne w tem głębszej ciemności. Rozlegały się krzyki, nawoływania; konie przywiązane tworzyły długie szeregi między namiotami, które były różnych kształtów: okrągłe, kwadratowe, ze skóry lub płótna, szopy z trzciny plecione i jamy grzebane w piasku podobne do tych, jakie sobie robią psy. Żołnierze zwozili faszynę, inni podparłszy się na łokciach, odpoczywali, lub przewracając się na matach, zasypiali spokojnie. Koń Salammbo deptał po nich, albo ich przeskakiwał.
Widząc te dzikie postacie, dziewica przypomniała sobie, że kiedyś już one były jej znane, tylko dziś brody mieli dłuższe, twarze czarniejsze i głosy chrypliwsze. Matho, idąc przed nią, usuwał ich z drogi znakami swojej ręki wysuniętej z pod czerwonego płaszcza. Niektórzy całowali jego ręce, inni chyląc się do ziemi przystępowali, pytając o rozkazy, gdyż istotnie teraz Matho był jedynym i rzeczywistym wodzem barbarzyńców. Spendius, Autharyt, Narr-Havas, byli zniechęceni całkiem, on jeden zachował jeszcze odwagę i stałość taką, że mu ulegano.
Salammbo, postępując za nim przebyła cały obóz; namiot Mathona bowiem był na końcu o trzysta kroków tylko od szańców Hamilkara. Zauważyła na prawo szeroki rów i zdało jej się, że jakieś twarze wyglądają z jego głębi, opierając się o brzeg, jakgdyby to były głowy pościnane. Jednakże oczy w tych głowach poruszały się, a z ust na wpół otwartych wychodziły jęki i słowa w mowie punickiej.
Dwuch negrów, trzymając pochodnie, stało przy drzwiach namiotu. Matho uchylił płótna i ona weszła za nim. Był to namiot obszerny, z matą rozrzuconą na środku, oświecony wielkim świecznikiem w formie lotusu, napełnionym żółtą oliwą, w której pływały knoty. W cieniu błyszczały wojenne sprzęty. Miecz goły oparty był o stołek przy puklerzu, bicze ze skóry hippopotama, cymbały, dzwonki, naszyjniki rozrzucone w nieładzie na koszach z trawy spartjackiej; okruszyny chleba czarnego na kołdrze pilśniowej; a w kącie na okrągłym kamieniu miedziana moneta, niedbale nagromadzona. Przez dziury porobione w płótnie wiatr naniósł do namiotu kurzu ze dworu, razem z wonią właściwą słoniom, które wpobliżu jadły i potrząsały swemi łańcuchami.
— Kto jesteś? — rzekł Matho.
Ona milcząc, oglądała się wkoło powoli. Na końcu wzrok jej zatrzymał się w głębi namiotu, gdzie na łożu z gałęzi palmowych spoczywał przedmiot jakiś błyszczący i błękitnawy.
Dziewica posunęła się tam żywo, wydając okrzyk.
Matho postąpił za nią, i uderzając zniecierpliwiony nogą o ziemię, powtórzył:
— Kto cię tu sprowadza? poco przychodzisz?
Ona wskazując welon cudowny — odrzekła:
— Chcę go zabrać — i drugą ręką odrzuciła za słony z swej głowy. Matho cofnął się, podając ręce wtył, osłupiały i prawie przerażony.
Salammbo, uczuła w sobie wstępującą jakby siłę bogów a patrząc mu w oczy, zażądała zwrotu cudownego welonu, przemawiając śmiało i wyniośle.
Matho nie słyszał słów, on patrzył na nią. Strój w jego oczach pomieszał się z samą jej istotą. Świetność ozdób wydawała mu się niejako cząstką jej ciała, własnością jej tylko przynależną. Oczy i brylanty jednako świeciły, połysk paznokci przedstawiał się jako dalszy ciąg kamieni obejmujących jej palce. Dwie spinki unoszące tunikę odsłaniały zlekka łono, na które spadał sznurek z zawieszonym szmaragdowym klejnotem, przy uszach miała dwa szafiry, a przy tych wydrążone perły napełnione wytworną perfumą. Z pereł sączyła się wonność zraszająca odkryte ramiona. Matho ścigał wzrokiem te spadające krople.
Niezwalczona ciekawość pociągnęła go, i niby dziecię, wznosząc rękę za nieznanym owocem, dotknął zlekka piersi cudnej dziewicy.
To dotknięcie, zaledwie dające się uczuć, przeniknęło barbarzyńca aż do głębi... Jakieś gwałtowne wzburzenie całej jego istoty porwało go ku niej... pragnął ją objąć, utulić, pochłonąć. W piersiach gorzały płomienie szalonej żądzy, usta drżały z niecierpliwości.
Ujął ją za ręce, pociągając ku sobie i wpatrywał się chciwie w jej czarowną postać, powtarzając:
— Jakże jesteś piękną — jakże piękną!...
Wzrok jego wlepiony w dziewicę sprawiał jej niewypowiedzianą boleść, a to uczucie tak silnie się wzmagało, iż prawie gwałtem wyrywały się z ust biednej wykrzyki trwogi, które zaledwo wspomnienie Schahabarima zdołało zagłuszyć.
Matho trzymał wciąż jej drobne ręce w swych dłoniach, a ona pomimo rozkazu kapłana, odwracając twarz, usiłowała go odepchnąć. Barbarzyniec z rozkoszą upajał się wonią płynącą od jej postaci. Zdawało mu się, że jakiś pachnący obłok, niby dym z kadzielnicy unosi się koło niej, że jakaś nieskończona woń róż, pachnideł i miodu ją otacza.
Lecz skądże ona tutaj się znajduje, w jego namiocie i w jego mocy? Co ją tu sprowadza? Miałażby przybywać po welon bogini?.. Ręce wojownika „opadły, pochylił głowę przygnębiony myślami.
Wtedy Salammbo, chcąc go wzruszyć, przemówiła rzewnym głosem:


Salammbo w namiocie Mathona.
— Co ja ci uczyniłam złego, że tak uporczywie pragniesz mojej śmierci?

— Twej śmierci?
Ona zaś mówiła dalej: — Widziałam cię po raz pierwszy przy blasku gorejących ogrodów moich, wpośród dymiących czar i zarzynanych mych niewolników i wtenczas gniew twój ku mnie wybuchnął tak mocno, że zmuszona byłam uciekać. Potem zapanowała trwoga w Kartaginie. Głoszono o spustoszonych miastach, popalonych włościach, pozabijanych mieszkańcach, a to wszystko ty sprawiłeś — ty ich pomordowałeś. Nienawidzę ciebie, twe imię zgrozą mnie przejmuje! Jesteś straszniejszym aniżeli zaraza i wojna z Rzymianami. Kraj cały drży przed twoją wściekłością, ziemia cała zasłana trupami!... Widziałam ślady twego miecza, jakgdybym postępowała za Molochem.
Matho powstał. Ogrom dumy przepełnił mu serce, zdawało mu się, że dorósł bogom!.. Dziewica uniesiona zapałem, mówiła dalej:
— Jakgdyby nie dość ci było popełnionego świętokradztwa, przyszedłeś do mnie okryty cudownym welonem i rozbudzoną przeraziłeś swym widokiem. Nie zrozumiałam słów twoich wtedy, ale czułam, że chcesz mnie pociągnąć do jakiegoś wstrętnego czynu, w głąb strasznej przepaści!
Matho, składając ręce, zawołał:
— O nie, nie! ja chciałem ci go zwrócić, chciałem złożyć tobie cudowną zasłonę, ja myślałem, że bogini dla ciebie ją przeznacza, że ona do ciebie należy. Czy przebywa w świętym przybytku, czy w domu twoim, to jedno. Czyliż ty także nie jesteś wszech, mocną, niepokalaną, promienną i piękną jak Tanita! I ze spojrzeniem pełnem nieograniczonego zachwytu dodał:
— Powiedz, czy ty nie jesteś Tanitą?
— Ja, Tanitą? — powtórzyła Salammbo.
Zamilkli na chwilę. Grzmot się rozległ woddali, owce beczały, zestraszone burzą. On znowu mówił:
— Zbliż się, o zbliż się bez trwogi! Niegdyś ja byłem tylko nędznym żołnierzem posród gminu jurgieltników, i tak pokorny, że służyłem innym, znosząc drzewo na swych ramionach. Czyż mnie obchodziła co Kartagina. Tłum jej mieszkańców ginie mi;w prochu twojego obuwia, wszystkie jej skarby, floty i wyspy oddałbym za świeżość ust twoich, za jasność twego ramienia! Lecz ja pragnąłem skruszyć jej mury, aby się dostać do ciebie, aby cię posiadać. Tymczasem mszczę się za przeszłość i depcę tych ludzi jak skorupy, rzucam się na falangi, własnemi rękami łamię kindżały, wstrzymuję rozhukane rumaki. Cios katapulty mnie nie przeraża. Och, gdybyś wiedziała jak w czasie bitwy myślę o tobie!... Nieraz wspomnienie jednego ruchu, lub szmeru twej sukni porywa mnie i kieruje niby wędzidło. Widzę twe oczy w błysku strzał, w świecących ozdobach puklerzy! Słyszę głos twój w brzmieniu muzyki wojennej. Odwracam się, szukam, a nie znajdując, rzucam się w odmęty walk i zapasów!...
Podniósł rękę, na której wydatne żyły krzyżowały się niby bluszcze wokoło drzewa. Pot spływał po piersi między muskułami. Oddech podnosił pierś razem z bronzową przepaską ozdobioną rzemieniami spadającemi do kolan tak twardych, jak marmur. Salammbo przywykła widzieć niewolników, była zdumiona taką siłą męża!,.. Była to może kara bogini, czy też wpływ Molocha krążącego wkoło niej pośród pięciu potężnych armij. Opanowana znużeniem, słuchała w osłupieniu rozlegających się okrzyków straży.
Światła lampy wahały się od powiewów gorącego wiatru morskiego. Chwilami ukazywały się jeszcze błyskawice przerzynające chmurę, a potem następowała ciemność. Dziewica widziała tylko błyszczące źrenice Mathona, jak dwa węgle żarzące się w ciemnościach. Czuła, że jakaś siła straszna ją otacza, że nadchodzi moment stanowczy, nieunikniony, i wpół omdlała z nadzwyczajnym wysiłkiem rzuciła się ku świętej zasłonie wznosząc rekę, aby ją ująć.
— Co robisz? — zawołał Matho.
— Zabiorę święty welon do Kartaginy — odrzekła.
On postąpił z rozkrzyżowanemi rękami i głosem tak strasznym, że dziewica stanęła jakgdyby wrosła w ziemię — zawołał:
— Powracasz z nim do Kartaginy — i trząsł się cały, powtarzając ze zgrzytającemi zębami: — Powracasz do Kartaginy! Ach, więc ty przybyłaś tylko, aby unieść ten welon, zwyciężyć mnie i zniknąć!... O nie, nie, tyś moją teraz, tyś moją. Nikt nie przyjdzie odebrać mi ciebie. Nie zapomniałem ja pysznego wyrazu twych wielkich oczu, tak spokojnych i pogardliwych razem... Teraz na. mnie kolej; ty jesteś mą niewolnicą, moją służebnicą. Wołaj na ojca twego, na armię, na senat, przyzywaj bogaczów i cały twój obrzydliwy naród!... Dziś jam panem trzystu tysięcy żołnierzy, Pójdę ich jeszcze więcej sprowadzić z Galji, z Luzytanji, z głębi pustyń i zburzę twe miasto, popalę świątynie, aż triremy zabujają po falach krwi przelanej... Nie pozostawię ani jednego domu, ani kamienia, ani palmy! A jeśli ludzi mi zabraknie, to spędzę z gór niedźwiedzie, wypuszczę lwy... Nie probuj ucieczki, bo cię zabiję.
Blady, z zaciśniętemi pięściami, drżał cały jak arfa, której struny mają popękać, lecz nagle głośne łkania stłumiły głos jego, i zginając kolana zawołał: „Przebacz mi! Jestem nikczemny, podlejszy niż gady, gnój i prochy; niedawno, kiedy mówiłaś, tchnienie twe wionęło na mnie i ja upajałem się niem, jak konający z pragnienia, trzeźwiący się wodą w potoku... Ach zdeptaj mnie, niech tylko mogę dotykać stóp, twoich, przeklinaj, bylem słyszał dźwięk twojego głosu. Nie uchodź ode mnie, błagam cię litości. Ja kocham ciebie, kocham!”. — Wlókł się na kolanach przed nią i obejmował ramieniem jej kibić, jej głowę wtył zwieszoną, opuszczone ręce...
Złote blaszki przy jego uszach spadały na szyję bronzowej barwy... Wielkie łzy błyszczały w oczach, podobne do kul srebrzystych. Wzdychał, szeptając pieszczotą przyciszone słowa, lżejsze od powiewu wiatru a słodkie jak pocałunki.
Salammbo opanowana dziwnem osłabieniem, odchodziła od zmysłów prawie. Jakieś uczucie wewnętrzne a nakazujące jak rozkaz bogów zmuszało ją do poddania się. Ciemne chmury zasłoniły jej wzrok, i upadła na łoże ze lwiej skóry. Złoty łańcuszek, zrywając się przy jej stopach, uderzył dwoma końcami o płótno namiotu, niby skaczące dwie żmije. Welon cudowny upadł, okrywając jej postać całą, a wśród jego zwojów ujrzała Mathona tulącego ją do swej piersi. — „O Molochu, ty mnie palisz” — szeptała, a pocałunki żołnierza więcej gorejące jak płomień, przenikały ją całą. Była niby burzą porwana, niby pochłonięta siłą słońca.
Barbarzyniec całował palce jej rąk, ramiona, nogi i długie sploty włosów.
— Odbierz welon — mówił — nie będę ci bronić, unieś go, lecz razem ze mną; ja opuszczę armję, porzucę wszystko. Tam za Gadesem, o dwadzieścia dni morzem, znajduje się wyspa posiadająca złoty piasek, zieloność i ptaki. Na jej górach rosną kwiaty wiecznie woniejące jak kadzielnice. Drzewa cytrynowe wyższe od cedrów; węże mlecznego koloru z diamentami w swych paszczach, strząsają owoce z drzewa na trawnik, powietrze jest tak cudne, że niedozwala umierać. Ja znajdę tę wyspę, zobaczysz. Będziemy żyć w kryształowych grotach. Nikt tam nie mieszkał jeszcze, ja zostanę królem tego kraju.
I otrząsł kurz ze swych kolan, błagał, ażeby wzięła do ust cząstkę granatu. Zbierał pod jej głowę odzież dla utworzenia poduszki. Pragnął jej służyć pokornie, a wkońcu okrył jej nogi świętym welonem, niby najprostszym dywanem.
— Czy ty masz jeszcze, — mówił — te małe różki gazelli, na których rozwieszasz twe naszyjniki? Podaruj mi je, mnie one tak są miłe! — Prawił tak, jak gdyby nie było już wojny, śmiał się radośnie; jurgieltnicy, Hamilkar i wszelkie przeszkody znikły mu z pamięci. Księżyc wyjrzał z poza obłoków, oni go ujrzeli przez otwór namiotu. — Ach — powiedział Matho, — wieleż ja nocy patrzyłem na te gwiazdy i zdawało się, że mi ta blada twarz księżyca zasłania ciebie, że ty spoglądasz z poza niej. Wspomnienie twoje łączyłem z promieniami tego niebieskiego światła. Nie mogłem ciebie odróżnić!... — I płakał z głową wspartą na jej łonie.
A Salammbo myślala: „Tenże to jest ów straszny wojownik, przed którym drży Kartagina!“
Zasnął. Wtedy, uwolniwszy się z jego objęć, i stawiając nogę na ziemi, spostrzegła rozerwany łańcuszek.
Przyjętem było, że dziewice znakomitych rodów szanowały te złote pęta, jakgdyby religijne symbole. Salammbo więc, zarumieniona, okręciła koło nóg dwa przerwane końce.
Kartagina, Megara, dom rodzinny, komnata i kraj, który dopiero co przebywała, wirowały teraz w jej umyśle pomięszanemi a jednak wybitnemi zarysami.


Matho i Salammbo
Ale pomiędzy temi obrazami a nią, zdawała się rozciągać nieskończona przepaść!

Burza szalała, rzadkie krople grubego deszczu spadały jedna po drugiej na dach namiotu.
Matho, niby człowiek pijany, spał rozciągnięty z ręką spuszczoną na brzeg posłania. Opaska z pereł wzniesiona odkrywała mu czoło, uśmiech odsłaniał zęby błyszczące wśród czarnej brody, a w oczach na pół przymkniętych jaśniała milcząca wesołość i prawie zuchwałe szczęście.
Salammbo patrzyła nań nieruchoma, ze spuszczoną głową i rękami skrzyżowanemi.
Przy łożu na cyprysowym stole leżał puginał. Widok tej błyszczącej stali natchnął ją krwawą myślą; jakieś płaczliwe głosy dolatywały z oddali, zdało jej się, że chór duchów niewidzialnych zachęca ją do tego czynu. Zbliżywszy się, ujęła żelazo za rękojeść. Lecz na szmer jej sukni, Matho otworzył oczy i posunął usta do jej rąk. Puginał upadł na ziemię.
W tej chwili rozległy się krzyki i przerażający blask zajaśniał przez płótno namiotu. Matho podniósł je do góry i ujrzeli płomienie ogarniające cały obóz Libijczyków. Ich trzcinowe chaty gorzały; tysiące iskier ulatywało jak strzały po jaskrawym horyzoncie. Czarne cienie przebiegały w chaosie. Słychać było jęki znajdujących się w chatach. Słonie, woły, konie skakały z rykiem i rżeniem wśród tłumów, depcąc zapasy i bagaże wynoszone z pożaru. Brzmienie trąb się odzywało. Wołano: Matho! Matho! i żołnierze, będący na straży przyszli do drzwi namiotu, mówiąc:
— Przybywaj, bo Hamilkar pali obóz Autharyta. Libijczyk wybiegł. A dziewica została samą. Wtedy zaczęła oglądać cudowny welon; lecz im więcej się przypatrywała, tem więcej była zdumioną, nie doznając przy nim wcale tego szczęścia, jakie sobie wyobrażała przedtem. Stała zatęskniona przed ziszczonem swojem marzeniem.
Tymczasem płótno namiotu przy samej ziemi uniosło się zwolna, i potworna jakaś istota zjawiła się niespodzianie. Salammbo ujrzała najprzód dwoje oczu i brodę długą, bardzo białą, spadającą aż do ziemi; reszta ciała owinięta łachmanami spłowiałej odzieży wlokła się po ziemi. Dziwne to zjawisko za każdem poruszeniem opierało się rękami przy brodzie i tak czołgając, przybyło do stóp dziewicy, która poznała starego Giskona.
W istocie jurgieltnicy, chcąc zapobiec ucieczce swych jeńców, połamali im nogi uderzeniami szyn żelaznych i rzucili ich razem wszystkich do rowu na pastwę zgnilizny. Najsilniejsi jednak, słysząc brzęk mis, dźwigali się niekiedy do góry. Tym sposobem Giskon dostrzegł Salammbo. Odgadł w niej córę Kartaginy po małych paciorkach z zandastru, wiszących przy jej koturnach i przeczuwając jakąś tajemnicę, wsparty przez swych towarzyszy, wydobył się z rowu, a potem za pomocą rąk i łokci powlókł się o dwadzieścia kroków dalej do namiotu Mathona, tam, przytuliwszy się do płótna, wysłuchał wszystko.
— Ach, to ty jesteś, — zawołała przerażona.
Stary wódz, dźwigając się na pięściach, odrzekł:
— Tak, to ja jestem; sądzą, że już umarłem, nieprawdaż?
Dziewica spuściła głowę, on mówił dalej.
— Ach, czemuż Baale nie zmiłowali się nade mną — i zbliżając się tak, że jej dotykał, dodał: — Oszczędziliby mi smutku przeklinania ciebie.
Salammbo odsunęła się gwałtownie, czując wstręt i trwogę do tej okropnej postaci, przerażającej jak larwa, a straszliwej jak upiór.
— Ja już dochodzę stu lat — mówił — widziałem Agatoklesa, Regulusa i orły rzymskie na polach punickich. Widziałem okropności wojny i morze miotające szczątkami naszej floty. Barbarzyńcy, któremi dowodziłem, skuli — mnie, jak zbrodniczego niewolnika, towarzysze moi jedni po drugich giną wokoło mnie, przeraźliwa woń trupów budzi mnie po nocach. Odpędzałem drapieżne ptaki szarpiące ich zwłoki, a przecież nigdy jeszcze nie wątpiłem o Kartaginie; kiedy widziałem przeciwko niej wszystkie armje świata, a w oblężeniu morze płomieni ogarniające szczyty jej świątyń, jeszcze wierzyłem w jej nieśmiertelność. Dziś jednak czuję, że już wszystko skończone, wszystko przepadło... Bogowie ją opuszczają!! Przekleństwo tobie, która przyspieszasz upadek ojczyzny swoją sromotą!
Ona otworzyła usta.
— A ja byłem tam, — zawołał, — słyszałem cię drżącą z miłości, jak nierządnicę, i widziałem cię w jego objęciach! Lecz czemuż, kiedy taki szał cię ogarnął, nie skryłaś się w jaką ustroń przynajmniej, jak dzikie zwierzęta robią, ale przyszłaś tutaj roztaczać hańbę swoją przed oczami twego ojca.
— Jakto? — zapytała.
— Ach, więc nie wiesz o tem, że dwa obozy zaledwo sześćdziesiąt łokci są położone jeden od drugiego, i że twój Matho przez zbytek pychy umieścił się naprzeciw Hamilkara. Twój ojciec zatem jest blisko, i gdybym mógł przebyć ścieżkę, która prowadzi na platformę, zawołałbym na niego: „Pójdź, zobacz twą córkę w objęciach barbarzyńcy, jak się przystroiła welonem bogini, jak, oddając się nędznemu kochankowi, rzuciła pod jego stopy chwałę twego imienia, sławę bogów, zemstę ojczyzny i honor Kartaginy!”
Ruchy ust pozbawionych zębów wykrzywiały jego długą brodę, oczy utkwione w dziewicę pożerały ją prawie. Powtarzał tarzając się w prochu.
— Ach, świętokradztwo! Bądź przeklęta! przeklęta! przeklęta!
Salammbo uchwyciła płótno namiotu, podniosła je do góry i milcząc wpatrywała się w stronę obozu Hamilkara.
— Więc tam iść trzeba — spytała — nieprawdaż?
— A cóż to ciebie obchodzi. Odwróć się. Idź precz! padnij twarzą na ziemię, nie kalaj miejsca świętego twym wzrokiem.
Ale Salammbo nie słuchając, zarzuciła święty welon wokoło swej kibici, zebrała spiesznie swe osłony, płaszcz i szarfę.
— Idę tam, — zawołała i znikła.
Zrazu postępowała w ciemnościach nie spotykając nikogo, gdyż wszyscy udali się do pożaru. Słyszała nieustającą wrzawę, widziała niebo okryte purpurą płomieni, aż nakoniec ujrzała przed sobą wznoszący się szaniec z ziemi.
Wtenczas, obracając się w prawo i w lewo, szukała drabinki, sznura, kamieni, lub czegokolwiekbądź dla dopomożenia sobie. Doznawała niezmiernej obawy przed Giskonem i zdawało jej się wciąż, że jakieś kroki i głosy ją ścigają.
Dzień zaczynał świtać, gdy spostrzegła ścieżkę w gęstwinach ogrodzenia. Ujęła w rękę wlokącą się swą szatę i w trzech skokach znalazła się na platformie. Ponury okrzyk rozległ się pod nią w cieniu, takiż sam, jaki słyszała przy wyjściu ze swego pałacu. Schyliwszy się, zobaczyła posłańca Schahabarima czekającego z końmi.
Błądził on przez noc całą pomiędzy okopami, potem zaniepokojony pożarem powrócił, pragnąc dostrzec, co się dzieje w obozie Mathona, u widząc, iż to miejsce właśnie najbliższem było jego namiotu, nie opuszczał go posłuszny rozkazom kapłana. Siedział on teraz na jednym koniu, Salammbo wskoczyła na drugiego, popędzili galopem, okrążając obóz punicki, aby dopatrzeć w nim jakiej bramy.

Matho powrócił do swego namiotu, w którym dogorywająca lampa blade jeszcze rzucała światło. Młody wódz, myśląc, że Salammbo zasypia, ostrożnie dotknął lwiej skóry na palmowem łożu. Zaczął jej wołać, lecz nikt mu nie odpowiedział. Odsłonił gwałtownie płótno namiotu, przepuszczając promienie światła dziennego... i zobaczył, że welon święty zniknął także.

Tymczasem ziemia drżała pod odgłosem licznych kroków, krzyki, jęki, rżenie koni, szczęk zbroi za y powietrze, brzmienie trąb rozlegało się wszędzie. Byłto huragan wirujący wkoło Libijczyka, który porwany szaloną wściekłością chwycił za miecz i wybiegł znów naprzód.
Długie szeregi barbarzyńców wstępowały na górę, oddziały punickie zaś sunęły ku nim ruchem ciężkim i regularnym. Mgła, rozdzierana promieniami słońca, tworzyła małe obłoczki, które bujając zwolna, unosiły się i odsłaniały sztandary, kaski i piki.
Matho rozróżniał zdaleka dowódców, żołnierzy, heroldów, a nawet posługaczy siedzących na osłach. Tylko Narr-Havas zamiast zachować swą pozycję dla osłonięcia piechoty zwrócił się nagle na prawo, jakgdyby pragnął być rozbitym przez Hamilkara.
Jeźdzcy jego przejechali pomiędzy rozstępującemi się słońmi. Konie nie powstrzymywane pędziły tak gwałtownym galopem, że ich brzuchy wygięte zdawały się w biegu muskać ziemię. Nagle Narr-Havas posunąwszy się ku placówce, rzucił miecz, lancę, dziryty i rzucił się w środek Kartagińczyków.
Wkrótce potem król Numidów, przybywszy do obozu Hamilkara, rzekł do niego, wskazując oddział jeźdzców stojących zdaleka:
— Barkasie, przyprowadzam ci moich ludzi, należą do ciebie.
I padł twarzą na znak poddania się, a potem zaczął dowodzić swej wierności, tłumacząc całe swe postępowanie od początku wojny.
— Najprzód — mówił, — iż on wstrzymał oblężenie Kartaginy i zamordowanie jeńców; dalej, że nie korzystał ze zwycięstwa nad Hannonem po porażce utyckiej. Nakoniec nie uczestniczył w bitwie nad Makarem i nawet umyślnie był nieobecnym, aby uniknąć okazji walczenia przeciw suffetowi.
Narr-Havas bowiem pragnął zwiększyć swe posiadłości przez nabytek części krajów punickich i podług przypuszczalnych powodzeń, pomagał lub opuszczał sprawę jurgieltników. Zważywszy jednak, że ostatecznie silniejszym będzie Hamilkar, zwrócił się ku niemu. Może być, że w tym postępku kryła się jakaś uraza do Mathona, czy to z powodu jego naczelnictwa, czy też dawnej miłości!
Suffet jednak wysłuchał go, nie przerywając. Człowiek, przechodzący do szeregów armji, mającej względem niego powody do zemsty, nie był do pogardzenia. Hamilkar pojął odrazu użyteczność dla swoich planów z tego przymierza. Z Numidami mógł się uwolnić od Libijczyków, a potem pociągnąłby zachód na podbicie Iberji, to też nie pytając, dlaczego młody książę nie zjawił się pierwej, ani nie sprawdzając wcale jego dość widocznych kłamstw, ucałował go, przyciskając po trzykroć do swej piersi.
Wódz kartagiński zrozpaczony, chcąc już raz wyjść z przykrego położenia, rozniecił pożar w obozie libijskim. Teraz zatem wojsko Narr-Havasa przybywało mu bardzo w porę, niby oczywista pomoc bogów. To też, nie tając swej radości, powiedział:
— Niechaj Baale ci pomagają. Nie wiem, jak cię wynagrodzi Rzeczpospolita, lecz Hamilkar nie będzie niewdzięczny.
W tej chwili wrzawa się wzmogła, dowódcy weszli po rozkazy. Suffet przywdziewał zbroję, mówiąc:
— Spieszmy! powracaj Narr-Havasie! Z twoją jazdą wpędzisz ich piechotę między twoje i moje słonie. Odwagi! — nakoniec wytępimy ich!
Numidyjczyk wychodził, gdy ujrzano Salammbo. Zeskoczyła ona z konia i odrzucając fałdy szerokiego płaszcza, odsłoniła cudowną zasłonę.
Skórzany namiot bez ścian dozwalał widzieć całą pochyłość góry zajętą przez żołnierzy i Salammbo, znalazłszy się tutaj, była też widzianą przez wszystkich. Rozległ się niesłychany hałas, długi okrzyk triumfu i nadziei. Ci, którzy już szli do boju, zatrzymali się na chwilę, konający dźwigali się, zwracając z błogosławieństwem dla dziewicy. Barbarzyńcy dowiedzieli się, że welon święty został im odebrany. Widzieli go zdaleka, i głosy strasznej wściekłości oraz zemsty zabrzmiały jednocześnie z oklaskami kartagińskiemi. Pięć armij mieszczących się na górze, krzyczało i wyło wokoło Salammbo.
Hamilkar nie mogąc przemówić, dziękował jej skinieniem głowy. Wzrok jego, zwracając się od świętej zasłony na córkę, zauważył, iż łańcuszek złoty był przerwany. Zadrżał, przejęty strasznem podejrzeniem; wracając jednak do zwykłej obojętności, spojrzał z boku na Narr-Havasa. Król numidyjski usunął się nieco. Na czole jego widoczny był ślad prochu, którym się okrył, przysięgając nowym sprzymierzeńcom. Suffet zbliżył się ku niemu i uroczystym tonem przemówił: „Narr-Havasie, w nagrodę wyświadczonych mi usług, oddaję ci córkę moją, bądź mi synem i broń ojca twego.“
Narr-Havas stanął zdumiony, lecz po chwili rzucił się do rąk dziewicy, okrywając je pocałunkami.
Salammbo nieruchoma, jak statua, zdawała się nierozumieć nic wcale. Zarumieniona, cokolwiek spuściła powieki, których długie rzęsy rzucały cień na jej policzki.
Hamilkar zapragnął połączyć ich bezzwłocznie przez nierozerwalne zaręczyny. Podano więc w ręce Salammbo lancę, którą ona ofiarowała Narr-Havasowi; potem związano palce obojga razem rzemieniem wołowym, a nakoniec posypano na ich głowy zboże, którego ziarna spadały wokoło niby grad obfity.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.