Salammbo/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Bitwa nad Makarem.

W następnym dniu Hamilkar zażądał od Syssitów dwustu dwudziestu trzech kikarów złota; nałożył podatek czternastu szekelów na bagaż, ustanowił składkę od kobiet, opłaty nawet od dzieci, i rzecz niesłychana przedtem w dziejach Kartaginy, że zgromadzenia kapłańskie musiały również dostarczyć pieniędzy. Oprócz tego suffet pozabierał wszystkie konie, muły i wszelką broń. Niektórzy chcieli utaić swoje skarby, lecz sprzedawano ich posiadłości nieruchome. Ażeby zawstydzić skąpców, Barkas sam ofiarował sześćdziesiąt rynsztunków i półtora tysiąca gomorów mąki, to jest tyle, ile całe stowarzyszenie handlujących kością słoniową.
Wysłał zaraz do Ligurji po najem żołnierzy; przybyło trzy tysiące górali przywykłych do walk z niedźwiedziami i zgóry za płacono im za sześć księżyców po cztery miny dziennie. Trzeba było utworzyć na nowo armję, Hamilkar jednak nie przyjął zaciągu wszystkich obywateli kartagińskich; usunął tych, którzy prowadząc zawsze życie siedzące, byli zbyt ociężali i trwożliwi, a przyjmował bezwarunkowo ludzi najmniej znaczących, opojów z Malki, synów barbarzyńców usamowonionych, obiecując w nagrodę nowym Kartagińczykom prawo do całego przedmieścia.
Pierwszem staraniem jego, było zreformowanie zastępu legji. Ci piękni młodzieńcy ze znakomitych rodów uważali się za przewagę wojskową Rzeczypospolitej i nie uznawali żadnej innej władzy nad sobą. Obecnie suffet zdegradował oficerów, zaczął ich traktować ostro, nakazywał marsze i ćwiczenia bezustanne, wymagał, żeby jednym tchem przebiegali pochyłość Byrsy, wprawiali się wreszcie w rzucanie pocisków, walki na pięście, przepędzanie noclegów na dworze itp. Rodziny tych paniczów, odwiedzając ich, ubolewały nad takiem postępowaniem. On nadto jeszcze nakazał nosić miecze krótsze, obuwie grubsze; ograniczył liczbę służących i zmniejszył ilość bagaży. Ponieważ zaś w świątyni Molocha znajdowało się trzystą dzirytów rzymskich, zabrał je także pomimo oporu arcykapłanów.
Ze słoni, które się ocaliły w porażce Utyckiej z tych, które posiadali prywatni, zorganizował falangę rzeczywiście straszliwą liczącą 72 słonie. Przewodników uzbroił w młoty i nożyce, aby mogli w czasie walki rozbijać czaszki unoszącym lub cofającym się słoniom.
Oparł się silnie temu, aby dowódców miała mianować Wielka Rada, a lubo starszyzna przedstawiała mu istniejące w tym względzie prawo, on zdeptał ustawę i nikt nie ośmielił się wystąpić z zarzutem, wszyscy upokorzeni byli genjuszem bohatera.
Zajął się również rozporządzeniami co do wojny, rządu i skarbu, chcąc zaś uniknąć oszczerstw zażądał do sprawozdania rachunków pomocy suffeta Hannona. Nakazał prace około naprawy szańców, aby zaś mieć potrzebne do tego kamienie, walono stare mury wewnątrz miasta na teraz nieużyteczne. Ponieważ różnica majątków zastępująca hierarchię rodów rozdzielała zawsze potomków zwyciężonych od synów zdobywców: patrycjusze krzywo patrzyli na burzenie starożytnych ruin, podczas gdy gmin, sam nie rozumiejąc dlaczego, cieszył się tem mocno.
Uzbrojone zastępy przechodziły od rana do wieczora po ulicach miasta; co chwila słychać było trąbki sygnałów, widziano przewożone na wozach pancerze, namioty, piki; dziedzińce zapełnione były kobietami przygotującemi szarpie; niezmierny zapał ogarnął wszystkich, duch Hamilkara ożywił całą Rzeczpospolitę.
Dalej suffet rozdzielił żołnierzy w ten sposób, iż jeden człowiek doświadczonej odwagi miał przy sobie słabszego, aby zawsze ten mniej silny i mniej waleczny był prowadzony i zachęcany przez dwuch dzielniejszych, pomimo wszelkich jednak starań niepodobna było z trzech tysięcy Ligurów i wszystkich zdolnych do broni Kartagińczyków utworzyć więcej jak jednę skromną falangę, w której znajdowało się: cztery tysiące dziewięćdziesięciu sześciu. pieszych, w pełnej zbroi, bronzowych kaskach i z jesionowemi pikami długiemi na czternaście stóp, oraz dwa tysiące młodych ludzi z procami, z puginałami i w sandałach. Wzmocnił ich jeszcze ośmiuset innemi noszącemi okrągłe pancerze i rzymskie miecze. Ciężka kawalerja składała się z tysiąca dziewięciuset jeźdzców legji okrytych w blachy bronzowe pozłacane na wzór noszonych przez assyryjskich Klinabarów; dalej czterystu łuczników konnych zwanych tarentyńskiemi w czapkach ze skóry baraniej, w skórzanych tunikach i z siekierami o podwójnem ostrzu. Nakoniec dwustu negrów, pozbieranych z resztek karawan i połączonych z Klinabarami, ci powinni byli biec przy jeźdzcach, trzymając się jedną ręką końskiej grzywy. Wszystko nareszcie było zupełnie gotowe, lecz Hamilkar nie występował jeszcze do boju.
Często w nocy opuszczał on Kartaginę sam jeden i zapuszczał się poza lagunę naprzeciw ujścia Makaru. Czyliżby pragnął połączyć się z jurgieltnikami? Ligurowie, obozując na Mappalach, otaczali dom suffeta. Obawy jednak bogaczy zdawały się być usprawiedliwione, kiedy dnia jednego ujrzeli trzystu barbarzyńców zbliżających się do murów miasta. Hamilkar rozkazał otworzyć im bramy: byli to zbiegowie, którzy spieszyli do dawnego wodza pociągnięci trwogą i przywiązaniem.
Powrót Hamilkara nie zadziwił bynajmniej jurgieltników, byli mocno przekonani, iż ten człowiek nie mógł umrzeć. Powracał zatem, mówili jedni, aby dopełnić swych zobowiązań i ta nadzieja nie wydawała się wcale dziwaczną, zważywszy przepaść jaka dzieliła wojsko od ojczyzny. Przytem nie uważali się wcale za winnych, a o nadużyciach popełnionych w jego domu w czasie festynu zapomnieli zupełnie.
Lecz szpiedzy, których zdołano pojmać, wyprowadzili ich z błędu co do zamiarów Hamilkara. Wtedy dopiero zawzięci triumfowali a najłagodniejsi stawał się zaciekłymi. Oprócz tego dwa oblężenia wyczerpały ich cierpliwość, nic nie zyskali do tej chwili, pragnęli wiec koniecznie stoczyć stanowczą bitwę. Wielu zniechęconych, którzy rozbiegli się z bandy po okolicy, wracali spiesznie na wieść o nowych uzbrojeniach.
Matho skakał z radości powtarzając: „Nakoniec! nakoniec!” Uraza, jaką miał do Salammbo, pomnożona stokrotnie zwróciła się do Hamilkara. Uczucie nienawiści spotykało teraz usprawiedliwiony przedmiot. A ponieważ zemsta zdawała się tutaj łatwiejsza do wykonania, zatem Libijczyk cieszył się nią naprzód, doznając nieopisanej rozkoszy. We wszystkiem niesłychanie gwałtowny, człowiek ten czuł się opanowany miłością bez granic, trawiony namiętnością nadzwyczajną. Oprócz tego przejęty dzikiem pragnieniem zemsty, widział się nieraz wśród żołnierzy z głową Hamilkara na końcu swej piki, to znów w komnacie jego córki, uszczęśliwiony dziewiczym uściskiem, okrywając pocałunkami jej postać, dotykając jej cudnych, czarnych splotów... Marzenia te, które czuł sam jak niepodobne były do ziszczenia, udręczały go straszliwie.
Poprzysiągł towarzyszom, co go wodzem obrali, prowadzić wojnę, atoli pewność, iż plany jego się nie spełnią, czyniła go nieubłaganym. Poszedł do Spendiusa i mówił mu:
— Zbierz twoich ludzi, ja sprowadzę moich, Autaryta uprzedzić także potrzeba, gdyż, jeżeli Hamilkar nas zaatakuje, będziemy zgubieni. Czy słyszysz, powstań!
Spendius zdumiał się, słysząc te stanowcze rozporządzenia. Matho zazwyczaj dozwalał sobą powodować we wszystkiem, a chwilowe jego uniesienia zbyt prędko gasły. Teraz jednak wydawał się spokojnym zupełnie, straszliwa potęga silnej woli błyszczała mu w oczach podobnych do płomieni ofiarnych.


Narr-Havas i Matho.

Grek przecież nie chciał słuchać żadnych powodów. Jemu tak dobrze było w namiocie oszywanym perłami pić nektary w srebrnych czarach, grać w kości... to też z całą przyjemnością zapuścił długie włosy i prowadziłby oblężenie do nieskończoności, przytem pozawiązywał stosunki z miastem i nie miał bynajmniej chęci się oddalać, przekonamy, że niezadługo bramy Utyki same się otworzą.
Narr-Havas, który włóczył się wciąż pomiędzy trzema armjami, znajdował się właśnie blisko Spendiusa. Poparł jego zdanie i potępił nawet Libijczyka, iż ten przez zbytek męstwa pragnie porzucić rozpoczęte dzieło.
— Uchodź więc, jeżeli się lękasz! — wykrzyknął Matho. Nie dotrzymałeś nam już obietnic, miałeś dostarczyć słoni, siarki, smoły, piechoty i koni, gdzież to wszystko?
Narr-Havas przypominał, iż jemu głównie są winni ostateczne rozbicie kohort Hannona. Co zaś do słoni, te popędzono tymczasowo w lasy, piechotę uzbroił, konie są w pogotowiu... a Numidyjczyk, składając to usprawiedliwienie, bawił się od niechcenia piórem strusim, które mu spadało na ramiona i przewracał oczyma jak kobieta z lekceważącym uśmiechem. Matho nie wiedział, co mu odpowiedzieć na to. W tej chwili zbliżył się nieznany jakiś człowiek oblany potem, zmęczony, z okrwawionemi nogami, z rozpiętym pasem; gwałtowny oddech wstrząsał całą istotą tej wynędzniałej postaci, mówił djalektem nierozumiałym z dziwnemi gestami, jakgdyby o jakiej wielkiej bitwie. Młody król skoczył co żywo i zwołał swych towarzyszy. Zgromadzili się prędko na równinie, tworząc orszak wokoło swego wodza. Ten zaś, siedząc na koniu, spuścił głowę i gryzł wargi. Następnie rozdzielił swych ludzi na dwie części, jednym rozkazał czekać na siebie, drugich powołał ze sobą. Puścili się galopem i znikli wkrótce na horyzoncie w stronie gór.
— Panie, — szepnął Spendius — niemiłe są te niespodzianki, ten powracający suffet i uchodzący Narr-Havas.
— Mniejsza o to, — rzekł pogardliwie Matho.
Był to jeden powód więcej, ażeby uprzedzając Hamilkara połączyć się z Autarytem. Lecz znów, jeżeliby opuścili oblężenie dwuch miast, to mieszkańcy tychże niewątpliwie, wystąpiwszy, zaatakują ich ztyłu, podczas gdy przed sobą będą mieli Kartagińczyków. Po długiej zatem rozwadze dalsze póstępowanie obmyślano i wykonywano.
Spendius wraz ze swymi tysiąc pięciuset ludźmi przeniósł się do mostu na Makarze o trzy mile od Utyki. Natychmiast wzmocnili cztery rogi mostu wysokiemi wieżami, na których umieszczono katapulty. Oprócz tego z odłamów skał, pni drzew, splotów tarniny i murów kamiennych utworzono zawady w górach i zatamowano wszystkie wąwozy oraz ścieżki. Na wynioślejszych szczytach nagromadzono mnóstwo zżętej trawy, ażeby można było zapalić ją na sygnał, ustawiono na straży pasterzy obdarzonych silnym wzrokiem. Barbarzyńcy przypuszczali, że — Hamilkar uda się jak Hannon drogą przez góry Wód Gorących. Mógł bowiem spodziewać się, że Autharyt, zajmując tę przestrzeń, zamknąłby mu przejście. Taki szach na początku kampanji zgubiłby go, zwłaszcza, iż daleko łatwiej było zwyciężyć jurgieltników, zdaleka ich okrążając.
Mógł także wylądować na przylądku Rodzynków i stamtąd iść do którego z miast zagrożonych. Ale w takim razie znalazłby się pomiędzy dwiema armjami, a to byłoby nieroztropnem przy tak małych siłach. Zatem wypadało, iż powinienby udać się wzdłuż pól Aryany, a potem zwrócić na lewo, ominąć ujście Makaru i zdążać do mostu, gdzie właśnie oczekiwał go Matho. Ten po nocach, przy świetle pochodni dozorował prac oblężniczych w Hippozaryt, we dnie czuwał nad robotami w górach i nieustannie był czynnym. Spendius zazdrościł mu sił. Ale znów co do pilnowania szpiegów, urządzania placówek, sposobu postępowania z machinami i środkami obrończemi, Matho słuchał zupełnie towarzysza; nie wspominali nigdy o Salammbo, jeden, bo o niej nie myślał, drugi znowu, bo nie chciał wymawiać jej imienia.
Często Matho wychodził w stronę Kartaginy, starając się wypatrzeć wojsko Hamilkara. Wlepiał swe oczy w daleką przestrzeń, rzucał się na ziemię i nieraz w odgłosie uderzeń własnego serca zdawało mu się słyszeć postępującą armję. Zapowiedział Spendiusowi, że jeżeli przed trzema dniami Hamilkar nie przybędzie, to on pójdzie sam ze swymi ludźmi na jego spotkanie i stoczy bitwę. Dwa dni upłynęły, Spendius powstrzymał go jeszcze, lecz nakoniec w poranku dnia szóstego Libijczyk wyruszył.
Kartagińczycy niemniej niecierpliwie pragnęli rozpoczęcia wojny. W namiotach i domach jednakie życzenia, jednakie udręczenia panowały. Wszyscy pytali ciekawie co wstrzymywało Hamilkara. On zaś od czasu do czasu wstępował na szczyt świątyni Eschmuna i obok Zwiastuna księżyców badał kierunek wiatru.
Jednego dnia nareszcie, a było to w trzecim miesiącu Tibby, ujrzano go zstępującego z Akropolu przyspieszonym krokiem. Na Mappalach powstał zgiełk wielki, wkrótce całe przedmieście się zaludniło. Żołnierze przywdziewali zbroje, żegnając swe rodziny; kobiety ściskały ich z płaczem. Udawali się wszyscy na plac Khamona, gdzie nie wolno było im towarzyszyć, ani zaczepiać ich jakąkolwiek rozmową, ani nawet zbliżać się za niemi do szańców. Przez jakiś czas miasto całe pogrążone było w najgłębszem milczeniu, niby grób olbrzymi. Żołnierze dumali wsparci na lancach, inni wzdychali po domach. O wschodzie słońca armja wyruszyła przez zachodnią bramę, lecz zamiast udać się drogą do Tunis lub też zająć góry w kierunku Utyki, oni postępowali wybrzeżem morza i wkrótce dosięgli Laguny, na której brzegach białe okrągłe place solne migotały nakształt olbrzymich półmisków srebrzystych, porozrzucanych tu i owdzie.
Dalej zwiększały się bagniska; grunt był coraz miększy, nogi grzęzły coraz głębiej. Hamilkar jednak nie myślał o powrocie. Postępował na czele wojska, a koń jego żółto nakrapiany, jak smok, parskając pianą z nozdrzy szedł wielkiemi krokami po bagnach.
Noc bezksiężycowa zapadała zwolna. Niektórzy wołali, że idą na pewną zgubę... lecz tych wódz, dosłyszawszy, kazał rozbroić i broń ich oddał służącym. Błoto stawało się przecież coraz większe, część żołnierzy musiała przesiąść się na bydlęta jukowe, inni czepiali się ogonów końskich, silniejsi dźwigali słabszych, a oddział Ligurów popychał konnicę swemi pikami. Ciemność się zwiększała, stracono drogę przed sobą i wszyscy się zatrzymali.
Wtedy suffet wysłał niewolników na wyszukanie trzcin, któremi kazał pierwej wysadzić drogę; ci wołali z ciemności i armja kierowała się za ich głosem. Nakoniec dało się uczuć pewne stwardnienie gruntu. Biaława linja zarysowała się blado i ujrzeli się nad brzegiem Makaru. Pomimo zimna nie dozwolono rozkładać ognisk.
W połowie nocy zaczął wiać wiatr od brzegów morskich. Hamilkar rozkazał zbudzić żołnierzy, lecz bez hałasu trąb, sami tylko dowódcy chodzili, poruszając śpiących.
Następnie człowiek wysokiego wzrostu zagłębił się w wodę, pokazało się, że mu pasa i że można ją wbród przebyć.
Wódz zatem rozkazał, aby trzydzieści słonie ustawiono rzędem przez szerokość rzeki, a potem drugi takiż sam rząd umieszczono o sto kroków niżej, tak, aby one powstrzymywały żołnierzy od uniesienia przez prąd. Tym sposobem wojsko całe, trzymając broń nad głową, przebyło Makar, jakgdyby pomiędzy dwoma murami. Zauważono, iż wiatr wschodni, nanosząc piaski, wstrzymywał też gwałtowny prąd rzeki i tworzył w jej szerokości naturalny gościniec.
Teraz znaleźli się na lewym brzegu wprost Utyki na rozległej płaszczyznie, z wielką ulgą dla słoni, które stanowiły główną siłę armji. Ten genjalny pomysł, tak szczęśliwie wykonany, zachwycił żołnierzy. Nieograniczone zaufanie do wodza powróciło znowu. Chcieli iść odrazu na barbarzyńców, lecz suffet nakazał dwugodzinny spoczynek. Jak tylko zaświtało słońce, ruszono z miejsca; najprzód szły słonie, dalej piechota z lekką kawalerją na tyłach a nakoniec falanga.
Barbarzyńcy obozujący pod Utyką i o piętnaście mil dalej przy moście, zdumieni zostali widokiem falującej ziemi. Wiatr, wiejąc silnie, pędził kłębami piasku, które się porywały z ziemi I zaciemniały szaremi obłokami powietrze, zasłaniając przed oczyma jurgieltników armję punicką. Widząc rogi umieszczone na kaskach kartagińskich wojowników, sądzono, że to jakieś stado wołów się porusza, lub też znowu złudzenie sprawiane powiewającemi płaszczami kazało się domyślać skrzydeł ptaków; ci, co wiele zwiedzili świata, tłumaczyli, że to wszystko jest skutkiem zwodniczego mirażu. Jednakże widocznem było, iż jakaś olbrzymia masa się zbliża. Małe dymy, niby wyziewy oddechów wznosiły się nad powierzchnią pustyni. Słońce coraz jaśniej rozświecało horyzont a blask od ogni, który dawał się dostrzegać, niknął teraz w świetle jaśniejszem tak, że niepodobna było oznaczyć odległości tego zjawiska. Wzrok ginął wśród niezmiernej równiny rozpościejącej się wokoło a falowanie prawie nieznaczne usuwało aż na ostatni kraniec horyzontu błękitną linję, którą uważano za morze. Żołnierze dwuch armji, wyszedłszy z pod namiotów, poglądali z ciekawością; mieszkańcy Utyki wstępowali na wały, aby lepiej widzieć.
Nareszcie można było rozróżnić liczne szeregi najeżone jednostajnemi szpicami. Coraz zgęszczałysię i rosły. Czarne wzgórza coraz widoczniej poruszały się naprzód, a nakoniec zjawiły się niby gaje czworokątne... to były słonie i lance. Na ten widok rozległ się okrzyk: „Kartagińczycy!“ i wszyscy żołnierze z pod Utyki i mostu, nie czekając sygnałów ani rozporządzeń — rzucili się bez porządku na wojsko Hamilkara.
Słysząc to imię, Spendius zadrżał, powtarzając machinalnie: „Hamilkar, Hamilkar — a Mathona nie było — co tu począć? niema sposobu ucieczki“. To nagłe zjawienie się nieprzyjaciela, obawa jaką go napawał suffet a nadewszystko potrzeba gwałtowna prędkiego zdecydowania się, pognębiły Greka tak niezmiernie, że już widział się przekłutym tysiącami mieczów, pojmanym, zabitym... Tymczasem trzydzieści tysięcy żołnierzy czekało na jego rozkazy, wzywali go, wściekłość go opanowała na siebie samego; przerzucił się znów w pewność zwycięstwa, powtarzał sobie, że nie było podobieństwa, aby ono go ominęło, i poczuł się odważniejszym od Epaminondasa samego. Aby ukryć swą trwogę, pomalował oblicze cynobrem, spiął swoje nagolenniki, wziął puklerz, wychylił czarę mocnego wina i pobiegł do oddziału, który spieszył ku Utyce.
Zbliżenie tych armji nastąpiło tak szybko, że Hamilkar nie miał czasu uszykować do boju swoich żołnierzy. Zwolnił więc swój pochód. Słonie się zatrzymały, kiwając wielkiemi głowami ustrojonemi w strusie pióra i uderzając się trąbą po plecach. Poza niemi widzieć się dawały kohorty welitów, dalej wielkie kaski Klinabarów z żelazem świetnie błyszczącem od słońca; puklerze, kity i rozpuszczone sztandary. Jednakże armja kartagińska, lubo licząca 11,396 ludzi wydawała się znacznie mniejszą, formując długi wąski i ścieśniony w sobie czworobok.
Widząc ich tak na pozór słabych, barbarzyńcy trzy razy liczniejsi poddali się szalonej radości. Nie mogli wprawdzie dojrzeć Hamilkara. Czyliżby on miał być na końcu? Lecz cóż to znaczyło zresztą; pogardzali temi ociężałemi handlarzami, których nieudolność już znali, a ta ufność wzmocniła właśnie ich siły tak, że zanim Spendius zdołał wydać rozkaz, oni już rzucili się do wykonania jego planu.
Rozstawiono się tedy na długiej linji, która okrążyła skrzydła armji punickiej, aby je otoczyć. Atoli gdy już tylko dzieliła ich przestrzeń trzystu kroków, słonie zamiast iść naprzód, zaczęły się cofać, za niemi również Klinabarowie uczynili odwrót, a zdziwienie jurgietiników doszło do najwyższego stopnia, gdy zobaczyli, iż wszyscy tył im podają. Więc kKartagińczycy obawiali się i pierzchali!... Straszliwe wycie zabrzmiało w bandach barbarzyńskich, głos Spendiusa z wysokości dromadera go unoszącego rozlegał się w powietrzu.
— Wiedziałem, że tak będzie, naprzód więc, naprzód!..
W tejże chwili dziryty, pociski, procowe kule naraz świsnęły. Słonie obciążone grotami puściły się najszybszym pędem, obłok gęstego kurzu tak ich otoczył, że w nim znikły jak cienie przed oczami wrogów. Słychać tylko było woddali ciężki odgłos kroków z ostrym dźwiękiem trąb, które dęły z wściekłością. Przestrzeń jaką barbarzyńcy mieli przed sobą, pełna kłębów kurzu i zamętu, wabiła ich jak otchłań. Wielu z nich rzuciło się w nią. Wkrótce ukazały się kohorty piesze i wnet zemknęły, a w tymże czasie ujrzano przybywającą inną piechotę z cwałującą kawalerią.
Hamilkar rozkazał falandze rozpaść się na oddziałki, słoniom zaś, piechocie i konnicy przejść zrobionemi przedziałami i rozstawić się żywo na skrzydłach, a tak dobrze wyliczył odległość barbarzyńców, że właśnie w chwili, w której oni się zbliżali, już armja kartagińska, uszykowana w długiej linii, czekała na nich. W pośrodku znajdowała się falanga utworzona z zapełnionych czworokątów, mających szesnastu ludzi z każdego boku. Dowódcy ukazali się wśród ostrokończastych szpic, które ich okrążały niejednostajnie, albowiem sześć pierwszych szeregów służyło niby za puklerz następującym dziesięciu, w taki sposób, iż zasłonięci przez swych towarzyszy Śmiało mogli postępować za niemi. Oblicza ich nikły w połowie pod szyszakami kasków, nagolenniki z bronzu okrywały nogi wszystkich. Wielkie puklerze cylindrowe spadały aż do kolan, i cała ta straszna masa czworokątna poruszająca się jednocześnie wydawała się być dziwnym potworem a działała jak machina. Dwie kohorty słoniów okrążały ją równolegle, a poruszając się wspólnie, błyskotały świecącemi strzałami przyczepionemi na ich czarnej skórze. Indusi, siedząc na grzbietach słoni pomiędzy pękami piór strusich, kierowali niemi zapomocą długich haków, podczas gdy ludzie ukryci po ramiona w wieżach przechadzali się z naciągniętemi łukami, trzymając w rękach żelazo okręcone zapalonemi konopiami. Z jednej i drugiej strony słoni szli procarze, dźwigając proce przy pasie, na głowie i w prawej ręce. Dalej postępowali Klinabarowie w towarzystwie negrów, pochylając dzidy między uszami swoich koni, które podobnie jak i jeźdzcy całe okryte były złotem. Następnie rozstawiono w odstępach żołnierzy lekko uzbrojonych w pancerze ze skóry rysiej, opatrzonych ostremi dzirytami, któremi wywijali lewą ręką, i Tarentyńczyków, którzy prowadząc dwa w parze konie, uzupełniali ten ruchomy wał rycerzy.
Armja barbarzyńców, przeciwnie, nie potrafiła nawet utrzymać w równej linji swych szyków, pośród jej zastępów, widzieć się dawały próżnie i wahania się, wszystko zdyszane kręciło się przyspieszonym biegiem.
Falanga ruszyła z miejsca ciężkim krokiem, wymierzając na przeciwników swe długie piki. Pod tym strasznym naciskiem szeregi jurgieltników, zbyt wątłe, złamały się w środku. Wtedy kartagińskie skrzydła rozwinięte usiłowały ich zagarnąć. Słonie posuwały się także; falanga swemi lancami ukośnie wymierzonemi cięła barbarzyńców okrutnie. Dwa wielkie korpusy rzuciły się na siebie, skrzydła pociskami proc i strzał zwróciły barbarzyńskie oddziały na falangę. Aby się od tego uchronić, brakowało żołnierzom konnicy Spendiusa, gdyż oprócz dwuchset Numidyjczyków, którzy uderzyli wprost na szwadrony Klinabarów, wszyscy inni byli ściśnięci w środku i nie mogli się wydostać. Niebezpieczeństwo stawało się groźnem a decyzja nagląca.
Spendius wydał rozkaz atakować falangę jednocześnie z dwuch boków, aby się przebić. Lecz szeregi jeszcze bardziej ściśnięte następowały po tych, które były łatwiejsze do zniesienia, zajmowały więc ich miejsca i zwracały się na jurgieltników, równie straszliwe z boku, jak te, które były na czele.
Uderzali na drzewce pik, lecz konnica ztyłu przeszkadzała ich ciosom, falanga wsparta przez słonie jużto ścieśniała się, już znów rozszerzała, formując kwadraty, ostrokręgi, romby, trapezy i piramidy. Bezustanny ruch poruszał całą linją, gdyż ci, co byli na końcu szeregów, przebiegali na pierwsze miejsce, a tamci znów znużeni lub ranni usuwali się wtył. Barbarzyńcy zostali wmieszani w falangę. Niepodobna im było się posunąć, rzekłbyś ocean cały, w którym pływały różowe kity, bronzowe łuski, oraz świecące puklerze, które tu odbijały jak srebra piana. Chwilami oddział jaki popędził nagle, potem znów wracał a masa stała nieruchoma ciągle. Lance schylały się i wznosiły kolejno. Oprócz tego bezustanny ruch obnażonych mieczy był tak szybki, że zaledwie można było rozeznać ich ostrza; hufce zaś kawalerji tworzyły niby koła zamykające sobą te straszne obrazy.
Ponad wołaniem dowódców, odgłosem trąb i dźwiękiem lir, Świstały w powietrzu kule z ołowiu i gliny, wytrącając z rąk miecze a z czaszek mózgi. Ranni chowali ręce pod puklerze i opierali rękojeść mieczów o ziemię, inni zaś pośród kałuży krwawej miotali się, gryząc z wściekłości pięty nieprzyjaciół!... Tłumy były tak ściśnięte, kłęby kurzu tak gęste, zgiełk tak silny, że niepodobna było cokolwiek rozróżnić. Tchórze, którzy wołali, że się poddają, nie mogli nawet być dosłyszani. Pozbawieni broni, rzucali się jedni na drugich, piersi druzgotały się o twarde puklerze, a trupy poległych ze zwieszoną wtył głową, ze skurczonemi rękami padały tu i owdzie. Był pomiędzy innemi oddział sześćdziesięciu Ombrów, którzy zgiąwszy kolana, trzymajac pikę przed sobą, niewzruszeni z zaciętemi zębami, zmuszali do cofania się dwa szeregi naraz, pasterze epiroccy napierali lewy szwadron Klinabarów, czepiając się grzywy ich koni i wywijając kijami tak, że rumaki zrzucały jeźdzców i rozbiegały się po równinach, procarze puniccy rozdzieleni tu i owdzie stali w miejscu przerażeni. Falanga zaczęła chwiać się w niepewności, dowódcy biegali pomieszani, lub też, uszykowawszy się wtyle linji, przepuszczali żołnierzy, i zdawało się, że barbarzyńcy, którzy na nowo się sformowali, otrzymują zwycięstwo.
Wtem nagle rozległ się krzyk straszny, ryk przeraźliwy wściekłości i bólu, pochodzący od siedmdziesięciu dwuch słoni, które cisnęły się do szeregów. Hamilkar zaczekawszy, aż jurgieltnicy zgromadzą się w jedno miejsce, — wypuścił na nich podrażnione zwierzęta. Indusi kłuli biedne olbrzymy tak silnie, że krew lała się strumieniem po wielkich uszach, trąby zafarbowane minją wznosiły się wgórę podobne do wężów czerwonych. Piersi uzbrojono im oszczepem, na grzbietach były puklerze, a chcąc je więcej rozjątrzyć, upojono mieszaniną pieprzu, mocnego wina i korzeni. Potrząsały naszyjnikiem z dzwonków, wydając krzyki okropne, a przewodnicy, schylając głowy, chronili się od zapalonych pocisków, które wyrzucano ze szczytu wież dźwiganych przez słonie. Chcąc się oprzeć tej nagłej napaści, barbarzyńcy ścisnęli się w tłum jeden, lecz słonie nacierały na nich gwałtownie, oszczepy przytwierdzone na piersiach zwierząt niby nawy statków, rozrzucały kohorty barbarzyńskie, które pierzchały jak spienione bałwany. Słonie trąbami dusiły przeciwników lub chwytając z ziemi, podawały ich przez swą głowę żołnierzom będącym w wieżach albo też kłami rozdzierały im wnętrzności, które potrząsane w powietrzu nawijały się na olbrzymie zęby słoni i wyglądały niby zwoje masztowych sznurów. Barbarzyńcy starali się wykłuwać im oczy, podrzynać kolana lub też wsuwając się pod słonia zatapiali miecz w jego brzuchu aż do rękojeści, i ginęli sami zdruzgotani ciężarem walącego się wroga. Najodważniejsi czepiali się rzemieni od rynsztunków słoni i wśród płomieni oraz pocisków nie przestawali piłować skóry tak, że w końcu całe wieże z łoziny rozsypywały się jakgdyby były z kamieni. Czternastu tych olbrzymów, znajdujących się na prawem skrzydle, rozjątrzonych boleścią ciężkich ran, zaczęło cofać się do drugiego rzędu, lecz wtedy Indusi, ujmując młotki i nożyce, z całej siły rozbijali im głowy.
Zwierzęta słabnące padały jedne na drugie i tworzyły ogromną górę, na szczycie Zaś tych trupów I rynsztunków pozostał słoń potwornej wielkości, noszący nazwę gniew Baala. Ten ze splątanemi łańcuchem nogami, z utkwionym w oku grotem ryczał przeraźliwie aż do wieczora. Jednakże inne słonie jako zwycięzcy, rozkoszując się nawet w chwili konania otrzymanym triumfem, deptały, druzgocąc z zaciekłością, po trupach i szczątkach. Aby odepchnąć oddziały cisnące się wokoło nich, obracały się na tylnych nogach postępując bezustannie naprzód; Kartagińczycy uczuli powracającą odwagę i walka rozpoczęła się na nowo.
Barbarzyńcy osłabli zupełnie, hoplici greccy rzucili broń, a nieopisana trwoga opanowała innych. Ujrzano Spendiusa, jak pędził na swoim dromaderze, kłując go ostrogami i unosząc na ramionach dwa dzryty. Wszyscy pospieszali za nim ku Utyce.
Klinabarowie, których konie upadały ze znużenia, nie próbowali ich ścigać; Ligurowie, wycieńczeni pragnieniem, wołali tylko, aby się dostać do rzeki. Lecz Kartagińczycy umieszczeni w środku szeregów, najmniej dotąd strudzeni, a zniecierpliwieni żądzą zemsty, która im uchodziła, puścili się w pogoń za jurgieltnikami, gdy nagle Hamilkar się ukazał.
Trzymał on cugle swego tygrysowatego konia, okrytego potem, szarfy wiszące przy kasku bujały z wiatrem wokoło niego, zwiesił na lewe udo swój owalny puklerz, i jednem skinieniem trójzębnej piki rozporządził armią.
Tarentyńczycy, zeskoczywszy prędko ze swych Koni na inne, rzucili się w prawo i w lewo ku rzece i ku miastu. Falanga zaś spokojnie wytępiła wszystko, co pozostało z barbarzyńców; ci nieszczęsni, widząc błyszczące nad sobą miecze podawali z przymkniętemi oczyma swe gardła. Niektórzy tylko bronili się rozpaczliwie, lecz tych mordowano, zdaleka zarzucając kamieniami, jak wściekłe psy. Chociaż bowiem Hamilkar nakazał brać w niewolę jeńców, Kartagińczycy nie mieli chęci być w tem posłuszni, gdyż doznawali zanadto wielkiej rozkoszy, topiąc miecze w łonach nieprzyjacielskich. Ponieważ było za gorąco, przeto zrzuciwszy odzież, półobnażeni na kształt żniwiarzy pracowali dalej, a gdy musieli spocząć na chwilę, to ścigali przynajmniej wzrokiem jeźdzca goniącego za uchodzącym. nieprzyjacielem. Doganiając go zwykle, jeździec chwytał za włosy, trzymał tak przez chwilę w powietrzu, aż wreszcie ścinał jednym zamachem topora.
Noc zapadła. Kartagińczycy i barbarzyńcy znikli bez śladu prawie, słonie, które się rozbiegły w ucieczce, błądziły tu i owdzie z zapalonemi wieżami, świecąc w ciemnościach niby pogubione w gęstej mgle latarnie. Na całej przestrzeni nie słychać już było innego ruchu, jak tylko szum rzeki przeciążonej trupami, które unosiła z sobą do morza.
W dwie godziny potem przybył Matho, ujrzał on przy świetle gwiazd jakieś wielkie stosy... Były to szeregi barbarzyńców, schylił się i poznał, że byli nieżywi, wołał i żaden głos mu nie odpowiedział.
Z samego rana Libijczyk opuścił Hippozaryt ze swymi żołnierzami, zwracając się ku Kartaginie. Z Utyki armja Spendiusa była wyszła, a mieszkańcy rozpoczynali palić machiny oblężnicze, lubo jednak mocno byli tem zajęci, przecież zgiełk jaki dochodził od mostu, zagłuszał wszystko. Matho udał się drogą najkrótszą przez góry, lecz ponieważ barbarzyńcy uciekali doliną, nie spotkał zatem nikogo. Tutaj naprzeciw niego wznosiły się piramidalne jakieś masy, a z tej strony rzeki widział na grobli światła nieruchome; Kartagińczycy bowiem udali się za most, a suffet chcąc zwieść nieprzyjaciół, rozstawił liczne forpoczty na drugim brzegu rzeki. Matho, zbliżając się, sądził, że poznaje znaki punickie, gdyż głowy końskie ukazywały się w powietrzu >sadzone na drzewcach, czego nie można było jednak dokładnie rozróżnić i tylko słyszeć się dawały odgłosy śpiewów i trącanych kubków... Wtedy nie wiedząc gdzie się znajduje i gdzie szukać Spendiusa, Libijczyk udręczony, pomieszany, błądzący w ciemnościach, powracał tąż samą drogą jaknajspieszniej. Rano świtało, kiedy ze szczytu gór ujrzał znowu miasto ze szkieletami sczerniałych od ognia machin, które na kształt wielkich olbrzymów otaczały mury. Wszystko było pogrążone w milczeniu, w nawale niezwykłych zatrudnień widać było, jak pośród żołnierzy przed namiotami spali ludzie zupełnie nadzy z głową opartą na rozrzuconych puklerzach. Niektórzy odpinali z kolan krwią zbroczone opaski. Konającym spadały głowy na ziemię; ranni, wlokąc się ledwo, podawali jedni drugim napój. Po wąskich ścieżkach prze-chadzały się placówki, lub też stały zapatrzone wdał, z piką na ramieniu, w dzikiej jakiejś osłupiałości.
Matho znalazł Spendiusa zamyślonego z rękami założonemi i głową spuszczoną pod łachmanem płótna, które wznosiło się rozpięte na dwuch kijach.
Patrzyli chwilę na siebie, nie mówiąc słowa. Nakoniec Matho wyszeptał:
— Zwyciężeni:
Spendius odparł głosem ponurym:
— Tak, zwyciężeni!
I już na wszelkie zapytania odpowiadał tylko gęstemi rozpaczy a zewsząd dochodziły westchnienia i jęki. Matho podniósł płótno, i straszny widok rozbitej armji przypominał mu pierwszą klęskę w tem ssamem miejscu już doznaną.
Więc też zgrzytnąwszy zębami zawołał:
— Ach nędzniku, wszakże już raz!... Spendius przerwał:
— Nie było ciebie i wtedy także.
— Fatalność, — mówił Matho, — przecież kiedyś ja się go doczekam, zwyciężę i zabiję. Ach gdybym był teraz z wami!...
Wspomnienie straconej okazji walki sprawiało mu większe udręczenie, aniżeli otrzymana porażka, porwał miecz swój z gwałtownością i rzucił o ziemię.
— Lecz jakimże sposobem ci Kartagińczycy was pobili?
Były niewolnik zaczął opisywać wszelkie obroty dwuch armji. Matho przenosił się myślą w te chwile, i oburzał się coraz bardziej. Oddział z pod Utyki zamiast gonić ku mostowi, powinien był zająć tyły Hamilkara.
— Eh, wiem ja to dobrze, — mruczał Spendius.
— Trzeba było wzmocnić kolumny, nie narażać swej piechoty przeciwko falandze nieprzyjacielskiej, przepuścić słonie... W ostatniej chwili jeszcze można było wszystko odzyskać, albowiem nic nie zmuszało do ucieczki.
Spendius odpowiedział:
— Widziałem go w tym wielkim czerwonym płaszczu, z ramionami wniesionemi gdzieś wgórę, niby orła wzlatującego ponad kohortami. Na jedno jego skinienie wojsko wykonywało wszystkie obroty, tłum popychał nas ku sobie, on patrzył na mnie, a ja czułem już w mem sercu zimne ostrze miecza...
— Może to taki dzień fatalny wybrał, — mówił do siebie cicho Matho.
Długo jeszcze rozmawiali, starając się odgadnąć, co, mogło spowodować Hamilkar do przybycia wśród najnieprzyjaźniejszych dla nich okoliczności. Rozważali położenie, usprawiedliwiając niejako klęskę lub dodając sobie odwagi na przyszłość.
Spendius dowodził, że jeszcze niestracona nadzieja.
— Niechaj przepadną wszelkie nadzieje, cóż mi to szkodzi, ja sam jeden nawet będę prowadził wojnę, — zawołał Matho.
— Ja z tobą, — wykrzyknął Grek, z zapałem biegając wielkiemi krokami, z źrenicą błyszczącą i uśmiechem dzikim, który oblicze jego czynił podobnem do szakala. — My rozpoczniemy teraz, tylko nie opuszczaj mnie. Ja nie umiem staczać walk w otwartem polu. Blask mieczów zaćmiewa wzrok mój, jest to choroba z przyczyny długiego pobytu w ergastuli. Lecz każ mi zdobywać nocą szańce, a wejdę do najobronniejszej twierdzy i trupy w niej zastygną zanim pierwszy kogut zapieje. Wskaż mi kogo lub cokolwiekbądź chcesz, nieprzyjaciela, skarb, kobietę... — i powtarzał: kobietę — chociażby to była córka króla, przywiodę ci ją do stóp twoich. Wyrzucasz mi, że przegrałem bitwę z Hannonem, a wszakże to ja ją wygrałem. Przyznaj sam, że stado wieprzów lepiej nam wtedy posłużyło od falangi spartjackiej, — I tu, czując potrzebę wysławienia swych zasług, rozpoczął wyliczać wszystko, co zdziałał w sprawie jurgieltników. — To ja — mówił — to ja w ogrodach suffeta podburzyłem Galijczyka, póżniej w Sikka rozjątrzyłem ich przeciw Rzeczpospolitej; Giskon byłby znów złagodził wszystko, lecz ja nie dopuściłem, aby tłumacze mogli przemówić. Ach jakże oni zabawni byli z wyciągniętemi językami. Czy przypominasz sobie? Ja ciebie wprowadziłem do Kartaginy, zabrałem welon, zawiodłem cię do niej... i jeszcze więcej dokonam! zobaczysz! — Wybuchnął śmiechem, jak szalony. Matho spoglądał na niego osłupiałym wzrokiem, czując się dziwnie słabym przy tym człowieku, tak nikczemnym, a jednak tak straszliwym!
Grek mówił jeszcze tonem wesołym, klaskając palcami. — Evohe! po deszczu będzie słońce. Pracowałem ja już w kopalniach kamieni i pijałem nektar na własnym okręcie pod złotym namiotem jak Ptolemeusz! Podniesiona klęska powinna uczyć większej przezorności. Wytrwałością zdobywa się fortuna, ona lubi cierpliwych!...
Potem zwrócił się do Mathona i, biorąc go za rękę, mówił:
— Panie, Kartagińczycy są zaślepieni swem zwycięstwem. Ty masz armję, która nie była w boju, ludzie twoi są ci posłuszni, prowadź ich naprzód, moi żołnierze, chcąc się pomścić, pójdą za wami. Mam jeszcze trzy tysiące Karjów, tysiąc dwustu procarzy i łuczników, oraz całkowite kohorty. Można utworzyć falangę. Wracajmy!
Matho zagłuszony porażką nic dotąd nie obmyślał stanowczego. Słuchał więc z otwartemi usty, a bronzowe blachy ściskające mu boki wznosiły się żywo, wstrząsane silnemi uderzeniami serca. Podniósł nareszcie miecz, wołając:
— Za mną! idźmy!...
Lecz przednie straże wysłane na zwiady, powróciły donosząc, że polegli Kartagińczycy zostali uniesieni, most zrujnowany, a Hamilkar gdzieś zniknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.