Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gęstemi rozpaczy a zewsząd dochodziły westchnienia i jęki. Matho podniósł płótno, i straszny widok rozbitej armji przypominał mu pierwszą klęskę w tem ssamem miejscu już doznaną.
Więc też zgrzytnąwszy zębami zawołał:
— Ach nędzniku, wszakże już raz!... Spendius przerwał:
— Nie było ciebie i wtedy także.
— Fatalność, — mówił Matho, — przecież kiedyś ja się go doczekam, zwyciężę i zabiję. Ach gdybym był teraz z wami!...
Wspomnienie straconej okazji walki sprawiało mu większe udręczenie, aniżeli otrzymana porażka, porwał miecz swój z gwałtownością i rzucił o ziemię.
— Lecz jakimże sposobem ci Kartagińczycy was pobili?
Były niewolnik zaczął opisywać wszelkie obroty dwuch armji. Matho przenosił się myślą w te chwile, i oburzał się coraz bardziej. Oddział z pod Utyki zamiast gonić ku mostowi, powinien był zająć tyły Hamilkara.
— Eh, wiem ja to dobrze, — mruczał Spendius.
— Trzeba było wzmocnić kolumny, nie narażać swej piechoty przeciwko falandze nieprzyjacielskiej, przepuścić słonie... W ostatniej chwili jeszcze można było wszystko odzyskać, albowiem nic nie zmuszało do ucieczki.
Spendius odpowiedział:
— Widziałem go w tym wielkim czerwonym płaszczu, z ramionami wniesionemi gdzieś wgórę, niby orła wzlatującego ponad kohortami. Na jedno jego skinienie wojsko wykonywało wszystkie obroty, tłum popychał nas ku sobie, on patrzył na mnie, a ja czułem już w mem sercu zimne ostrze miecza...
— Może to taki dzień fatalny wybrał, — mówił do siebie cicho Matho.
Długo jeszcze rozmawiali, starając się odgadnąć, co,