Słoń Birara/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
WIERNI PRZYJACIELE.

Rozpęd, jakiego nabrał sędziwy Birara, jego groźne trąbienie i straszliwy tupot nóg przeraziły tygrysa.
Widząc przed sobą potężnego wroga, który z całą stanowczością mknął do ataku, drapieżnik w ostatniej chwili niemal już wykonywanego skoku nagle zmienił plan.
Już nie zwracał uwagi na chłopaka, przycisnął się jeszcze bardziej do ziemi, wpierając w nią tylne łapy i przygotowując się do skoku wwyż.
Zamierzał, jak kamień spaść słoniowi na łeb, wyszarpać mu oczy, rozedrzeć zwiniętą w kabłąk trąbę i przegryźć tętnicę.
Birara w mig pochwycił te myśli zwierza i, wyprostowawszy trąbę, trzymał ją pionowo, naprężywszy wszystkie mięśnie. Tygrys, rzucając się na niego, musiał spotkać tę zagrodę, a w skoku nie mógłby ani pochwycić jej, ani też ominąć.
Nie zwalniając biegu, śledził każdy ruch strasznego przeciwnika, a najmniejszy skurcz jego pręgowanej skóry, lub drganie ogona nie uszło jego uwagi.
Nie wątpił, że tygrys skoczy ku niemu, że oczekuje go krwawa rozprawa, i że od jego zwycięstwa zależeć będzie życie Amry i Nassura, stojącego tak nieruchomo, jakgdyby skamieniał w bezmiernem przerażeniu.
Wreszcie Birara zaczął zwalniać bieg. Jeszcze wyżej podniósłszy uszy i rycząc groźnie, szedł naprzód przygotowany do bitwy.
Zaledwie kilka kroków oddzielało go od tygrysa, gdy Amra, ślizgnąwszy się po boku słonia, zeskoczył i stanął tuż przed królewiczem. W ręku małego Hindusa błysnęła „kora“ — ostry, krzywy, jak sierp, nóż.
Nie oglądając się na chłopców, Birara zasłonił ich swem ciałem i wydał krótkie trąbienie, wyzywając wroga na śmiertelny bój.
Słoń i tygrys mierzyli się wzrokiem.
Trwało to jedno mgnienie oka, które wydało się wszystkim wiecznością. Goście, strzelcy i słudzy maharadży nie śmieli ruszyć się z miejsca w obawie, że przyśpieszy to napad drapieżnika.
Rozumiał to też i Birara. Należało zatem uprzedzić skok tygrysa i samemu przejść do ataku.
Podnosząc nogi wysoko, aby móc w każdej chwili przycisnąć wroga do ziemi, słoń ruszył naprzód z przeraźliwem trąbieniem.
Tygrys nie czekał dłużej i skoczył.
Uderzył się piersią o wyprężoną trąbę i o mało nie spadł słoniowi pod nogi, lecz zdążył mu jeszcze wbić pazury w wargę, tuż nad kłem, drugą zaś łapą wczepić mu się w ucho.
Birara otrząsnął się potężnie i szarpnął łbem.
Tygrys runął na ziemię, odrywając wrogowi płat skóry i połowę ucha.
Słoń nadepnął na leżącego, lecz ten wywinął się i z chrapliwym rykiem skoczył znowu.
Tym razem jedną łapą dosięgnął karku olbrzyma, drugą jął szarpać mu skórę nad łopatką.
Birara uczynił nagły zwrot. Napastnik stracił równowagę i obsunął się nieco.
Potężna trąba ruchem błyskawicznym otoczyła go, oderwała i, zakręciwszy w powietrzu, z rozmachem cisnęła o ziemię. Słoń niebywale zwinnie i szybko skoczył naprzód i przygniótł oszołomionego tygrysa przedniemi nogami.
Nie bacząc na rany, zadawane mu pazurami drapieżnika, wpierał w niego ciężkie nogi i kołysał się z boku na bok, wtłaczając go w ziemię.
Na tygrysie pękła skóra i trzeszczały kości, lecz bronił się jeszcze, ryczał, miauczał żałośnie i ponuro.
Birara deptał go długo, aż nagle odskoczył i runął na słabnące zwierzę całym ciężarem ogromnego ciała.
Pędzili już, wymachując dzidami i nożami, strzelcy i naganiacze, biegli myśliwi, a na ich czele śpieszył do uratowanego syna — drżący z przerażenia, wzruszony Tasfin.
Dopadł wreszcie Nassura, tulił go do piersi, całował i płakał z radości.
Po chwili objął Amrę i rzekł:
— Będziesz dla mnie drugim synem zato, żeś stanął w obronie królewicza!
Goście nie szczędzili pochwał małemu kornakowi i zachwycali się jego bohaterstwem i wiernością.
Hindusi dobili tygrysa i pomogli wstać Birarze.
Słoń wyglądał strasznie.
Cały bok, niby szkarłatnym płaszczem, miał okryty posoką. Zerwana skóra zwisała mu dwiema grubemi szmatami. Z pyska sączyła mu się krew i mieszała z pianą.
Słoń chwiał się na nogach i oddychał ze świstem.
Walka pochłonęła wszystkie siły jego i wyczerpała go do reszty.
Wkrótce straszliwy, rozdzierający kaszel począł nim wstrząsać, a krew coraz obficiej płynęła z rozdartej wargi i paszczy.
Parskał i dusił się, potrząsając zranionym łbem; po chwili uspokoił się jednak trochę.
Wzrok jego padł na leżącego wroga. Podszedł do niego, ostrożnie obwąchał i nagle silnym uderzeniem nogi zmiażdżył tygrysowi głowę.
Oglądając się na niego, odszedł i, podniósłszy łeb, zatrąbił donośnie.
Fuzal naprędce zrobił mu opatrunek.
Naganiacze przynieśli wodę w skórzanych workach; obmyto Birarze rany i zalepiono pajęczyną, aby zatamować krew.
Birara słaniał się i zataczał, gdy prowadzono go do domu.
Słabnął szybko, więc musiano wziąć go pomiędzy dwa inne słonie, które podtrzymywały rannego biedaka, przyciskając się do niego bokami.
Długo i powoli odbywał się ten pochód.
Tasfin z gośćmi odjechał naprzód oddawna. Tuż za nim podążyła świta, strzelcy i słudzy pałacowi.
Przed rannym, słabym Birarą szli Amra i Nassur, rozmawiając o wypadkach tego dnia.
— Byłeś mi przyjacielem, teraz jesteś bratem... — rzekł nagle Nassur. — Cały nasz naród będzie uwielbiał ciebie, boś bronił syna ich władcy!
— Królewiczu, — odparł cichym głosem Amra, — uczyniłbym to samo, gdybyś był synem wieśniaka z nad Irrawadi, Narbady lub naszej mętnej Tapti!
Birara słyszał głosy chłopaków chociaż nie widział ich.
Miał opuszczone powieki, lecz, gdy je podnosił, ogarniał wzrokiem te drogie dla niego istoty. W oczach słonia zapalały się gorące ognie przywiązania i radości. Słabym głosem pomrukiwał i znowu zamykał oczy.
Doszli wreszcie do łąki za ogrodem pałacowym.
Odprowadzono słonia do chlewu, gdzie z bolesnym jękiem położył się natychmiast i leżał wyczerpany śmiertelnie.
Wkrótce przyszli do niego Amra z Fuzalem i przyprowadzili ze sobą znachora, wprawnego w leczeniu zwierząt.
Amra, przemawiając łagodnie, zmusił słonia, aby wstał.
Odprowadzono go do rzeki, gdzie obmyto starannie i zbadano rany.
Miały straszliwy wygląd.
Oderwane ucho i poszarpana skóra na karku, pysku, boku i nogach ropić się już zaczynała. Dreszcze wstrząsały Birarą, a kaszel dokuczał mu nieustannie i wywoływał krwotok z gardła.
Zadana niegdyś kulą, a zabliźniona już rana otwarła się i krwawiła.
Słoń rzęził i oddychał porywczo, wydając jęki i skamlanie płaczliwe.
Nałożono mu jakieś leki z ziół, dano do wypicia cały kubeł gorzkiego wywaru, zaprawionego solą i czerwonym proszkiem pieprzu, zmieszanego z imbirem.
Po obandażowaniu odprowadzono go do chlewa, gdzie słoń położył się na świeżej trawie, mając wpobliżu wodę i duży kosz bananów.
Pięć dni leżał Birara w gorączce, cierpiał i borykał się ze śmiercią.
Czuł, że siły z dniem każdym go opuszczają, lecz nie miał lęku ani tęsknoty. Serce jego biło radośnie, bo widział przy sobie Amrę i Nassura, a nawet sam maharadża kilka razy odwiedził chorego słonia.
Patrząc na niego ze współczuciem, Tasfin kazał Fuzalowi, aby nałożył mu na zdrowy kieł złote kółko z napisem:
Słoniowi Birarze za wierną przyjaźń od maharadży Satpury“.
Słoń długo chorował, lecz znachor nie tracił nadziei i leczył go starannie, mając obiecaną sutą nagrodę z kancelarji pałacowej.
Znał się on na rzeczy i zaleczył rany Birary.
Nie mógł tylko dać sobie rady z upadkiem sił starego słonia.
Sędziwy olbrzymi leżał całemi dniami i zaledwie na krótko wychodził na łąkę, aby wygrzać się na słońcu lub użyć kąpieli w rzece.
Minął miesiąc prawie, zanim Birara mógł chodzić po łące, a nawet zaglądać do „wąwozu przyjaźni“, gdzie chłopcy po dawnemu palili ognisko i gwarzyli bez krępującej etykiety dworskiej.
Długie wystawanie na jednem miejscu nużyło Birarę, więc kładł się przed ogniskiem, i, cicho mrucząc, łagodnemi oczami przyglądał się chłopakom.
Był słaby i bezradny, lecz w sercu czuł niegasnącą radość i szczęście ciche i spokojne, niby pogodny zachód słońca.
Pewnego razu uderzyło go coś w wyglądzie Amry i w dźwięku jego głosu, gdy chłopak mówił do Nassura:
— Teraz Birara jest zdrowszy i silniejszy, mogę odwiedzić rodziców. Jutro pojadę do Suratu, bo czekają tam na mnie oddawna...
— Nie pozostawaj tam długo, bracie... — rzekł królewicz.
— Jadę do ojca i matki, królewiczu! Wyglądają mnie małe siostrzyczki! — szepnął z wyrzutem Amra. — Jestem ich synem i bratem...
Nassur spuścił oczy i westchnął.
— No, tak... prawda... — odparł cicho, — zapomniałem!
Leżący Birara podniósł się nagle i z głośnym jękiem stanął.
Zajrzał w oczy chłopakom i drgnął. Przesunęło się przed nim jemu tylko znane widmo rozłąki.
Zaczął tupać i chrząkać trwożnie.
— Co ci jest, staruszku? — spytał Amra.
Słoń objął go trąbą, chuchnął na niego i posadził sobie na kark.
— Cóż dalej? — zaśmiał się chłopak, ze zdumieniem patrząc na Nassura.
Birara podstawił mu trąbę i kolano, aby zszedł na ziemię, a sam postąpił kilka kroków naprzód i powrócił, bacznie przyglądając się kornakowi.
— Ach! — zawołała Amra. — Zdaje mi się, że stary zrozumiał, iż odjeżdżam i chce nam powiedzieć, że może mnie zawieźć do domu... Czy pozwolisz królewiczu, abym zabrał go ze sobą? W domu wszyscy będą się z tego cieszyli... Tyle lat żyliśmy razem z Birarą!
Nassur natychmiast się zgodził i rzekł:
— A weź też ze sobą wierzchowca!
Wsiądziesz na niego, gdy Birara się znuży.
— Dziękuję! — zawołał Amra. — Jutro wyruszę, królewiczu!
Uścisnęli sobie dłonie i poszli do pałacu.
Uspokojony nagle Birara szedł za nimi, pomrukując łagodnie.
Zdawało się, że nuci jakąś piosenkę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.