Sęp (Nagiel, 1890)/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Wybawca.

— Niech panienka idzie za mną... o jakie dwadzieścia kroków... — rzekł szeptem posłaniec, kiedy wyszli na ulicę.
Zapadł już mrok.
Był piękny wieczór letni. We dnie panował skwar. Powietrze było duszne. Na tej dość oddalonej od miasta ulicy nie było prawie przechodniów. Latarnie gazowe rozsunęły się w długi majestatyczny szereg w jedną i drugą stronę, wznosząc swe sylwetki po nad wysoką linją chodników.
Posłaniec skierował się w stronę okopów.
Jadzia podążała za jego śladem drżąca, nie śmiejąc ani wymówić słowa, ani obejrzeć się po za siebie. Serce jej biło jak strwożony ptak skrzydłami.
Posłaniec szedł szybko. Od czasu do czasu przystawał i oglądał się na Jadzię. W odbłyskach gazu widać było wtedy jego twarz małą, osadzoną na wysokich ramionach.
Tak doszli do okopów.
Tu nie było już widać przechodniów, a latarnie gazowe widniały tylko zrzadka.
Na placyku, którym kończy się Leszno, posłaniec stanął. Czekał na Jadzię. Dziewczę zbliżyło się.
— Teraz pójdziemy razem — rzekł. — Tu nie bardzo bezpiecznie.
Jadzia chciała mu zadać jakieś pytanie, ale zrobił jej znak ręką, ażeby milczała.
— Później, później... — rzekł szeptem — teraz jeszcze nie można.
Zagłębili się na lewo w ulicę, przylegającą do okopów. Tu było pusto i ciemno. Nad głowami dwóch samotnych przechodniów, zdążających naprzód szybkiemi krokami, szumiały gałęzie kasztanów...
Nie słychać było kroków przechodni.
Owemi czasy, a i dziś jeszcze, ulica Przyokopowa nie miała prawie wcale zabudowań. Po jednej stronie wał miejski, po drugiej parkany garbarni, fabryk i niezabudowanych posesyj. Zrzadka tylko ukazywały się nizkie drewniane chałupki, zaklęśnięte w ziemię.
Gdzieniegdzie przez gęstwinę drzew, stojących u stóp wału, przedzierały się błyski gazu, a w paru miejscach ukazywały się światełka budek strażniczych.
Wszędzie panowało milczenie...
Strach zaczął obejmować Jadzię. Ta cisza, ta ciemność, długie cienie obrosłego krzakami wału, które zdawały się jakiemiś fantastycznemi głowami potworów na jasnem tle wybielonych parkanów, to wszystko sprawiało, że przez plecy jej przechodziło dziwne drżenie...
Postać przewodnika nie posiadała w sobie również nic uspokajającego.
Wysoki, barczysty, miał jakąś dziwną, maleńką głowę. Twarzy jego, pomimo spojrzeń rzucanych z ukosa, nie mogła rozróżnić... Od czasu do czasu widziała tylko oko skierowane na nią z pod daszka czerwonej czapki. To oko błyszczało jakoś dziwnie. Jadzi zdawało się, że spojrzenie posłańca dotyka brutalnie jej postaci, obejmuje ją całą, chce przeniknąć do głębi...
Przejmował ją mimowoli lęk i wstręt.
Próbowała się uspokoić. Mówiła sobie, że opiece posłańca polecił ją przecież adwokat, który wiedział co robi, że kazał zupełnie mu zaufać.
Szli naprzód.
Zaczęły się kolejno ukazywać drzewa i pomniki położonych za wałem cmentarzy. Nowy dreszcz przeszedł biedne dziewczę. Szła naprzód machinalnie, czuła jednak, że nogi się pod nią uginają...
— Panie! Jestem zmęczona... — szepnęła.
Posłaniec zatrzymał się.
Wskazał ręką darń, stanowiącą podnóżek wału. Rzekł:
— Niech panienka usiądzie na chwilkę...
Jadzia była posłuszna.
Posłaniec usiadł niedaleko i spoglądał ciągle swemi dziwnemi, błyszczącemi oczyma...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jadzia czuła się dziwnie zaambarasowaną. Chciała zadać swemu przewodnikowi pytanie, nie wiedziała: jak? On widać zrozumiał kłopot.
— Trzeba panience wiedzieć — odezwał się głosem przyciszonym, szorstkim i chropawym — jak to było...
— Ach!
Posłaniec obejrzał się do koła, czy żywszy wykrzyk Jadzi nie zbudził jakiego echa i rzekł:
— Ciszej, panienko!..
Oglądał się jeszcze przez chwilę, jak gdyby śledząc coś podejrzanego.
— Nie!.. — mruknął, jak gdyby sam do siebie. — Otóż trzeba panience wiedzieć, że ja, biedny posłaniec, obowiązany jestem dużo panu adwokatowi „Julkowi“... Miałem sprawę... Źli ludzie mnie oskarżali. Chcieli na mnie naprowadzić nieszczęście... Pan mecenas bronił mnie i obronił. Nie wziął za to ani grosza od biednego posłańca...
— Zacny człowiek! — szepnęła Jadzia.
— Otóż, proszę panienki, mam ja ci dla pana adwokata dużo wdzięczności... Stoję ja sobie dziś przed wieczorem na stacyi. Chciałem już iść do domu. Aż tu patrzę, leci pan mecenas. Podchodzi do mnie i mówi (a cały jest zadyszany): „Słuchajcie-no Janie (bo mi na imię z przeproszeniem panienki Jan), a chcecie mi zrobić grzeczność?“ A ja na to. „Dla czego nie... Niech pan adwokat każe! Na jednej nodze lecę.“ Tak pan mecenas powiada, że tu jest jedna panienka, co ma też nieszczęście, co ją prześladują i że trzeba tę panienkę gdzie ukryć choć na parę dni... czy bym na to, co nie poradził?... Pokalkulowałem głową i pomyślałem, że, jako ja mieszkam na Nowej Pradze, to nie może być lepszego schowania, jak u mnie...
Świecące oczy posłańca prześladowały Jadzię. Powoli jednak zaczęła ona przychodzić do przekonania, że posłaniec jest najpoczciwszym w świecie człowieczyną.
Zapytała lękliwie:
— Czy macie żonę albo dzieci?
— Nie... Jestem sam. Żona nieboszczka umarła mi już dwa lata temu... Świeć Panie nad jej dusza... Ale to nic proszę panienki. Ja zostawię panience moja izbę, a sam pójdę spać do sąsiadów...
Po chwili ciągnął.
— Tedy pan mecenas, jako mnie zna dawno, powiada zaraz: dobrze. I dał mi ten list i kazał, żebym poszedł po panienkę na Leszno. Tak też zrobiłem... Mówił mi pan mecenas, żeby przeprowadzić panienkę najdalszą drogą, żeby nas nie spotkali... I dla tego właśnie tak kołujemy.
— Aha!..
— Jutro rano ma być u panienki pan mecenas i jeszcze jakiś pan i jakaś pani... Prosił, żeby się panienka spodziewała o dziesiątej.
Gdyby Jadzia miała jakie wątpliwości, takowe musiałyby w tej chwili zniknąć.
Posłaniec po chwili namysłu dorzucił:
— Ale... ale... kazał mi jeszcze pan mecenas prosić panienkę, żeby zaraz mnie oddała napowrót ten liścik, co przyniosłem... Pan mecenas nie chce, żeby się dostał w niepotrzebne ręce!..
Wyciągnął ręką, jak gdyby po ów list.
Jadzia przez jedną sekundę wahała się. Przyszło jej na myśl, że mogłaby list oddać adwokatowi nazajutrz sama. Ale wkrótce przyszła do wniosku, że byłby to z jej strony dowód braku zaufania, któryby niemile uderzył tego poczciwego człowieka.
Wydobyła zmiętą kartkę z kieszeni i doręczyła ją posłańcowi.
— To i wszystko.. — rzekł ten ostatni, podnosząc się z ziemi.
Po chwili dorzucił:
— Trzeba nam, panienko, w drogę...
Jadzia z kolei wstała.
— Ale panienka to chyba nie dojdzie piechotą... Musimy wziąć dorożkę chociaż na Pragę. Tutaj zaraz będą rogatki powązkowskie... Tam się napewno znajdzie jaka drynda. Niech panienka pozwoli, ja polecę naprzód...
Dziewczę skinęło głową na znak zgody.
Za dwie minuty ukazały się światła rogatek. Posłaniec przyśpieszył kroku.
Jadzia, podążając za nim, w myśli dziękując Bogu za pomoc jej zesłaną i za opiekę dobrych ludzi.
Ten człowiek był jej wybawcą!..
W tej chwili znalazła się tuż przy rogatkach. Posłaniec stał przy dorożce, której latarnia rzucała światło na żółtą, bezwąsą i bezbrodą, pomarszczoną jego twarz... Z pod na pół przymkniętych powiek wymykało się spojrzenie ostre i nieprzyjemne.
Pomimo wszystko, ta twarz wywierała na Jadzię wrażenie odpychające...
Ta niemiła twarz znaną jest dobrze czytelnikowi. Posłaniec był to — Robak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.