Sęp (Nagiel, 1890)/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Oskarżenie o kradzież.

Miara wzruszeń, które tego dnia uderzały w serce biednej Jadzi Lipińskiej, przepełniło się.
Dziewczę nie rozumiało dobrze sceny, która się rozgrywała przed jej załzawionemi oczyma. Jednak ostatnie słowa Władki, wyjaśnienie adwokata, wykrzyknik Ludka, to wszystko zbyt silnie wstrząsnęło jej nerwami.
Wiotka postać dziewczęcia zachwiała się. Jej wielkie błękitne oczy zamknęły się powoli... Twarz zbladła.
Jadzia upadłaby na ziemię, gdyby Władka, widząc omdlenie dziewczęcia i orjentując prędzej, niż dwaj mężczyźni, nie podtrzymała jej ciała, gnącego się jak wosk...
Była chwila zamięszania.
Ludek zbladł, jak płótno. Adwokat nie wiedział co ze sobą robić. Tylko Władka była zupełnie przytomna. Podtrzymując w silnych ramionach dziewczę, zaprowadziła je do stojącej obok kanapy.
— Wody! prędko wody... — rzekła do Julka. I jeśli jest ocet, proszę także octu.
Następnie uklękła przy kanapie.
Teraz zwróciła się do Ludka:
— Ma pan zapewne scyzoryk.
Młody człowiek skinął twierdząco głową.
— Proszę mi go dać.
Solski był posłuszny, a sam upadł na krzesło obok. Obcierał ręką grube krople potu, które mu występowały na czoło.
Po chwili stanik Jadzi został przecięty. Woda i ocet znalazły się na miejscu, a w chwili, gdy stary Tomasz biegł kłusem do zamieszkałego nieopodal doktora Zermana, dziewczę powoli przychodziło do siebie z omdlenia.
— „Julek“ wkrótce uspokoił się.
Ponieważ do poczekalni mogli lada chwila przybyć klijenci, przeto Władka, przy pomocy Ludka Solskiego, przeprowadziła Jadzię do sąsiedniego saloniku i tam umieściła ją na otomanie. Potem poleciła mężczyznom wyjść, a sama zajęła się chorą. Wkrótce przybył dr. Zerman i zaakceptowawszy środki ratunkowe, już przedsięwzięte, zalecił nieco spokoju, wreszcie zapisał jeszcze jakąś wodę trzeźwiącą.
Na pytające jego spojrzenia „Julek“ odpowiadał wzrokiem:
— Potem, potem...
Wreszcie dr. Zerman musiał wracać do pacjentów, pozostawionych u siebie w środku przyjęcia.
W półgodziny potem, gdy pierwsze wzruszenie przeszło, a Władka ciągle czuwała w saloniku przy osłabionej Jadzi, w gabinecie „Julek“ spowiadał tymczasem Ludka Solskiego.
Oto w streszczeniu opowiadanie tego ostatniego:
Wspominał już wówczas w nocy adwokatowi, że jest zakochany. Tak jest! Kochał ją całem sercem... Rozważywszy wszystkie pro i contra postanowił ostatecznie wziąć ją za żonę. Należało raz skończyć z życiem kawalerskiem... Nigdy w życiu nie znajdzie lepszej żony!
Owej nocy chciał wszystko powiedzieć „Julkowi“. Rozmowa się nie kleiła.
Jakkolwiekbądź, już przed dwoma dniami wyznał jej samej swą miłość i zaręczyli się między sobą... są już narzeczonymi.
Ludek pokazał adwokatowi maleńki pierścionek pensjonarski z turkusikiem.
— To od niej! — rzekł.
Związkowi ich nie mogło nic stanąć na przeszkodzie. Ona była sierotą i to podwójnie, najpierw po własnych rodzicach, których nigdy nie znała, powtóre po przybranej matce, która umarła przed dwoma laty. Posiadała więc niezależność. Kochała go... Był tego pewny; powiedziała mu to sama.
Zresztą była pewna formalność do załatwienia. Jadzia znajdowała się na pensji panny Śniadowicz, jego dalekiej kuzynki, „ciotki“ jak ją nazywał. Ztąd właśnie pochodziła znajomość. Faktycznie panna Śniadowicz była od dwóch lat jej opiekunką. Choć pewnie nie istniała żadna władza, przyzwoitość nakazywała wtajemniczyć poczciwą przełożoną w ich plany, prosić ją o rękę dziewczęcia...
Dziś przed kilku godzinami udał się właśnie na Kruczą do swej ciotki. Chciał jej powiedzieć o wszystkiem i prosić o matkowanie narzeczonej, którą kochał nad życie. Był pewny najlepszego przyjęcia. Znał przecież macierzyńską dobroć panny Śniadowicz i jej życzliwość dla Jadzi. To też z uśmiechem na ustach wchodził na schody, prowadzące na pensją...
Adwokat teraz dopiero spostrzegł ceremonjalny strój przyjaciela.
Ludek ciągnął swe opowiadanie.
To co zastał na pensyi, zdziwiło go niezmiernie. Biegano, słychać było szepty, biegały przez przedpokój pensjonarki i służące. Zaszło coś niezwykłego!
Z dalszych pokojów dobiegały głośne dźwięki gniewnego głosu przełożonej...
Korzystając z prawa wstępu do gabinetu panny Śniadowicz, które posiadał jako jej ulubieniec, Ludek posunął się naprzód. Drzwi od gabinetu były otwarte.
W pokoju rozgrywała się dramatyczna scena.
Pośród grona nauczycielek i starszych wychowanie stała przełożona. Ludkowi się zdawało z początku, z nie rozumie, co mówią. Sadził, że jest ofiara złudzenia. Wkrótce jednak przyszedł do wniosku, iż się nie myli...
Tak jest! Przełożona oskarżała Jadzię o kradzież...
Nieprawdopodobne! — powiedział sobie odrazu. W samej rzeczy było to nieprawdopodobne. Tego popołudnia w szafce Jadzi miano znaleźć srebrną łyżeczkę od herbaty, która zginęła przed tygodniem... Oskarżenie ze względu na przedmiot, na stanowisko Jadzi na pensji było wprost niedorzecznem. Jeżeli nawet co znaleziono, mógł to być żart, czyjaś złośliwość. Wreszcie, gdyby nawet kradzież miała miejsce, przedmiot mógł być jedynie podrzucony przez prawdziwego złodzieja.
Uderzało to w oczy...
To też Jadzia blada, jak płótno energicznie protestowała przeciwko niegodnemu oskarżeniu.
— Nie prawda! nie ukradłam... Nie mogłam ukraść... Pani sama w to nie wierzy — mówiła.
I za każdem słowem oskarżonej, jak gdyby nowa fala krwi uderzała do głowy pannie Śniadowicz. Twarz jej okrywała się coraz nowemi rumieńcami, coraz wyżej podnosiła głos.
Ludek nie poznawał jej.
Ta dobra przełożona, matka i opiekunka swych wychowanic, przetwarzała się w jakaś megerę. W jej wybuchach było coś gorączkowo sztucznego. Sama zdawała się upajać swem uniesieniem. W oczach miała coś niedobrego...
Ludek chciał wystąpić, zainterwenjować, uspokoić ciotkę.
Ale w tej chwili sytuacja zbyt naprężona sama doprowadziła do wybuchu.
— Proszę mnie nie znieważać — rzekła wreszcie poważnie i z siłą Jadzia, podnosząc swe wielkie błękitne oczy na przełożoną.
W jej głosie brzmiała obrażona godność.
Te słowa zdawały się podniecać pannę Śniadowicz.
— Precz z mojego domu, złodzieju!.. — zawołała — I dziękuj Bogu, że nie dam znać do policji...
Groźna, roziskrzona szła z podniesioną ręką ku dziewczęciu.
Nie wiadomo, coby się stało, gdyby Ludek w owej chwili nie wystąpił naprzód. Dotąd jego obecność przeszła niezauważona...
Już nie pamięta, co mówił.
Musiał jednak powiedzieć, jakie prawa ma do dziewczęcia i jakie względem niej żywi zamiary. Wystąpienie jego wywarło wrażenie na przełożonej. Gniew jej uspokoił się nieco. Próbowała nawet tłumaczyć się...
Ale on nie słuchał.
Wziął za rękę Jadzię i wyprowadził z tego domu, gdzie ją nazwano „złodziejem“. Nie wzięła ze sobą nawet ani ubrania, ani rzeczy, tylko mały woreczek ręczny z kilkoma drobiazgami, który znalazł się pod ręką.
— Oto wszystko... — kończył Ludek Solski, odrzucając się w tył. Radź!.. Nie mam bliższego i lepszego przyjaciela, niż ty. Nie mam krewnych ani znajomych, którym mógłbym ją oddać aż do dnia naszego ślubu pod opiekę. Wreszcie rzecz będzie wymagała interwencji prawnej. Jesteś prawnikiem.
Podniósł się z krzesła i wzruszony przechadzał po pokoju.
— Radź!.. powtórzył raz jeszcze.
Adwokat milczał jeszcze krótka chwilę. Wreszcie odezwał się:
— To dziwne! bardzo dziwne!..
— Nieprawdaż?..
— Widocznie oskarżenie jest sfabrykowane, sztuczne i niedorzeczne. Jak słusznie powiedziałeś, to bije w oczy... Łyżeczkę podrzucono. Ale co spowodowało wytoczenie oskarżenia? W jaki sposób panna Śniadowicz, kobieta dobra, zacna, uczciwa, o której ty sam tyle dobrego mi opowiadałeś, której opinja zresztą nie ulega żadnej wątpliwości, dla czego panna Śniadowicz przyjmuje udział w tym nieprawdopodobnym spisku?..
Ludek rozwiódł tylko rękoma na znak, iż nie może dać żadnej zadawalniającej odpowiedzi.
„Julek” namyślał się przez chwilę.
— Wiesz, im dłużej się nad tem zastanawiam, tem bardziej przychodzę do wniosku, że twoja narzeczona jest chyba ofiarą umyślnego prześladowania ze strony jakichś tajemnych wrogów i że to prześladowanie bierze źródło ztąd, że jest ona... zabardzo podobną do skazanego na ciężkie roboty Stefana Polnera.
Solski spoglądał ze zdziwieniem na adwokata.
— Co jedno z drugiem ma wspólnego?..
— To że i on jest ofiarą tajemniczego prześladowania...
— Ależ wyrok sądu!..
— Nic jeszcze nie dowodzi. Apeluję od niego... Wreszcie mam bezwzględne dowody moralne, że ten dzieciak jest niewinny... Znajdę niedługo i dowody prawne!
Ludek Solski spoglądał na adwokata z niedowierzaniem.
— Jakkolwiekbądź co radzisz mi robić?
— Nic wielkiego... Ostatecznie biorąc, to oskarżenie o kradzież, ukartowane przeciw twej narzeczonej, nie przedstawia nic groźnego. Ci, którzy je wymyślili nie odważą się oddać sprawy na drogę urzędową. Panna Śniadowicz powiedziała to wyraźnie... Zresztą twoja interwencja w żadnym razie nie pozwoli jej postąpić inaczej. A choćby nawet oddano rzecz na drogę sądową. Byłby tylko skandal... Za dobry skutek ja ręczę... Z tej strony obawiać się nie potrzebujemy! Jest jednak co innego...
— Co?
— Najpierw — plama, jaka spada wobec plotkarskiej opinji na twoją przyszłą żonę. To zresztą mniejsza. Znam ciebie i wiem, że o plotkarzy dbać nie będziesz... Ale co daleko gorsza, to obawa dalszych dla niej niebezpieczeństw...
Spojrzenie Solskiego mówiło, iż tę obawę uważa za przesadzoną. „Julek“ to zrozumiał.
— Tak mój kochany — powtórzył z naciskiem — nie sądź, że to urojenie... Nic niema prawdopodobniejszego. Znasz mnie i wiesz, że fantastykiem nie jestem, w urojenia się nie bawię. Lecz to, czego jestem świadkiem od pewnego czasu, splata się w całość dziwną. Wierz mi lub nie, ale w tej chwili głęboko jestem przekonany, iż los twojej narzeczonej jest ściśle związany z losem tego... skazanego.
— O... — protestował Solski.
— To zresztą przypuszczenia... Co jest pewne, to że twojej narzeczonej grożą niebezpieczeństwa, i że strzedz jej powinieneś przed niemi...
— Jakie?
— Ba... gdybym to z góry mógł przewidzieć...
Solski się zamyślił.
— Przypuśćmy... — rzekł wreszcie — ostrożność nigdy nie zaszkodzi. Ostatecznie, twojem zdaniem, co robić, co przedsięwziąć?
— Co? To dość proste. Przyspieszyć wasz ślub, a do tego czasu troskliwie nad nią czuwać... gdy raz zostanie twoją żoną, potrafisz ją osłonić przed potwarzą i przed niebezpieczeństwami. Ja ci się ofiaruję z góry za drużbę...
Solski już był przy adwokacie i ściskał go w swych ramionach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.