Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Zamiary pana Onufrego.

W pokoju przez dłuższą chwilę panowała cisza.
Pan Onufry wstał z po za biurka i przechadzał się po pokoju. Na jego szerokiej twarzy widać były chmury myśli. Brwi marszczyły się i ściągały w energicznym wysiłku. Robak w kącie czekał. Leszcz zatrzymał się wreszcie na środku naprzeciwko siedzącego bez ruchu interlokutora.
— Czy ty myślisz — zapytał naraz, uderzając się szeroką dłonią w piersi — że mnie to wszystko bawi?... Czy przypuszczasz, że jestem zadowolony, iż tego malca, który Bogu ducha winien, skazali jak zabójcę?...
Robak podniósł na niego oczy zdziwiony.
— A więc? — zapytał, wzruszając ramionami.
— A więc, chcę ci powiedzieć, mój stary, że robiłem i robię te wszystkie łajdactwa nie dla mojej osobistej przyjemności...
— Przypuszczam — brzmiała krótka odpowiedź.
Przez wąskie usta Robaka przewijał się ironiczny uśmiech. Jednocześnie tłusta, szeroka twarz p. Onufrego przybierała jakiś nowy wyraz pod wpływem myśli, które uderzały mu do głowy. Jego głos brzmiał teraz jakiemiś silnemi akcentami.
— I czy wiesz, do czego ja dążę? — pytał. — Jakie są moje cele? Czego chcę?...
Krótki i suchy śmiech, którym się zachłysnął Robak za szafą, przerwał wynurzenia Onufrego.
— Czego?... Zgadnąć nie trudno: pieniędzy.
Ta uwaga, szczególniej wypowiedziana tym tonem, mogła zmrozić zapał niejednego. Ale znamy już nieco pana Onufrego i mamy prawo uważać go za silniejszego od innych. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech; ręką dał znak Robakowi i znowu zaczął tym razem spokojniej:
— Nie przerywaj mi. Rzeczywiście, głupstwo robię, zaczynając z tonu trochę za wysokiego. Ale, co chcesz?... Ile razy o tem mówię lub myślę, to mnie bierze. Teraz będę spokojny. — Widzisz, mój stary, żeby przyjść do tego, co może stanowić nasz wspólny interes, muszę zacząć zdaleka. Muszę ci wyjaśnić rację mego postępowania...
— Po co? — przerwał Robak.
— To potrzebne. — Musimy się, widzisz, porozumieć... Znamy się nie od dzisiaj... Sądzę, że razem zrobimy ten, a może i inne interesa. Możesz mnie zrozumieć. Zechcesz ze mną iść? — dobrze... Nie? — drugie dobrze... Ale, żeby wreszcie, jak przed chwilą, nie dochodzić do gróźb denuncjacji, trzeba się porozumieć... Nieprawda?
— Może masz i rację — szepnął Robak.
— Mam ją — odrzekł pan Onufry. — Mam ją niewątpliwie. A więc słuchaj, stary... Ja, jak mnie widzisz, ja Onufry Leszcz, były komornik, syn praczki z Krzywego-Koła, wówczas popychadło wszystkich, piętnastoletni chłopiec, powiedziałem sobie: „będziesz miał kamienicę na Starem-mieście“... I mam ją.
— Na Kapitulnej... — rzucił szyderczą nieco uwagę Robak.
— To mniejsza. Później powiedziałem sobie, że w pewnej chwili życia muszę... rozumiesz, muszę — pan Onufry wypowiedział te dwa wyrazy z naciskiem — muszę mieć miljon...
— Milion?
Robak podniósł się z krzesła i teatralnym ruchem wysunął naprzód. Oddał głęboki ukłon Onufremu... Rzekł:
A tout seigneur tout honneur... Nie rozumiesz tego?
— Rozumiem. I wiele innych rzeczy... Nie drwij i nie przerywaj... Siadaj.
Robak usiadł. Twarz jego zachowywała ciągle wyraz sarkastyczny.
— Tak! miljon... — Ciągnął Leszcz. — Ta chwila mego życia nadeszła... nadejdzie niebawem... ja muszę mieć miljon!...
W tym wykrzykniku było tyle siły woli, tyle energji, że Robak mimo woli podniósł oczy do góry. Od jego pargaminowej twarzy odlepił się drwiący uśmiech. Rzekł:
— Dobrze. Nie pytam, po co ci miljon. To twoja rzecz. Ale jak go myślisz dostać? I po co te zwierzenia wobec mnie? Jeśli co chcesz odemnie, mów krótko.
— Powiem — odrzekł pan Onufry. — Jeśli mniemasz, że przypuszczam, iż miljony rodzą się na bruku, jak podrzutki, mylisz się. Każdy miljon trzeba zrobić. — Na miljon rubli trzeba miljardy groszy. — Należy je zebrać albo... ukraść! Ani jednego ani drugiego nie potrafię. Wybrałem drogę pośrednią: postanowiłem zabierać grosze, setki i tysiące tym, którzy je zbierają... A zabieram je nie przemocą, bynajmniej! to środek najniebezpieczniejszy... ale podstępem, chytrością, jednem słowem, siłą intelektualną.
— Myśl! — rzucił sentencjonalnie Robak.
— Nie przeczymy. Systemat jest wyborny w zasadzie, trudny w stosowaniu praktycznem.. Od lat dziesięciu już pracuję w tym kierunku... Robiłem i robię różne interesa. — Rabuję ludzi, z kodeksem w ręku, na lewo i na prawo... I pomimo mego doświadczenia, mej energji i pracy, wiesz do czego doszedłem?...
— Rzecz prosta, że nie...
— Dotąd na miljon, którego mi potrzeba, mam ledwo około sześćdziesięciu tysięcy rubli...
— Sześćdziesiąt tysięcy!
Oko Robaka się zapaliło. Pytał dalej:
— Nie licząc kamienicy?
— Nie licząc...
— To nieźle.
— To bardzo źle; potrzeba mi jeszcze do miljona dziewięćkroć sto czterdzieści kilka tysięcy rubli. Rozumiesz?
Robak obruszył się.
— Zwarjowałeś stary! — rzekł. — Tak mi się widzi, że ty nie rozumiesz dokładnie tego, co to są tysiące.
Teraz pan Onufry patrzył na Robaka zdziwiony.
— Trzeba ci wiedzieć — ciągnął ten ostatni — że ja wziąłem po ojcu coś z osiemdziesiąt tysięcy w gotówce i w ziemi... po ciotce dwanaście... z posagu żony straciłem piętnaście... pożyczyłem na jej majątek...
— Trochę nieprawnie?
— To rzecz mniejsza. Pożyczyłem... ze dwadzieścia... Razem... policz... sto trzydzieści... sto czterdzieści tysięcy... może trochę więcej, może trochę mniej. I żyłem za to... szalejąc! tak... szalejąc... piętnaście lat. Czy ty sobie wyobrażasz, co to jest miljon? Czy ci rzeczywiście potrzeba miljona? I na co?
— To rzecz moja.
— Czy przy twoich skromnych upodobaniach kamieniczka i 60000, jeśli je masz, nie wystarczą ci do nieskończoności?
— Nie. Potrzeba mi miljon.
Robak wzruszył ramionami. Pan Onufry mówił dalej:
— Dla tego też chcę się z tobą porozumieć, żeby wiedzieć: pójdziesz ze mną czy nie?
— Dokąd?
— Poczekaj. Muszę więc mieć miljon, to rzecz postanowiona. W jaki sposób? Powiedziałem ci przed chwilą. To zresztą tylko systemat, droga, którą idę... Ale to nie wskazuje tego interesu, tej skały, z której za uderzeniem czarodziejskiej laski wytryśnie miljon...
— Zaczynasz być poetyczny...
— Myślałem nad tem długo. Szukałem interesów i znalazłem parę... Szukam ich jeszcze. Przypadek — wierz mi, przypadek jest najlepszym pomocnikiem! — przypadek dał mnie... nam... w ręce interes twojego, jak go nazywasz, doktora „Sępa“...
— Na którym zarobiłeś dotąd za kupę łajdactwa... kilka tysięcy rubli. Do miljona jeszcze daleko.
— A jednak wydobędę go z tego interesu!...
Pan Onufry podniósł głowę do góry. Na jego twarzy malowała się siła. W tej chwili nie był podobny do codziennego „fałszywego poczciwca“, podszytego łotrem nizkiej próby. Głos jego, kiedy rzucił ostatnie wyrazy, brzmiał niepohamowaną energją.
Robak przyglądał mu się przez chwilę. Wreszcie rzekł:
— Wątpię.
Leszcz uśmiechał się.
— W tej chwili ci dowiodę...
— Słucham...
— Czy twój „Sęp“ ma miljon?
— Albo ja wiem...
— Ale jest przecie bogaty?
— Zdaje się.
— Jest napewno. Tak wypada z tego, co mi opowiadałeś; tak wypada z jego postępowania. Oto już jeden powód, ażeby go wziąć za przedmiot operacji... Ma pieniądze, a więc można mu je zabrać... Zapytasz dla czego właśnie jemu, a nie komu innemu, będącemu w tem samem położeniu?.. Uwaga zupełnie słuszna... Jeśli wybieram twojego paryzkiego doktora, to dla tego, że ten człowiek ma w życiu tajemnicę... a może i wiele tajemnic, że wreszcie jest już z nami w stosunku. Wierz mi, każda tajemnica, choćby była głupstewkiem, choćby nie miała gruntu zbrodni ani występku, zawsze przedstawia pewną wartość pieniężną!..
Pan Onufry zatrzymał się. Robak spoglądał nań z uwagą.
— Twój „Sęp“ jest chodzącą tajemnicą... Co za cele ma ten człowiek? Jakie namiętności nim rządzą? Do czego dąży? Dla czego nie zatrzymuje go w drodze najpotworniejsza zbrodnia? Oto czego się powinniśmy dowiedzieć... Robiąc nas swymi wspólnikami, musiał przed nami uchylać rąbka swych tajemnic. Zerwijmy całą zasłonę, a w chwili, kiedy będziemy mieli klucz do zagadki, staniemy się panami jego i... jego pieniędzy. Czy nie mam racji?
Robak namyślał się przez chwilę.
— Może — odrzekł wreszcie...
— I dodajmy jeszcze jedno... Ten człowiek łamie i nie raz łamał przepisy prawa... W ogóle to, co dotąd robiliśmy, on i my, jest po za obrębem prawa. To stanowi właśnie naszą siłę. Nie potrzebujemy się obawiać, ażeby w naszą grę został wmięszany sąd i prokurator... Jeśli będziemy mieli rachunki, załatwiemy je sami... Milijony tego człowieka — bo ja ci powiadam, on albo ma miljony albo przynajmniej do nich dąży — przejdą do nas... Jeśli już ma, weźmiemy je wprost. Jeżeli jego tajemnicza gra dąży do zdobycia miljonów, poczekamy i nawet pomożemy mu dojść do celu, a potem odbierzemy łup...
Leszcz znów zatrzymał się. Spoglądał w twarz drugiemu i oczekiwał od niego odpowiedzi, sądu. Robak widocznie węszył coś w umyśle. Odrzucił w tył głowę i przymknął oczy.
— To nie wszystko... Sprawa „Sępa“ ma jeszcze drugą stronę — ciągnął były komornik. — I ta strona jest nie mniej interesującą. Wprawdzie malec, którego skazano, jest niewinny, ale zbrodnia została bądź co bądź popełnioną. Skradziono kilkanaście tysięcy rubli...
Kto je skradł?
Kto popełnił zbrodnię?
Oto pytania, na które sprawiedliwość ludzka odpowiedziała sobie dostatecznie, skazując Stefana Polnera. Dla nas te pytania są dotąd nierozstrzygnięte. Zapytuję się ciebie, mój stary: czy dla nas, którzy potrafiliśmy tak zręcznie zmięszać karty sprawiedliwości, nie byłoby wprost dziecięcą igraszką odnaleść prawdziwego zabójcę?.. Czy nie możemy mu kazać opłacić za jego bezkarność?..
— Racja — mruknął między zębami Robak.
— I to jeszcze nie wszystko — ciągnął pan Onufry. — Ksiądz Suski, ofiara zbrodni, był także dość oryginalną osobistością... W jego egzystencji istniały niedomówienia. Znasz już moją teorję co do ludzi, którzy mają coś tajemniczego w życiu. Powiem ci jeszcze, że nie spuszczając z oka od lat dziesięciu celu, do którego dążę, szukam wszędzie tajemnic, zagadek, czegoś, coby mi posłużyło za materjał.. Ten ksiądz intrygował mnie nieraz; dowiadywałem się o nim. I wiesz, mam poszlaki, że po nim powinny zostać wielkie pieniądze... Tych pieniędzy niema... znikły! Czy się to wszystko ze sobą nie splata? Czy ten cały szereg tajemniczych okoliczności nie stanowi niejako całości?.. Sądzę, że tak... To zresztą kwestya dalszego zbadania, kwestya przyszłości...
W tej chwili Robak się podniósł.
— Dość mój stary, już rozumiem... Pozwól tylko postawić ci dwa pytania. Cel istnieje. Czy obmyśliłeś środki?..
— O tyle, o ile... Myślałem o tem wiele, mam na widoku to i owo, ale dotąd nie zdecydowałem nic.
— Dobrze. A teraz drugie pytanie: Do czego ja ci mogę być w tem wszystkiem potrzebny? I co na tem zarobię?
— To, co i ja... będziesz moim wspólnikiem, jeśli się tak złożą wypadki, dobrze płatnem narzędziem, jeśli twoja rola nie zarysuje się wybitniej... Wreszcie powiedz sam, czego żądasz. Wiesz, że na możebne warunki zawsze się zgodzę.. Co będziesz robił? Zobaczymy. Jakkolwiek bądź, potrzebny mi jest pomocnik, zdecydowany, energiczny, bez skrupułów. Mam ciebie pod ręką. Po co mi szukać kogo innego? W końcu, ponieważ idzie o „Sępa“, ty znasz tę zagadkę lepiej, niż kto inny.
— Rozumiem — przemówił znów Robak.
— A więc? — pytał pan Onufry.
— A więc... w tem, co mówisz, jest wiele racji. Plany są śmiałe, zbyt może fantazyjne, ale udać się mogą. O tem wszystkiem trzeba zresztą pomyśleć... Ogłuszyłeś mnie! Rozważę to na zimno.
— Słusznie.
Na twarzy Robaka znów wybił się sarkastyczny uśmiech.
— Poznałem ciebie dziś, mój stary, z zupełnie nowej strony.. Nie wiedziałem, żeś taki majster!..
Leszcz uśmiechał się.
— No, do widzenia... — zakończył Robak. Pojutrze będę. Pogadamy...
Wyszedł.
Pan Onufry przechadzał się długo po pokoju. Widocznie chciał uspokoić falę wzruszenia, która przed chwilą uderzała mu do głowy. Szło to dość trudno. Rysy twarzy pomimo usiłowań nie wygładzały się w zupełności.
Machnął wreszcie ręką.
Zbliżył się do biurka i usiadł. Zamyślił się głęboko. Po chwili, machinalnie wysunął jedną z szuflad, i zagłębił wewnątrz rękę. Wyjął wielki safjanowy pugilares. Rozłożył go. Wewnątrz była fotografja dziewczęcia, prawie dziecka. Przyglądał się jej długo.
— To dla niej! — rzekł.
Jego twarz, na pozór tak po mieszczańsku beznamiętna, miała teraz zupełnie inny wyraz; zdawało się w niej przeświecać coś miękkiego i serdecznego...
Pugilares zawierał i inne przedmioty. Z jednej z jego skrytek pan Onufry wydobył teraz kawałek papieru, zmięty, porozdzierany, wyżółkły, podklejony na innym papierze. Półmrok, panujący w pokoju, zaledwo pozwalał rozróżnić na tym papierze jakieś niejasne zygzaki. Pan Onufry zapalił dwie świece. Wlepił oczy w papier. Na jego twarzy widać było wysiłek myśli. Żyły występowały mu na skroniach, czoło marszczyło się. Trwało to parę minut.
Wysiłek nie odniósł skutku.
Były komornik podniósł sfałdowane czoło do góry. Jego oczy ciskały błyskawice. Uderzył pięścią o stół.
— A jednak tu musi być miljon! — zawołał.
Oparł głowę na ręku i znów pochylił się nad papierem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.