Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Śledztwo.

Była blizko piąta po południu, kiedy Stefek wrócił wreszcie do Rogowa.
Zastał wójta, strażników, sędziego śledczego i nawet doktora powiatowego.
W półtorej godziny potem przybył wzruszony do najwyższego stopnia, stary mecenas, przyjaciel księdza Andrzeja.
Dokonano już pierwszych formalności, przepisanych przez prawo, spisano protokuły i zabezpieczono ciało. Nazajutrz miała się odbyć sekcja.
Zbrodnia wywołała ogromne wrażenie w okolicy. Gromady wieśniaków otaczały plebanję, przyjeżdżali sąsiedzi, zaniepokojeni wieścią.
Sędzia śledczy, wysoki poważny pan, z długą czarną brodą, rozpytywał służbę i wójta, żądał wyjaśnienia tego lub owego, szczególniej dowiadywał się o to, jak przepędzili noc i poprzedni wieczór. Czy w okolicy nie widziano podejrzanych osobistości i t. p. Robił z tego wszystkiego notatki.
Tymczasem nie było to jeszcze śledztwo. Miało ono nastąpić dopiero za parę dni.
Stefek, który w Warszawie trochę się rozruszał, teraz, znalazłszy się znów na miejscu zbrodni, pośród całego tego niezwykłego otoczenia, wobec obcych ludzi, wyglądał jak zdjęty z krzyża. Sędzia chciał i jemu zadać parę pytań, ale widząc łzy w oczach chłopca, nie chciał draźnić jego rany. Poinformował się tylko jaki był stosunek chłopca do księdza Andrzeja, i długo o coś rozpytywał starej Barbary. Gospodyni, ocierając łzy fartuchem, opowiadała o wszystkiem, co należało i nie należało do rzeczy.
Sędzia spoglądał z ukosa na Stefka.
Nad wieczorem wszyscy rozjechali się. Stefka wziął ze sobą poczciwy mecenas; nie chciał zostawić chłopca na plebanji, w tym domu, zmazanym krwią księdza Andrzeja.
Nazajutrz odbyła się sekcja i rozpoczęto śledztwo. Sprawa wywołała wielkie wrażenie w całym świecie prawniczym Warszawy.
Prokurator zainteresował się nią.
Gazety pisały o zbrodni, a ogół oczekiwał rozwiązania tej fatalnej zagadki.
Stefek, po przybyciu do Warszawy, zapadł w gorączkę i musiał położyć się do łóżka. Była to zresztą tylko chwilowa niedyspozycja. Jego silny organizm i młodość wytrzymały ten cios. Na trzeci dzień mógł się podnieść z łóżka i udać się z mecenasem na pogrzeb swego dobroczyńcy.
Był to obchód pełen powagi. Zjechało się kilkudziesięciu księży, całe sąsiedztwo, nawet wiele osób z Warszawy.
Po nabożeństwie wyniesiono trumnę na cmentarz, odległy od kościoła zaledwo o kilkadziesiąt kroków. Tam jeden z sąsiednich kapłanów, blizki widz czystego, jak łza, życia księdza Andrzeja, powiedział parę niekunsztownych, ale płynących z serca słów.
Wreszcie trumnę spuszczono do grobu. Żałobne de profundis umilkło, a na trumnę z głuchym łoskotem posypały się grudki ziemi...
Tuż obok grobowego nasypu klęczał Stefek. Zakrył twarz rękoma, głośne jego łkania przerywały ciszę, która teraz nastąpiła. W powietrzu rozchodził się jeszcze dym kadzidła... Gdzie niegdzie słychać było szept pacierzy, odmawianych przez baby. Łkania wstrząsały całem ciałem Stefka.
— Chodź... chodź, mój chłopcze! — mówił mecenas, pociągając go za ramię.
Wszyscy zabierali się do odejścia. Grób wyrównywał się i tworzył żółty wzgórek.
W tej chwili u bramy dał się spostrzedz ruch.
Za wysokim murem, otaczającym maleńki cmentarz, ukazały się mundurowe czapki strażników ziemskich. Jeden z nich stanął w bramie i pytał o coś sołtysa z wielką blachą, z urzędu asystującego obchodowi, a który, ujrzawszy mundur, zbliżył się ku przedstawicielowi władzy. Na twarzy sołtysa wybiło się zdziwienie. Nie bacząc na urzędową blachę, machinalnym ruchem zapuścił dłoń w gęstą czuprynę i zaczął się drapać w głowę. Był widocznie w niepewności. Wreszcie, na naglące pytania strażnika, gestem wskazał chłopca ciągle klęczącego u grobu.
Strażnicy skierowali się do grobu i jeden z nich, dotknąwszy ramienia chłopca, powiedział mu parę słów. Stefek podniósł na niego duże, zapłakane i nieprzytomne oczy; zdawał się nie rozumieć, co doń mówią. Opuścił znowu ręce na twarz.
Ale obecnych, słowa przedstawiciela policyi wiejskiej uderzyły jak obuchem.
Sędziwy mecenas wystąpił pierwszy.
— Jak to? — pytał strażnika — czy to nie pomyłka?.. Do sędziego?.. Po co?
— Ja nie wiem, po co... — odrzekł starszy ze strażników. Na papierze stoi wyraźnie, kogo mamy zaaresztować i dostawić do Warszawy... Stefana...
Wyjął z zanadrza pół arkusza papieru urzędowego wyglądu i przysunął go do oczu.
— Ot, tak i jest... Stefana Polnera...
Wszyscy spoglądali po sobie ze zdumieniem. Mecenasowi zdawało się to niepodobieństwem i próbował wyjaśniać, tłomaczyć. Ale strażnik podał mu papier od sędziego.
— Ot, czytaj pan — rzekł.
Polecenie było bezwzględne, opatrzone pieczęciami i podpisem. Nie mogło zachodzić żadnej kwestyi.
— Nu... młody panie — mówił tymczasem drugi ze strażników, uderzając po ramieniu Stefana — nie ma co... Trzeba iść.
Tak dokonano zaaresztowania wychowańca księdza Andrzeja.
Pierwotnie, wszyscy przypuszczali, że to jedna z tych chwilowych pomyłek, które w skutek fatalnego zbiegu wypadków staje się powodem pozbawienia wolności niewinnego na godzin lub dni kilka, dopóki dalsze śledztwo nie wykaże złudzenia pierwszych poszlak...
Zacny mecenas i kilku kapłanów, którzy znali w ogólnych zarysach stosunek chłopca do nieboszczyka i dobroć księdza Andrzeja dla wychowańca, robili nawet kroki do władzy sądowej.
Wkrótce jednak przekonali się, że są w błędzie.
Poszlaki coraz ważniejsze gromadziły się przeciw oskarżonemu. Wprawdzie śledztwo wprowadzone zostało na tę drogę w sposób dość niezwykły, mianowicie za pomocą listu bezimiennego, ale niemniej liczne poszlaki stwierdziły następnie, iż droga ta jest właściwą.
List, o którym mowa, donosił sędziemu śledczemu, iż przy ulicy Kapitulnej Nr 00 mieszka niejaka Władysława M.... kelnerka restauracyjna, dla której wychowaniec zamordowanego księdza Suskiego, miał tracić ogromne pieniądze. Według słów listu, konduita tej dziewczyny, wprowadzającej na tak złą drogę chłopca zaledwie kilkunastoletniego, miała być już od paru miesięcy powodem zgorszenia dla całego sąsiedztwa, a uwagę wszystkich zwróciło, iż nazajutrz po zabójstwie, wychowaniec zamordowanego nie wstydził się zajechać do swej kochanki i bawić u niej kilka godzin; dowodem bryczka wiejska, która czekała nań przed sienią. Wreszcie, list zaznaczał mimochodem, iż tego samego dnia Władysława M.... robiła znaczne wydatki, dochodzące do paruset rubli.
Rzeczywiście, były to fakta bardzo uderzające.
Posłany na Kapitulną ajent policyjny, przyniósł sędziemu w półgodziny ich stwierdzenie, a sam sędzia przypomniał sobie wszystkie opowiadania sługi Barbary, gdy był na plebanii. Już wtenczas zdawała mu się dość dziwną nieobecność chłopca w nocy, kiedy spełnioną została zbrodnia.
Było to aż za dużo, ażeby przyaresztować Stefana.
Zaczęło się śledztwo, a każda godzina przynosiła nowe poszlaki.
Barbara, zbadana umiejętnie, opowiedziała w ogólnych zarysach stosunek, jaki poznała w ostatnich dniach pomiędzy księdzem Andrzejem a Stefanem, służba stwierdziła częstą nieobecność chłopca na plebanji, wyjaśniono, że dnia, kiedy odkryto zbrodnię, chłopiec miał wyjechać do Kalisza... Mieszkańcy ulicy Kapitulnej opowiedzieli w najdokładniejszych szczegółach, dzieje stosunku chłopca i kelnerki... Sprawdzono, iż nazajutrz po spełnieniu zbrodni, Władysława M.... kupiła okrycie wiosenne za pięćdziesiąt rubli i materjał na suknię za dwadzieścia parę rubli, wreszcie, zapłaciła żydówce kilkanaście rubli długu.
Sam mecenas, wezwany za świadka, musiał przyznać, iż na prośbę kapłana, wyrobił chłopcu miejsce w Kaliszu umyślnie, ażeby go oddalić z Warszawy. Mimowoli wyrwała mu się wzmianka o pieniądzach, które chłopiec, odebrawszy od niego dla oddania księdzu, miał jakoby zgubić.
Zresztą, nie trzeba było tego wszystkiego, ażeby uprzedzić sędziego jak najgorzej przeciwko Stefanowi.
Chłopiec nie umiał się ukrywać ze swemi uczuciami i wrażeniami. Miał duszę zbyt przepełnioną boleścią z powodu fatalnego wypadku i pierwszą miłością, która mu paliła serce, ażeby mógł nie wyspowiadać się z tego co czuł, zaraz na pierwsze pytanie sędziego. Prokurator tłumaczył to przewrotnością i piekielną taktyką przedwcześnie rozwiniętego przestępcy... Jeśli w samej rzeczy Stefek był winien, miał niewątpliwie rację. Ustanowiono wreszcie, że chłopiec wiedział o pieniądzach posiadanych przez księdza.
Chłopiec przyznał wszystkie okoliczności faktyczne, poprzedzające dzień zbrodni. Sam opowiedział w gorących słowach swą fatalną namiętność dla Władki, ostatnie widzenie się z opiekunem, walkę, którą ze sobą stoczył. Objaśnił wreszcie, że postanowił poddać się woli księdza i dla tego wrócił rano na plebanję... Przyznawał nawet, że dnia poprzedzającego zbrodnię, dał dziewczęciu dwieście rubli. Ale gorąco protestował przeciwko oskarżeniu...
Był niewinny! Niewinny!... Cała jego obecność zdawała się oburzać na podejrzenie spełnienia tak strasznej zbrodni względem swego dobroczyńcy, którego kochał i czcił, na rozkaz którego miał porzucić bez nadziei widzenia tę, do której jego serce było przywiązane na zawsze.
W słowach Stefka brzmiały takie akcenta prawdy, że sam sędzia zdawał się być wzruszony... Patrząc na zalaną twarz chłopca, na jego oczy, w których zdawało się malować jego serce, namiętne, ale szczere i kochające, chwilami wątpił. Starał się sam znaleźć objaśnienie poszlak i zadawał mu w tym kierunku pytania.
— Zkąd miał pieniądze?... Czem udowodni, że w nocy, kiedy została spełnioną zbrodnia, nie mógł się znajdować w Rogowie?
Stefek na obydwa te pytania znajdował odpowiedź.
— Pieniądze pożyczył... A kiedy sędzia z niechęcią i niedowierzaniem wzruszał ramionami na to objaśnienie, Stefek zarzucał go szczegółami...
Dobroczyńcą, który nieletniemu na jego podpis pożyczył 250 rubli w przeddzień wyjazdu, miał być właściciel domu, w którym mieszkała Władka, pan Onufry Leszcz... Stefek objaśniał, że pan Leszcz był dla niego zawsze bardzo życzliwy, chętnie z nim rozmawiał przy spotkaniu, rozpytywał się o wszystkie szczegóły jego życia, wreszcie, wysłuchawszy raz zwierzenia chłopca, sam ofiarował się mu z pomocą. Jak Stefan mówił, dał panu Onufremu weksel in blanco na 300 rubli...
Co do nocy, kiedy była spełniona zbrodnia, Stefek wachał się...
Kiedy jednak dowiedział się od sędziego, że Władka wezwana, jako świadek, objaśniła, że tę noc przepędził u niej, przyznał się otwarcie... Tak jest, w samej rzeczy! Był może winien... Może nie wypadało mu tak postępować, może powinien był tej nocy być na plebanji, ale stało się...
Nie mógł inaczej. — Musiał ją pożegnać! Była to zresztą noc niewymownie bolesna dla nich obojga... Żegnali się, jak gdyby przewidując, że się nigdy nie zobaczą. Serce mu pękało. Między piątą a szóstą rano, zamieniwszy z nią ostatni pocałunek, wyszedł. Sień była otwarta... O tej godzinie już zaczynało dnieć... Ach!... przypomina sobie... Wychodząc na ulicę, słyszał za sobą kroki. Obrócił się i widział idącego zapewne na prymarję właściciela kamienicy pana Leszcza... Niewątpliwie, pan Onufry Leszcz musiał go widzieć... Może to zaświadczyć!...
Była to nader, ważna okoliczność. Ustanowiono, że zabójstwo według wszelkiego prawdopodobieństwa zostało spełnione po piątej rano. Mówiła zatem opinja lekarzy, odbywających sekcją; zdawały się dowodzić wskazówki stojącego na stoliku zegaru, który zatrzymał się o 5-ej minut 6, spadłszy na ziemię zapewne w chwili upadku księdza... Jeśli w samej rzeczy Stefan mógł udowodnić, że o wpół do szóstej lub nawet o szóstej rano znajdował się na Kapitulnej, w żadnym razie nie mógł być uważany za zabójcę, który o 5-ej minut 6 dokonał zbrodni w Rogowie... Odległość pomiędzy Warszawą a Rogowem w najlepszym razie można było przebyć we dwie godziny.
Jedno nieprzyjemnie uderzyło sędziego. W objaśnieniu chłopca na jedno i drugie zapytanie, znalazło się na dnie nazwisko pana Onufrego Leszcza. P. komornik, którego poczciwa mina wystarczała dla sąsiadów, nie cieszył się zbyt świetną opinją w dawnem sądownictwie. Krążyły o nim z cicha wieści niezbyt pochlebne... Były to jednakowoż tylko wieści. Obecnemu właścicielowi kamienicy przy ulicy Kapitulnej nie można było zarzucić nic pozytywnego. Jakkolwiekbądź, chociaż zdawało się tem bardziej nieprawdopodobnem, ażeby tego rodzaju człowiek, znając położenie chłopca, pożyczał mu pieniądze, sędzia posłał mu wezwanie, jako świadkowi...
Tymczasem zaszedł wypadek, który z gruntu zmienił położenie sprawy.
O dwunastej wysłaną została do pana Onufrego awizacja, nakazująca mu stawienie się nazajutrz o 10-ej rano. — O pierwszej przybył do kancelaryi sędziego strażnik z papierem z powiatu, z dwojgiem ludzi. Byli to żyd karczmarz i komornica z Rogowa...
Po przeczytaniu papieru, sędzia czemprędzej pospieszył zbadać przybyłych. Objaśnili oni, że przed dwoma dniami w ich obecności niejaki Wawrzek Kobuz, zamieszkały w sąsiedniej wiosce chwalił się po pijanemu, że w nocy, kiedy spełniono zbrodnię, widział w okolicach probostwa skradającego się po ciemku człowieka i że tym człowiekiem był.... księży wychowanek. Ten Wawrzek Kobuz był to zresztą znany próżniak i pijak, już parę razy sądownie karany. Ponieważ chwalił się, że nie ma wcale zamiaru pójść do sędziego z językiem („boć poco kogo zasypywać?“ mówił po pijanemu), przeto świadkowie jego pijackich zwierzeń, Jankiel i komornica pospieszyli zawiadomić o tem strażnika, strażnik doniósł do powiatu, a powiat odesłał ich do sędziego...
Było to nader ważne zeznanie.
Na pytania sędziego, Jankiel i Komornica objaśnili, iż ze słów Kobuza wypadało, że mogło to być między czwartą a piątą w nocy...
Rzecz prosta, nazajutrz rano o wpół do dziesiątej Wawrzek Kobuz znalazł się niezupełnie jeszcze trzeźwy, po libacjach poprzedniego wieczora, w kancelaryi sędziego śledczego, a o dziesiątej, kiedy pan Onufry Leszcz z dobrodusznym uśmiechem na szerokiej, wygolonej twarzy wchodził do przedpokoju sędziego, włóczęga wiejski, przyciśnięty do muru pytaniami, choć niechętnie, stwierdził wreszcie opowiadanie, które mu się wyrwało w karczmie... Z początku odpowiadał on wymijająco, ale kiedy sędzia zagroził mu, w razie upartego zaprzeczenia, podejrzeniem wspólnictwa i powiatem, Wawrzkowi język się rozwiązał. Opowiedział wszystko, jak na świętej spowiedzi, a zakończył machnięciem ręką i temi słowy:
— Ha... Co tu i gadać?... Niech każden się wykręca sam!
Sędzia tryumfował! Bądź co bądź, uchwyciwszy prawdziwą nitkę, prowadzącą do kłębka, nie można się ustrzedz, choć na chwilę, uczucia tryumfu. — Sprawa była teraz wyjaśnioną. — Nie mogło być lepszego przeciw Stefkowi świadka, jak ten włóczęga wiejski, który o tyle był sam przeświadczony o winie chłopca, że chciał go przez instynktową pomiędzy przestępcami solidarność, ustrzedz od odpowiedzialności, a ustępował dopiero przed obawą zaszkodzenia sobie samemu. Co mogło znaczyć w takim stanie rzeczy pomyślne dla chłopca zeznanie pana Onufrego? Najwyżej, kompromitowałoby tylko b. komornika. To też sędzia z mimowolnym uśmiechem powitał wchodzącego z kolei do jego gabinetu właściciela kamienicy na Kapitulnej...
— Jeśli ten pan tak długo umiał się uchronić od zetknięcia z prawem — mówił sam do siebie urzędnik — zdaje się, że tym razem nie wywinie się...
Ale w kwadrans potem sędzia przyszedł do wniosku, że się myli... Pan Onufry Leszcz nie stwierdził ani jednej z dwóch okoliczności, których miał być, według słów Stefana, świadkiem.
Na zapytanie sędziego, czy pożyczał Stefkowi pieniędzy, b. komornik aż odstąpił w tył o trzy kroki. Przeżegnał się, a na jego twarzy wybiło się zdziwienie.
— Ja!.. Pożyczać temu kawalerowi pieniędzy?... W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, Amen! Ależ chwała Bogu mam jeszcze głowę na karku. Nieletni!... Wiem ja ci, czem to pachnie. A co zresztą za gwarancya? I przytem trzeba i to wiedzieć panu sędziemu, że nikomu nie pożyczam pieniędzy...
— Jednak pan znałeś go? Rozmawiałeś z nim? — pytał sędzia.
— W samej rzeczy... w samej rzeczy, odrzekł pan Onufry. I przyznam się panu sędziemu, że bardzo mnie nawet interesował ten kawaler. Gładki buziak, jak u dziewczyny... Lubiłem go, a nawet robiłem mu... na schodach, przy spotkaniu... uwagi... ojcowskie uwagi... z powodu tej, u której bywał... tej bawarki...
— A jednak trzymałeś ją pan na mieszkaniu... — zrobił uwagę urzędnik.
— Co pan sędzia chce?!.. — wzdychał pan Onufry. Ciężkie czasy! Mieszkania stoją pustkami... a podatki płacić trzeba. Żeby człowiek chciał wybierać lokatorów sam poszedłby z torbami. Taka już ulica, Hrabiowie na niej nie mieszkają...
Sędzia, nieco zawiedziony, przerwał utyskiwania pana Onufrego, które widocznie mogłyby się przedłużyć do nieskończoności.
— Wiec pan nie pożyczałeś mu 250 rubli?
— Co też pan sędzia mówi!.. Na czem miałbym go patrzeć?.. A oto...
Pan Onufry szukał czegoś po kieszeniach.
— Najlepszy dowód.. Oto powiestka do sądu pokoju na sprawę z tą... tą bawarką. Pozwałem ją o 15 rubli za komorne i eksmisję... No!... gdybym miał temu smarkaczowi pożyczać pieniędzy, toćbym przecie jego kochanicy do sądu nie skarżył!...
Dowód był stanowczy. Jeśli śledztwo przybierało taki obrót, tem lepiej dla pana Onufrego, ale tem gorzej dla Stefka.
Na drugie zapytanie sędziego, pan Onufry odpowiedział równie stanowczem zaprzeczeniem. Nie!... nie widział Stefka rano o szóstej w dzień, następujący po spełnieniu zbrodni. Spotkał go raz wprawdzie o podobnej porze, ale było to — przed trzema tygodniami.
— Ten kawaler mógł zresztą wiedzieć, że codzień rano bywam na prymaryi.. — dodawał z dobrodusznym uśmiechem pan Onufry.
Po tych zeznaniach, dalsze zaprzeczenia młodego chłopca traciły wszelkie znaczenie. Sędzia sam wyrzucał sobie, że się mógł dać uwieść pozornej otwartości oskarżonego. Stefan, po przeczytaniu mu zeznań pana Onufrego, Kobuza, Karczmarza, i Komornicy, rozłożył tylko ręce.
— Jestem niewinny! — wołał głosem, który zdawał się na chwilę znów zachwiewać przekonania sędziego.
Ostatecznie, urzędnik wydał sąd o chłopcu.
— Znakomity komedjant...
W sądzie okoliczności bynajmniej się nie zmieniły; przeciwnie, przyłączyło się na poparcie winy wiele zeznań; dotąd nic nie znaczących. Służba proboszcza podawała różne drobne szczegóły, które zdawały się dowodzić obecności Stefana w okolicach plebanii owej fatalnej nocy. To wszystko urastało niemal w pewność... Nawet stara Barbara zdawała się być teraz przeświadczoną o winie wychowańca księdza Andrzeja i ze zwykłą kobietom jej stanu przesadą, przeciążała czarnemi barwami obraz, który przedstawiała sądowi... Pomimo pewnych wątpliwości, wyrok od pierwszej chwili nie mógł być wątpliwym.
Znamy już jego brzmienie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.