Sęp (Nagiel, 1890)/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
W „Złotej loży“.

Było późno. W Alejach Ujazdowskich, pomimo pięknego wiosennego wieczoru, już nie widać spacerujących par. Latarnie gazowe rozpraszały tu i ówdzie cienie, które kładły na ziemi sylwetki drzew. Cisza... Tylko od czasu do czasu zaturkotała dorożka lub wracał do remizy zapóźniony tramwaj.
„Julek“ już blisko od godziny przechadzał się w Alei. Wychodząc z domu, wskoczył do tramwaju, który go tu zawiózł. Potrzebował spokoju i innego powietrza. Teraz przechadzał się, trzymając kapelusz w ręku. Był głęboko zamyślony. Myśli jego dążyły gdzieś w dal.
Na jednej z sąsiednich wież dwanaście uderzeń obwieściło północ.
Ten dźwięk obudził „Julka“ z zamyślenia. Zatrzymał się i spojrzał na zegarek:
W samej rzeczy — rzekł do siebie.
Przypominał sobie, że od czasu lekkiej przekąski w porze śniadania nic dziś jeszcze nie jadł. Za bardzo był zajęty. Potrząsnął głową, jak gdyby pragnąc odpędzić natrętną myśl, włożył kapelusz i szybkim krokiem posunął się w stronę miasta.
Nieopodal ujrzał błękitne latarnie wlokącej się powoli dorożki. Skinął na nią i kazał się wieźć w okolicę Placu Teatralnego.
W kwadrans potem, dorożka zatrzymała się przed domem, którego jasno oświetlone pierwsze piętro dowodziło, że pomimo późnej godziny nie myślą tu jeszcze o spoczynku. „Julek“ płacąc dorożkarzowi, rzucił okiem na dwa okna w rogu kamienicy. Były one oświetlone jaśniej niż inne. Po za ciężkiemi portjerami widać było przesuwające się cienie.
— Są jeszcze! — mruknął do siebie adwokat. To mnie trochę rozerwie...
Wbiegł na pierwsze piętro, przeszedł suto oświetlony przedsionek jednej z pierwszorzędnych warszawskich restauracyi i zagłębił się w kurytarz na lewo. Na końcu korytarza znajdowała się tak zwana „Złota loża“, wielki gabinet urządzony wspaniale, zarezerwowany dla grona młodych ludzi, którzy się tu niemal co wieczór zgromadzali.
Był to rodzaj klubu, zresztą bez żadnego regulaminu, przepisów i obowiązków. Przychodził kto chciał i kiedy chciał. Robił, co mu się podobało.
W chwili kiedy „Julek“ otworzył drzwi „Złotej loży“ obszerna sala była zapełniona. — Znajdowali się w komplecie niemal wszyscy jej stali goście, a nawet parę obcych twarzy. — Był Władek Stawinicz o energicznej postaci i rajtarskim wąsie, był wciąż ironicznie uśmiechnięty doktór Zerman, znany całej Warszawie wesoły Lolek, inżynier Bonda, był jedyny do hulanki, od lat dziesięciu aplikant do posad sądowych, Ludek Solski i wielu innych.
Bawiono się nieźle. Chmary dymu, pokaźna rezerwa opróżnionych butelek, wreszcie zaróżowione twarze i gwar świadczyły o tem najdowodniej. — Większość obecnych była już przy cygarach i czarnej kawie. — Po pokoju uwijał się, sprzątając to i owo służący.
Wejście „Julka“ powitano całą salwą okrzyków.
— „Julek.
— Perła adwokatów!
— Obrońca uciśnionych i sierot!...
— Rzeczywiście, jego tylko brakło...
— Dobrze żeś przyszedł... Mamy dla ciebie klijenta!
Takie okrzyki krzyżowały się ze wszystkich stron! — Jednocześnie wyciągnęły się doń dziesiątek dłoni. — Na twarzy adwokata mimowoli ukazał się uśmiech.
— Zawsze warjaci!... Mówił, obdzielając uściskami najbliższych. — Pozwólcie, pozwólcie... Niech najpierw co zjem. Umieram z głodu...
Ludek Solski już wołał:
— Filip! gdzie Filip! na miłość Boską, Filipa...
Za sekundę „Julek“ był zainstalowany przy stole, a Filip recytował przed nim, co jest jeszcze do jedzenia. W kwadrans głód adwokata został zaspokojony. — Kazał dać kawy i Martela i, odrzuciwszy się w tył szerokiego fotelu słuchał z uśmiechem na ustach krzyżujących się przez stół dowcipów, uwag, dysput i wybuchów wesołości.
W tej chwili przysiadł się do niego Władek Stawinicz.
— Słuchaj — rzekł na pół poważnie — mamy dla ciebie klijenta.
„Julek“ pokręcił przecząco głową.
— Wiesz dobrze, że nie lubię traktować tego rodzaju kwrestji w knajpie...
— Wiem... Ale tym razem zrobisz wyjątek. Mamy do czynienia z przyjacielem...
— Tak?
— Przyszedł tu umyślnie, żeby się z tobą poznajomić...
— Ba...
— I sprawa zdaje się coś warta.
— To mniejsza. Ale jeśli idzie o to, ażeby ci zrobić przyjemność, daj go.
— Oto i on...
Stawinicz wskazał skinieniem głowy w kierunku młodego człowieka, który siedział nieco w głębi oparty o pianino. — Był to wysoki, szczupły brunet o oryginalnej twarzy, czarnych oczach i kruczej, przyciętej podług ostatniej mody brodzie. — Był blady, jak gdyby dopiero powstał z ciężkiej choroby.
„Julek“ przyglądał się nieznajomemu, w tej chwili rozmawiającemu z doktorem Zermanem. — Z oczu adwokata było widać, że mu niezbyt do serca przypadała ta niezwykła fizjognomja.
— Znam go zkądś... — mruknął.
— Jastrzębski — odrzekł Stawinicz.
— Ten sam, który ci w zeszłym roku ustrzelił w pojedynku kawałek lewego ramienia?
— Ten sam?.. Wiesz, że od onego czasu zostaliśmy przyjaciółmi.
— Mówiłeś mi.
— Już dawno chciał ciebie poznać...
— A... Daj go.
Stawinicz podniósł się i skierował do nieznajomego. Wziął go pod rękę i szedł ku „Julkowi“. Adwokat podniósł się z fotela.
Nastąpiła prezentacja.
— Pan Aleksander Jastrzębski, obywatel ziemski i urzędnik banku, Mecenas „Julek X...“
— Siadaj pan — rzekł adwokat do nowego znajomego.
Ten ostatni, mówiąc nawiasem, mający postać i minę doskonałego dżentelmena, zajął miejsce, wyprostował się, podniósł swe czarne oczy na „Julka“ i zaczął mówić. Głos jego był pełny i męzki, dziwnie melodyjny. Ten głos i jego wschodnie oczy, musiały mu zapewniać wiele powodzeń u kobiet.
— No, taki to zdałby się na barytona... — myślał sobie „Julek“.
— Przedewszystkiem — rzekł Jastrzębski — muszę prosić o przebaczenie, że niepokoję pana tak niefortunnie... Byłem i jestem zdecydowany przejść w charakterze zwykłego klijenta przez pańską poczekalnią. Zbyt wiele dobrego słyszałem o panu, ażebym mógł komu innemu powierzyć sprawę względnie poważnego dla mnie znaczenia...
„Julek“ skłonił się w milczeniu.
— Przedtem jednak chciałem nie być dla pana obcym... Pragnąłem poznajomić się z panem osobiście. I oto dla czego prosiłem pana Władysława o przedstawienie mnie w waszym klubie...
Nastąpiła chwila milczenia. „Julek“ czuł się wciąż zakłopotanym. Ostatecznie, ten człowiek, zbyt correct, o zanadto wyszukanym sposobie mówienia, nie przypadł mu do gustu. Zresztą, mówiąc adwokatowi o interesach wprawiał go w zły humor.
„Julek“, ażeby coś odpowiedzieć, mruknął:
— I czemu będę zawdzięczał zaszczyt widzenia u siebie szanownego pana?
— O! to będzie przedmiotem konferencyi w kancelaryi... — odpowiedział Jastrzębski z wykwintnym uśmiechem na ustach. — Tu nie chciałbym pana nudzić...
W tej chwili Stawinicz wysunął się naprzód.
— Ba! to nie takie nudne... Trzeba ci wiedzieć Julku, że Jastrzębski jest spadkobiercą...
— Spadkobiercą? — pytał machinalnie adwokat.
— I zdaje się powinien wziąć niezły kusz. Zresztą rzecz trochę tajemnicza, niezbadana... I dla tego potrzeba mu twej pomocy. Bierze spadek po nieboszczyku Suskim...
— Jakim Suskim?..
— Tym... księdzu... którego zabójcy broniłeś przed kilku dniami. I broniłeś przepysznie... Wszystkie gazety piszą o twojej mowie!
Ale „Julek“ nie słuchał już ostatnich słów Stawinicza. To nazwisko, to przypomnienie sprawy, która go od paru dni tak mordowała, miejsce, gdzie przyszedł szukać spokoju, wywarło nań wrażenie ostrogi, danej spoczywającemu rumakowi. Mimowoli podniósł wzrok na Jastrzębskiego. Zdawało mu się, że i w oczach tego ostatniego czytał wzruszenie.
— Więc pan... pan... pytał „Julek“ — jest spadkobiercą księdza Suskiego?
— Tak, jego najbliższym kuzynem... ciotecznym bratem.
— I bliższych krewnych niema? — zapytywał dalej „Julek“ nie spostrzegając nawet, że podobna indagacya w towarzystwie może się zdawać niezręczną.
— Niema...
„Julek“ zamyślił się. Znów podniósł wzrok na swego interlokutora, którego twarz zdawała się być jeszcze bledszą, niż przed chwilą.
— Wybaczy pan — ciągnął dalej, jak gdyby był u siebie za biurkiem — ale doprawdy nie rozumiem, jak to się stało, że w sprawie niema żadnego śladu pańskiego istnienia.
— To bardzo proste — odrzekł wesołym tonem Jastrzębski.
— Jak to?
— Z nieboszczykiem miałem bardzo mało stosunków. Nie lubiliśmy się zbytecznie. On należał do innego świata, ja do innego...
— A...
— O zabójstwie dowiedziałem się dopiero trzy czy cztery dni temu.
— Czy podobna?
— Tak jest... Najpierw, mieszkam od paru miesięcy na wsi w okolicach Piaseczna. Ale to rzecz mniejsza. Na dwa lub trzy dni... tak w przybliżeniu obliczam... przed spełnieniem morderstwa zapadłem w ciężką tyfoidalną gorączkę i przeleżałem kilka tygodni bez przytomności. Jeszcze widać na mojej twarzy ślady choroby. Potem nastąpiła rekonwalescencja. Leczono mnie na wsi, u mnie... Doktór, mój przyjaciel, nie pozwalał czytać gazet. Ostatecznie wieść o zabójstwie i sprawie doszła mnie w przeddzień wyroku... Od dwóch dni jestem w Warszawie.
— A...
„Julek“ coś rozważał.
— Więc życzyłby pan sobie, żebym się podjął windykacyi spadku po księdzu Suskim?
— Tak jest. Pomimo, że stosunki moje z nieboszczykiem były bardzo ograniczone, przypuszczam, znając nasze interesa familijne, że musiało po nim coś zostać... nawet sporo. Z gazet wiem, że powodem morderstwa była kradzież. Tak... Ukradziono dziesięć czy więcej tysięcy rubli w listach. Ale o to mniejsza. Powinny być sumy na hypotekach.
„Julek“ podniósł znów oczy na mówiącego.
— Wybaczy pan, ja tej windykacji podjąć się nie mogę...
Głos jego brzmiał tak ostro, że uderzyło to Stawinicza, który dotąd słuchał ich rozmowy w milczeniu.
— Dla czego? — zapytał.
— Dla czego?..
„Julek“ dopiero teraz spostrzegł niemiłe wrażenie, jakie sprawił jego ton. Postarał się je złagodzić. Z umiejętnością człowieka, przywykłego do obcowania z ludźmi, zmienił w jednej chwili wyraz twarzy. Uśmiechał się teraz.
— Dla tego, że jest to niemożebnem wobec prawa... Z chęcią ofiarowałbym moją pomoc w tej zresztą zupełnie prostej sprawie, a życzliwość jaką żywi dla pana Władek, dodałaby mi tylko zachęty. Ale prawo... jest stanowcze...
— Prawo?
— Tak jest. — Zabrania ono obrońcy przyjmować sprawy stron, których interesa są w bezpośredniej sprzeczności. I tu właśnie zachodzi podobny wypadek.
— Nie rozumiem — zrobił uwagę Stawinicz.
— To jednak bardzo proste... Bronię już Polnera; otóż jego interes jest wprost sprzeczny z interesem pana.
— W czem?
— Choćby pod względem cywilnym.. Na zasadzie orzeczenia sądu, skazującego zabójcę, mógłbyś pan nawet jako spadkobierca, wytoczyć mu sprawę o zwrot pieniędzy, które znikły w chwili morderstwa.
Teraz Jastrzębski rzekł.
— A...
To wyjaśnienie zamknęło rozmowę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.