Sędziwój/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Piętnaście lat później.
„Gdyby mnie wszystko wyrocznie za najmędrsze go ogłosiły, może być, iż sławę czułego człowieka zamieniłbym za utratę całej mej mądrości“.
Lessing {w jednym z listów).

Rok za rokiem mijał, a w duszy Sędziwoja żadna nie nastawała zmiana, jakby dla niego czas się zastanowił.
Zajęty wszystkiemi badaniami, wszystkie im myśli poświęcał, i tylko wspomnienie Arminii zachmurzało go czasami. Gdy przypadek jaki wywołał w nim to wspomnienie, wtedy siadał w milczeniu i przepędzał nieruchomy godzin kilka, a na jego czole widać było, jak wewnątrz budzi się z letargu uczucie i po duszy nurtuje. Lecz chwile te coraz rzadsze, coraz krótsze, zacierały się, aby nie wracać.
Syn jego na opiece Boskiej, wyrósł wbrew wszelkim marzeniom ojca na prawdziwe dziecko natury. — Niespokojny, dziki, od niemowlęcia kierował się uporczywie własnemi chęciami; żaden przymus, ani zachęta, żadna droga przekonania pokonać uporu nie mogły. Nie był stworzony dla nauki. Dziecko, a już samotność tyle miała dla niego pociągu, iż przechadzki wśród gór najmilszą były jego rozrywką. Małomówny, ponury, zwykłe zabawy jego wieku niecierpliwiły go.
Gdy wyrósł na szesnastoletniego chłopca, za towarzyszów obrał wyłącznie skały i drzewa i z łukiem w ręku, kołczanem na plecach, uczył się niebezpiecznego myśliwstwa od starych górali. Wystawiony na wszelkie niepogody trawił po kilka dni za domem. Nauki, które mu od kolebki wystawiano, jako jedyne szczęście, jedyną wielkość na ziemi, lekceważył; nie pojmował ich użyteczności, a nienawidził przymusu, będącego pierwszym warunkiem ich nabycia. Aby prowadzić i kierować takiego wychowańca, trzeba było zająć się nim wyłącznie, stać się powiernikiem jego marzeń. Sędziwój nie zdołał już nagiąć się do dziecięcej myśli, a zajętego czasu alchemią nie potrafił poświęcać wychowaniu. Widząc niezręczne swoje usiłowania bezsilnemi, zniechęcony, rzucił wodze żądz dziecka na los Opatrzności, a sam, bez przeszkody, tonął w swych niezgruntowanych badaniach.
Rozumiał codzień, iż wieczór ujrzy odkrycie kamienia mędrców, i że to odkrycie uderzy umysł jego syna, a ukazując mu tak widocznie wielkość sztuki, jeszcze życiu jego nada silny i nowy kierunek.
Pomimo całej obojętności, w głębi serca alchemika tlał właściwy namiętnej duszy ogień przywiązania do swego potomka.
Właśnie od śmierci Arminii upłynęło lat piętnaście; rocznicę tę smutną dobrze pamiętał Jan i cichą łzą ją uświęcił, strzegł się jednak bardzo, aby panu swemu nie dać jej przypomnieć; nie wiedział biedny, że Sędziwój całą noc bezsenną przepędził, głęboką boleścią uświęcając tak dotkliwy cios dla niego.
Cały dzień był niepogodny, przed zachodem słońca gęsta mgła opadła z gór w doliny i uprzedziła zmrok. Za nadejściem nocy wicher porwał się i, wyjąc przeraźliwie wśród skał, przodkował burzy w szalonym tańcu. Zdawało się, że posady skał drgają od wstrząśnienia powietrza.
Północ była blizka, i burza dochodziła szczytu swej gwałtowności. W zawartej pracowni alchemicznej płomień lampy migotał, a dęcia miecha na węgle przed szumem burzy nie było słychać.
Już raz po raz zbliżał się do drzwi, przysłuchiwał: widna była niespokojność, co nim miotała. Sędziwój zapalił drugą lampę i, patrząc na zegar, rzekł do sługi:
— Za godzinę, gdy walka nocy ze dniem stanie na niebie w punkcie przechylenia, pod opieką Oryona, trzeba rozpocząć nowe dzieło. Wstaw ten wielki tygiel ołówkowy, obłóż węglami i u góry na kracie rozpal płomień, aby ciąg wiatru, jak błyskawice, unosił dymy w komin. Tu niech będą gotowe te dwa recypiensy. W ogniu te rudy kobaltu i arszeniku, pomieszane z siarką, wyzioną z siebie zjadliwą parę. Dla naszej ochrony oczyść z pyłu te dwie maski, przez nie śmiało możemy patrzyć.
Pomocnik, świadomy sposobów postępowania, spełniając rozkazy, mówił:
— Dawno już te larwy szklanne spoczywały w pokoju, dla tego na nich tak grubo pyłu i sadzy. Zdaje mi się, żeśmy ich nie używali od...
Tu nagle zastanowił się i umilkł chciał powiedzieć: od śmierci pani.
Jednak Sędziwój przypomniał sobie i zachmurzył czoło, wkładając na twarz dętą szklanną maskę, której obwód, obłożony gąbką, napuszczoną olejem, szczelnie przystając do twarzy, oczyszczał zatrute powietrze.
Tygiel, napełniony rudą, wkrótce zaczął syczeć, i gęste obłoki zjadliwych dymów truciznowych kłębiącym się strumieniem ulatywały w górę.
Alchemik raz po raz zaglądał do otwartej księgi, leżącej na stole, radził się jej i nowe przyrzucał materyały do ognistego tygla, mieszając szklistą masę żelaznym prętem.
Wydobyli wreszcie tygiel z żaru, i Sędziwój wrzucił do niego pełną łyżkę jakiegoś żółtawego proszku, gdy nagle wicher zakręcił się nad dachem pracowni tak silnie, iż węgle z komina sypnęły iskrami na środek komnaty, a biały, gryzący dym, buchając, jak kaskada z tygla, wypełnił całą pracownię.
Jan posunął się ku drzwiom, chcąc je uchylić, gdy te same z trzaskiem otwarły się, i syn alchemika wpadł na środek, przesiąkły deszczem, czerwony od znużenia, z wyrazem nadzwyczajnego przestrachu. W ręku trzymał złamany łuk, głowę miał obnażoną i, nie zważając na dym, wypełniający pracownię, zapytał się przerywanym dla znużonego oddechu głosem:
— Ojcze, czy wołałeś mnie?
I wskazał ręką na otwarte drzwi pracowni w głębi ciemnego korytarza; lecz nie zdołał więcej przemówić, bo, odetchnąwszy głęboko parę razy, schwycił się za piersi, a później, zatykając ręką usta, chciał wyjść z tej zabójczej atmosfery, ale już do drzwi dopaść nie mógł; zakręcił się, potoczył, ukląkł i upadł na progu.
To niespodziewane zjawienie się syna Sędziwoja tak przeraziło go, iż przez chwilę nie mógł przyjść do przytomności, nie wiedział, co począć; chwila ta wystarczyła do ogarnięcia go wyziewami. Pierwszy Jan, ochłonąwszy z trwogi, porwał młodzieńca na ramiona i wyniósł na świeże powietrze, ale już przemówić nie mógł. Wskazywał ręką na las w górach, to znów na pracownię, przyciskał dłonie do piersi i wskazywał w górę, ze łzami w oczach, ale znaczenie tego trudno było odgadnąć. Owładnięty zabójczą parą, w kilka dni umarł na ręku Jana.
Sędziwój przez kilka miesięcy nie zaglądał do swej pracowni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.