Sędziwój/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Zwierzenie się.
...„wierzę że wasze uroki,
„Zdolne są gwiazdy ściągać, tamować potoki.
Propercyusz. Elegia I.

Od czasu śmierci Kosmopolity, Sędziwój pozostawał w stanie odrętwienia, obojętności na wszystko, jakby po długiej i niebezpiecznej chorobie, przychodził do siebie i oglądał się wokoło. Minęło parę miesięcy czasu, zwykle tak wolno i uciążliwie czołgającego się, a jeszcze jego kolce czuć mu się nie dawały. Rozmyślając o dziwnych wypadkach kilku łat ubiegłych swego życia, o zgonie mędrca, z którym los go w tak niezwykły sposób związał, uwolniony był od napaści i zjawiania się dręczącego widziadła; rozmyślania te nie dozwalały mu zajmować się swoją przyszłością.
Jednym także z głównych przedmiotów jego marzeń była Arminia. Miłość i stosunek Kosmopolity do niej był dla niego niepojęty. Nieporządna, gorączkowa jego wyobraźnia napróżno szukała nadziemskich jakichś przymiotów w żonie mistrza. Wysuszone jego uczucie nie domyślało się nawet, iż prostota serca, czystość myśli są skarbami, z których miłość, jak słońce z łona ziemi rozwija świat cudów. Wspomnienie więc mistrzów, wyraz jego konającego wzroku, były ogniwem, łączącem go z Arminią. Nie zastanawiał się już nad tem, że rozmowa z nią, jej towarzystwo stało się powoli dla niego nieodzownem, i było jedynem.
Arminia mieszkała ze starą, przyjętą służącą; samotna, bez znajomych, bez przyjaciół, i unikała ich.
Smutek nadał całej jej postawie powagę i czarującą piękność, jakiej w niej dotąd nie spostrzegał. Chociaż rysy zostały te same, rozwinęły się, nabrały wyrazu i nowy duch, ożywiający je, podwyższył do niepoznania jej piękność. Najpierwsza i najrzadsza z ozdób kobiety, czoło jej wysokie i równe, jaśniało wzniosłą i szlachetną otwartością. Oczy ciemno błękitne, posłuszne każdemu uderzeniu serca, tak pięknie odbijające od czarnych włosów, zachwycały. Oprócz tego, w każdem poruszeniu jej, w mowie, w głosie nawet, panowała jedna zgodna harmonijna całość, zmuszająca najobojętniejszego do podziwiania tej piękności, której sztuka nie ćmiła.
Jednego wieczoru, po zachodzie słońca, w owej miłej porze, kiedy dzień się już kończy, a noc jeszcze nie zacznie, w tej przechodowej chwili, tak podobnej do teraźniejszego stanu duszy Sędziwoja; w łagodnym zmroku, który serca nasze usposabia do otwarcia się, jak kwiaty niektórych roślin wieczornych do wydawania zapachu z zamkniętych w dzień koron kwiatowych, Sędziwój siedział z Arminią pod wystawą domu, w którym umarł Kosmopolita.
Długi czas w milczeniu wpatrywali się w cudny obraz, roztoczony przed nimi. Tajemnicze wieczności hieroglify, gwiazdami na niebie znaczone, jasno się iskrzyły, a na Wiśle czerwone gwiazdy, jak drugie gwiazdy ziemi, igrały odbite w wodzie, nad której falami unosiły się smutne okrzyki retmanów i dalekie śpiewy flisów, jakby starą rzekę Wandy do snu kołysały. Cichnął gwar miasta i dzwony nieszporne milkły, wszystko uroczystą harmonijną modlitwą ciszy wprost biło do serca patrzących.
Myśli Arminii bujały daleko od ziemi i, wracając nawet do niej z wyższych zstępowały obrazów.
Wskazując na niebo, z cicha rzekła do Sędziwoja:
— Jak się nazywa ta gwiazda z łagodnym drżącym połyskiem; jeśli mnie przeczucie nie myli, jest to gwiazda miłości?
— Nie odgadłaś; jest to Jowisz opiekuńczy, planeta potęgi i mądrości.
— A gdzież ta, którą wspomniałam?
— Jak ten już zajdzie, nad ranem tamta wschodzi; jedną tylko chwilę jasno świeci, bo wkrótce słońce gasi jej promienie.
— Rozumiałam — dodała Arminia — że ich światło łączy się razem; że wspólne w jednej konstelacyi, dwie najpiękniejsze opiekunki ludzkich władz są siostrami.
— Tak! jeżeli dzień z nocą są dziećmi jednej matki, to i miłość z mądrością są rodzeństwem.
— Czyliżby nigdy razem nie miały się łączyć?
— Tylko w Bogu wspólne ich źródło; człowiek jedną wybierać musi, jeśli czystą chce posiąść. Gdy od kolebki goni za uczuciami, wtedy nie pojmuje mądrości; a gdy dalej tę wyższą ściga, już przy południu życia uschnie w jego sercu wątły kwiat miłości, choć do zmroku ledwo krok jeden w niezmierzonej nauce postąpił...
— Więc na cóż żyć tak niepewno — odrzekła Arminia — na co wahać się ciągle między dwoma biegunami? Takiego życia nie mógł nam Stwórca przeznaczyć.
— A choćby i nie przeznaczył, — dodał po chwili Sędziwój — czy wierzysz, że jest sposób odgadnienia własnego przeznaczenia? Jak te gwiazdy, rozdzielone miryadami innych słońc, nie spotykają swych promieni ze sobą, tak znajdź ludzi, aby dwie krople wśród oceanu spłynęły się razem. Przecież takie było połączenie wasze z Kosmopolitą. Arminio, czy byłaś szczęśliwą?
— On czuł to — rzekła smętnie — nie byliśmy dla siebie przeznaczeni. Przysięgłam, że oddam rękę temu, kto mą matkę uzdrowi; a chociaż Kosmopolita nie wiedział o przysiędze, zdawało mi się, iż powinnam jej dopełnić. Lecz mamże ci wyznać, może to grzechem jest, ale zdawało mi się, iż przywiązanie tak powinno być nieprzymuszone, wolne, aby było szczere, że ta sama przysięga przeszkadzała mi kochać, jakbym chciała z całej duszy, mojego męża. Szanowałam go, ubóstwiałam, bom nie widziała nikogo, z kimby można porównać tego anielskiego człowieka. Charakter jego ciągle jednostajny, pogodny, jak dzień bez chmury; widoczna wyższość, w każdem słowie bijąca; ta piękność nawet bez porównania, wzbudziły we mnie uwielbienie bez granic; biedna! brałam to za miłość. A jednak bywały chwile, w których obawiałam się go. Jakkolwiek wieści, które o nim chodziły, nic w oczach moich nie usprawiedliwiało, jednak czasami, kiedy siedział nad brzegiem morza i patrzył się w nieścignioną ciemnej wody powierzchnię, lub kiedy widział chodzące słońce, albo jakikolwiek wielki widok natury, wtedy zamyślał się, oczy jego wyraźnie się rozpalały, źrenice jego rzucały promienie, jakby dwie gorejące iskry. Zdawało mi się, iż rozmawia z jakiemiś niewidzialnemi dla mnie istotami, że w innym żyje świecie, i wtedy trwoga mnie przejmowała. On wszystko wiedział; nim usta otworzyłam, już myśl moją zgadywał. Domyślałam się z boleścią, iż nawet ukrywa przede mną, że mu najskrytsze moje myśli nie są tajemnemi. I ja wobec jego, jak wobec mojego ducha-dręczyciela, ukrywałam łzy uśmiechu; nie chciałam jemu przykrości robić; a bałam się, aby którakolwiek myśl moja nie obrażała go, i starałam się myśli odganiać; — chociaż wiedziałam, iż to na nic nie posłuży. On spostrzegł te męki i zaczął mnie często unikać i zostawiać samotną.
A wtedy twój obraz przychodził mi do pamięci; lubiłam marzyć o tobie, bo od czasu, jak pierwszy raz cię zobaczyłam, kochałam cię, jak brata. Po matce mojej, zawsze pierwsze twoje nazwisko mimowolnie w modlitwach moich wspominałam. I ja nie wiem dlaczego to, nawet później, wyrzucałam sobie, że ciebie więcej kocham sercem, niż męża, i wspomnienie twoje chciałam odgadnąć, ale napróżno. Wiesz, że oczy można zamknąć, aby nie widziały, oddech wstrzymać, ale któż potrafi bicie serca zwolnić, albo przyśpieszyć? kochać kogo prawdziwie jest to tak łagodne, pełne poświęcenia uczucie, iż niepodobna, aby kiedykolwiek było grzechem.
W czasie tych moich walk z twoim obrazem, spostrzegłam, iż mąż mój czy się wyrzeka swej nauki, czy niespodzianie utraca swą tajemną władzę, lecz coraz bardziej był niespokojny. Wzrok jego bardziej ludzkiej nabierał barwy skłonności, chęci, wszystko stawało się podobne do moich. Wtedy twój obraz zaczynał się sam w mem sercu zacierać i ja poczynałam wierzyć i cieszyć się, że jego ukocham, a o tobie zapomnę; to znów żal mi było ciebie! O! ja wiele wycierpiałam! — Kiedy mniej zaczynałam cierpieć, jego uwięziono; wtedy z żalu i obawy o mego dobroczyńcę, nawet biedne serce czasu nie miało i krwawić się w sobie.
— Niestety! — rzekł Sędziwój — walki ze światem niewidzialnym stokroć są okropniejsze od tych, które ciebie biedną trapiły, i nie tylko tak doskonałych, jak mąż twój, są udziałem. Szczęśliwa! nie znasz walki z duchami, które myśl owładną! Serce zbyt wielkie zaludnia mary, a wtedy zdaje ci się, iż w duszy własnej jest okno tajemne, przez które, jak do kopalni niewidzialnego świata, spuścić się można.
— I czyż tu mało jest skarbów pod niebem, wtrąciła Arminia, wznosząc oczy do gwiazd. Patrz, jak uroczy jest ten świat widomy; czyż cię sam jego widok nie potrafi zbawić od udręczeń mar zmroku?
— Jest uroczy — odrzekł Sędziwój — dla tych, którzy czują piękność tych barw i kształtów; ale gdzie ty ciało, tam ja szkielet widzę, gdzie ty podziwiasz życie, tam mnie śmierć przeraża, а ta stracona ułuda każe mi szukać innej, wznioślejszej potęgi, wdzięków ducha niepodległego śmierci.
— Nie myśl — zawołała Arminia — lecz serce darzy chwilami, które za wieki starczą. Myśl egoisty sama sobie wystarczy, zimna nie dba o szczęście, dba tylko o martwą prawdę. Miłość ma także swój świat niewidzialny, który się objawia kochającym, ale nie zabija trwogą. Spojrzenie miłości to gwiazdy, albo kwiaty, które zdają się patrzeć na ciebie oczyma ukochanego; jej głos słyszysz w każdym dźwięku przyjemnym. Na każdem miejscu, ze wszystkiego, na czem wzrok nasz spocznie, ze wszystkiego, co ucha naszego doleci, odzywają się jej słowa i spojrzenia. Ona jest zorzą cudowną, która wszystko różowem oblewa światłem. Jej pieczęć wyciśnięta jest na całej naturze. I ty porzuć myśli, a żyj sercem na chwilę; ja nauki nienawidzę, bo jej nie pojmuję, ale ty ocenisz każde drgnienie serca i zrozumiesz je; a zdobędziesz to, za czem tak długo napróżno goniłeś: pokój duszy i szczęście.
Sędziwój, ogrzany zapałem, sam czuł przysporzone bicie swego pulsu. Postać pięknej jego przyjaciółki, otoczona bladem gwiazd światłem, które w jej oczach drgało, jak w swych siostrach na ziemi, wydała mu się nadludzkiej piękności.
Wydało mu się, jakby magnetyczny wpływ, jaki na niego umierający mistrz jego wywarł, wzmacniał się teraz, przedłużał i wolę jego szanować mu kazał. A od tak dawna, pierwszy raz rozkosznie wzruszony, odzyskał uwielbienie dla natury ludzkiej i ukląkł przy nogach Arminii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.