Sędziwój/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Ostatnie wezwanie.
„Duch sam sobie jest wszystkiem, miejsca mu nie trzeba
„Sam sobie z piekła niebo, piekło robi z nieba.“

W ciemnem i obszernem podziemiu, jednej z narożnych wież drezdeńskiego zamku, spoczywał na garści zbutwiałej słomy Kosmopolita. Dzban wody i kawał chleba, od kilku dni nie tknięte, leżały obok niego, na wilgotnym kamieniu podłogi. Naprzeciw wysoko, było małe okrągłe okienko, przedzielone dwiema żelaznemi sztabami, które na jasnem tle pogodnego nieba, wydawały się jak czarny krzyż. Kilka gwiazd przesyłało drżące promienie obok tego znaku zbawienia, do ponurego lochu. Już trzy dni po pierwszych torturach więzień spoczywał. Wszystko w mieście spało w głębokiem milczeniu, do podziemia dolatywał tylko czasami odgłos warty.
Kosmopolita powstał, zbliżył się do okienka, patrzał długo w ubrylantowane gwiazdami niebo, i utonął w myślach.




I dlaczego synowie światła nie okazują ci się? — dlaczegóż współwyznawcy wielkiego bractwa głuchymi są na twe wezwania? — kabalisto, czy czary twoje są już bezsilne? — Bledniesz, serce twoje drży. Nie takim byłeś niegdyś, kiedy duchy światłości posłuszne były twoim rozkazom! Nie zioła to, nie czary, nie słowa tajemnicze, ale dusza rozkazuje dzieciom eteru, a dusza twoja ustąpiła swego berła miłości — miłości ziemskiej, której córką jest śmierć.
O młody Chaldejczyku, pomimo niezliczonych wieków twego życia, równie młody jak w owych czasach, kiedy nieczuły na piękność nieczuły na rozkosze, słuchałeś na odwiecznej wieży ognia, harmonią gwiazd, nauczającą cię ostatnich tajemnic, zwyciężających śmierć, a teraz boisz się śmierci? Nauka więc twoja jest kołem, które cię przywodzi do punktu, z któregoś wyszedł.
Mistrze nie słuchają już twojego głosu! — Synowie światła gwiaździstego nie odwiedzają duszy, w której namiętności ćmią wzrok najczystszej myśli.
Lecz jest jeszcze sposób! — Wahasz się?




Więzień odstąpił od okna w głąb więzienia i zwolna wyrzekł:
— Na potężne zaklęcie nieśmiertelnej sztuki, synowie światła, wszywam was! — Zrzekam się władzy! — Po raz ostatni chcę widzieć was! — Choćbym upadł, jak strącony anioł Państw ciemności, nie możecie opuścić. — Na tej ziemi syn prochu, jednak nieśmiertelny, składam mą potęgę; w jej imię po raz ostatni wyzywam was, ozwijcie się!
Śród brzmienia oddalonych dźwięków w harmonijnych tonach, jakich ludzkie nie słyszało ucho, olbrzymie promienie rażącego blasku błysły w ciemnym lochu. Wszystko co ziemskie, spłynęło z przed oczu na falach światłości. Ściany więzienia cofnęły się w przestrzeń nieskończoną. A śród oceanu eteru wyskakiwały pojedyńczo z zakątów ziemi postacie mędrców. Siedmdziesiąt i kilku ich tylko było.
— Com przepowiedział — ozwał się jeden głos — stało się; widzący, upadłeś!
— Tu obok ciebie, jednak tobie niewidzialny, spoczywa wróg rodu i czyha na swoją ofiarę, jeden krok cię od niego oddziela. Teraz już nie znasz siebie. Sam stanąłeś na granicy dwóch światów! Dzień ślubu twojego był dniem śmierci twojej chwały i siły!
Gdybyś był niegdyś odłożył czas ostatniej inicyacyi do najwyższych tajemnic, aż do pory, w której wiek późniejszy ostudzi serce, byłbyś uniknął upadku! Teraz z wieku w wiek żałować będziesz zuchwałej dumy, która cię natchnęła do prośby o zachowanie piękności i uczuć młodzieńczych z straszliwą wielkością nieśmiertelności.
— Niе będę żałować — rzekł mędrzec.
Uniesienia radości, tęsknota smutku, które mojem istnieniem kołysały, więcej warte niż tysiące lat życia mistrzów naszych. Niе kochając nic i niczego nienawidząc, życie ich upływa, jako jeden letarg ciągły.
— Lecz my spełniamy cel żywota — odparł głos, — żyjąc badaniem prawdy i czcią jej, każde posunięcie myśli napełnia rozkoszą nieznaną ludziom zwyczajnym, nieprzeliczone pasmo naszego życia. A twój cel, gdzież on jest teraz? Na co ci się cała mądrość przydała, kiedy nie mogłeś zbadać serca jednej prostej dziewczyny?
— Tak! — rzekł mędrzec — od pięciu tysięcy lat badam cuda stworzenia, a nie mogłem odkryć ani połowy tych, jakie zawiera jedno proste serce człowieka.
— Nie mogłeś jej natchnąć miłością, dla której gotówbyś się zrzec klejnotu twego istnienia — nieśmiertelności.
— Mogłem ją natchnąć uczuciem podobnem do miłości — rzekł widzący — bo i cóż trudnego dla silnej woli, aby wszystkie jej myśli otoczyć jednem kołem, za któremby nic oprócz mnie i tylko mnie widziała? — Najprostszy z uczni naszych zdołałby rzucić ten urok na duszę kobiety; lecz byłażby to miłość, jakiej ja żądam? — ja gardziłbym takiem przywiązaniem. Chciałem, aby ona sama całym ogniem czystej namiętności duszy przywiązała się do mnie, bo nie niewolnika, lecz równą sobie chciałem mieć kochankę.
— Zwyczajnych ludzi harmonia serc — rzekł jeden z mistrzów — przed przybyciem ich na świat, jak dwa tony jednego akordu, już są dla siebie przeznaczone, lecz gdzież znajdziesz śmiertelną córkę prochu, któraby odpowiedziała na twoje westchnienia? I oto teraz podziwiaj twoje własne dzieło; chciałeś ją wybawić z ciążącego przekleństwa i sam zwaliłeś ją na swoją głowę i chciałeś ją wyrwać z niebezpieczeństwa, a oto teraz opuszczoną, los chwycił w żelazne szpony, i wystawił na wszystkie napaści złośliwych... I nie możesz ani przewidywać, ani jej ratować... Nie bluźnij przeciw twej mądrości, bo przecie odwieczne jej prawa tajemnemi ci były. Potęga mądrości ginie tam, gdzie się wmiesza uczucie lub namiętność, zimna myśl traci władzę w przywiązaniu i wchodzenie w zwyczajne ziemskie stosunki; i ty popadłeś teraz prześladowaniom, które dawniej ze śmiechem uchylić umiałeś. A zapomniałeś, że zdradliwa miłość kobiety zwyczajnego nawet człowieka natchnie wyższem dążeniem, biedny! będzie mniemał, iż na anielskich skrzydłach do nieba uleci.
A jeśli zawierzy jej spojrzeniu, musi potem samotny wznosić się w sfery, za któremi wzdycha, bo kochanka jego przykuta do ziemi — wyszydzi ogień, który wznieciła, albo go łzami swojemi zagasi.
Lecz orzeł nie powinien naśladować krzątań się jaskółek, ani miłosnych gruchań turkawki.
Przypatrz się nieuchronnemu przekleństwu, które w ślad idzie za połączeniem się wzniosłej istoty ze zwyczajnem stworzeniem. Twojej natury ona nie pozna, poświęcenie będzie uważać za złe. Bo istota, na najniższym szczeblu duchowym stojąca, w tym, który szczytu sięga, widzieć będzie czarownika lub szatana. I biedny Tytanie, czy masz jeszcze łzy?
— Nie na łzy, lecz na całą krew moją synowie światła, zaklinam was! nie dla mnie, lecz dla niej wskażcie ratunek, szczęście! — żadna ofiara nie będzie mi trudną; powróćcie ją światu, obrońcie od zdrad, któreby ją w przepaść pociągnąć mogły.
— Bojaźń jest więzem łączącym człowieka z najgrubszą częścią ziemi, jego mieszkaniem i przeszkadza mu się wznieść. Lecz czy ty nie zrozumiałeś, że kochać jest toż samo, co obawiać się? — Nie widzisz-że, że władza, którą się chlubisz panowania nad wrogiem, już jest daleką od ciebie? Już on wpływa, usiłuje cię strachem napełnić, zwieść cię i wyszydzić!
A teraz dwie są tylko drogi! Możesz zachować warunki odwiecznego twego bytu. Opuść miłość, rozłącz się z kochanką, niech los jej spełni się sam przez się. Uwolnij się z wszystkich więzów, które wzrok twój ćmią, od bojaźni, nadziei, żalu i z czystą myślą rzuć się w nasze objęcia!.
Albo jeżeli chcesz kilka chwil życia jej uszczęśliwić, wtedy pozbawiony władzy, jako zwyczajny człowiek, spełnij swój los. Tą pokutą oczyszczony, prędzej przebędziesz drogę; i na chwilę odzyskasz władzę, ale zobaczymy się dopiero tam, gdzie już nigdy niepokoje ziemskiej dumy nie dochodzą...
Lecz aby się tam dostać, poznaj...
— Śmierć! — dokończył Chaldejczyk, opuściwszy głowę, a promieniści, synowie światła z nową harmonią na falach jasności, rozpłynęli się w eterze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.