Rob-Roy/Rozdział XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXXIV.
Dangle. — Jak widzę, trudniéj z nich dwóch
zrozumieć tłomacza.
Krytyk.

Ale ten napad czułości nie był długo trwałym; — jakoż po chwili, jakby się wstydząc téj słabości, porwałem się z miejsca. — Przypomniałem sobie, że od niejakiego czasu uczyniłem był mocne postanowienie uważać Djanę jako przyjaciółkę tylko, któréj szczęście nie mogło być wprawdzie nigdy dla mnie obojętném; ale z którą ściślejsze zawrzeć związki nie powinienem był miéć nadziei. Lecz czułość, jaką mi okazała, nagłe i niespodziane spotkanie się nasze, nie dały mi wówczas pory do rozmysłu. Prędzéj atoli nad oczekiwanie przyszedłem do przytomności; a lękając się rozbierać dłużéj stan serca mego, ruszyłem w dalszą drogę, którą przerwało to dziwne zjawienie.
— Zabroniła mi, — rzekłem sam do siebie, — towarzyszyć sobie w podróży; ale nie byłoż moim zamiarem udać się w tę stronę wprzód nim ją ujrzałem? — Odzyskałem wprawdzie własność ojca mego; lecz nie jestże obowiązkiem moim uwolnić pana Jarvie z niebezpieczeństwa, na które się naraził jedynie przez wzgląd na mnie? — Gdzież, oprócz tego, mógłbym znaleźć nocleg w téj pustyni, jeżeli nie w Aberfoil? — Może być, że oni tam się zatrzymają, — zbyt jest późno, aby daléj jechać mieli, — a więc zobaczę ją jeszcze, — może po raz ostatni! — ale widzieć ją będę, — usłyszę głos jéj, — dowiem się kto jest ten szczęśliwy człowiek, który zdaje się mieć nad nią władzę małżonka, — dowiem się czyli jéj zamiarów nie wstrzymują jakie trudności, którebym mógł uprzątnąć; — czy będę w stanie uczynić jéj jaką przysługę, i zawdzięczyć choć, w części szczérą jéj i bezinteresowną przyjaźń.
Kiedy tak usprawiedliwiałem sam przed sobą żywą chęć ujrzenia raz jeszcze krewnéj mojéj, ktoś znagła uderzył mię po ramieniu; — i zawołał mocnym głosem. — Piękna noc panie Osbaldyston, — nie prawdaż? — a jak było ciemno kiedyśmy się rozłączyli!
Poznałem natychmiast Rob-Roya. Oswobodziwszy się z rąk nieprzyjaciół, wracał śpieszno w góry. — Nie wiem jakim sposobem, może w domu którego ze znajomych swoich po drodze, potrafił się uzbroić, — miał karabin na plecach, u pasa szablę, pistolety i puginał. — Gdyby umysł mój tak gwałtownych nie doznał wzruszeń, nie spotkałbym go może bez obawy w noc późną, i w tak odludném miejscu; pomimo bowiem tylu dowodów przychylności Rob-Roya, wyznam ci otwarcie Treshamie, że dreszcz mimowolny przechodził po wszystkich członkach moich, ilekroć się do mnie odezwał. Sam język góralów, i sposób wymawiania, że tak powiem gardłowy, sprawia, iż głos ich wydaje się jakby podziemnym, i jest niesłychanie przykrym dla ucha; lecz Rob-Roy do téj ogólnéj narodowéj cechy, łączył nadto w spojrzeniu, i całéj swéj postawie, zimną jakąś obojętność, właściwą mocnéj i niczém nieugiętéj duszy, co nie zna żadnéj obawy, któréj żaden wypadek, jakkolwiek straszliwy i bolesny, ani zatrwożyć, ani nawet zadziwić nie zdoła. Oswojony z niebezpieczeństwy, zaufany w swéj sile i zręczności, nie znał bojaźni; a życie twarde, rozlicznych przygód i trudów pełne, przytłumiło w niém znacznie, chociaż nie zupełnie jeszcze zniszczyło wszelką czułość na cierpienia drugich. Pomnij nadto przyjacielu, że świeży w pamięci mojéj miałem przykład okrucieństwa podwładnych Rob-Roya, dopełniony na bezbronnym i żebrzącym o życie człowieku.
Z tém wszystkiém taki był stan umysłu mego, że ucieszyłem się z towarzystwa Campbella, w nadziei, że mi przyniesie roztargnienie w smutku. Spodziewałem się przytém otrzymać nakoniec objaśnienie niepojętych tajemnic, które losem moim dotąd kierowały; — odpowiedziałem zatem uprzejmie na powitanie jego, i winszowałem mu szczerze, że potrafił wolność odzyskać wtenczas, kiedy ucieczka zdawała się niepodobną.
— Ha! ha! — zawołał Rob-Roy, — daléj od powroza do szyji, jak od kubka do gęby. — Niebezpieczeństwo nie było tak wielkie jak się wydawać mogło panu, co jesteś obcym w tym kraju. — Z pomiędzy tych, którym kazano ująć mię, strzedz, i powtórnie schwytać, połowa nie miała wcale chęci ani ująć mię, ani strzedz, ani znowu schwytać, — część czwarta, zbliżyćby się nawet do mnie nie śmiała, — rzeczywiście więc miałem przeciw sobie tylko pozostałą czwartą część oddziału, która nie więcéj nad pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt ludzi wynosić mogła.
— Zdaje mi się, że jak na jednego, dość i tego było.
— Nie wiem, — jednak gdyby się chcieli zebrać na równinę przed karczemką w Arberfoil, służyłbym chętnie z szablą w ręku każdemu z nich po kolei.
Prosił mię następnie, abym mu opowiedział wszystko, co nam się przytrafiło od przyjazdu w góry, i uśmiał się serdecznie z opisu bitwy w karczemce, gdzie waleczny burmistrz tyle dokazywał cudów z rozpalonym ożogiem.
— Niech żyje Glasgow! — zawołał Rob-Roy. — Przekleństwo Cromwella na moją głowę, jeżelibym pragnął większéj roskoszy, jak widzieć kuzyna Nikol Jarvie, potrząsającego z tryumfem spalonym plaidem Iveracha! — Zresztą, — dodał poważniejszym tonem, — kuzyn Jarvie ma kilka kropel krwi szlachetnéj w żyłach swoich; szkoda tylko, że się oddał nikczemnym zatrudnieniem, które najwznioślejszy nawet umysł przytępić muszą. — Możesz się teraz domyślić dla czego nie mogłem was przyjąć w Aberfoil, jakeśmy się umówili; podczas kiedy bawiłem w Glasgowie za interesami króla i pana mego, zastawiono na mnie piękną siatkę! — Ale dziś mogę już być spokojny. — Nie prędko potrafią uzbroić powtórnie Klan jeden przeciw drugiemu, — a wkrótce, spodziewam się, że wszyscy górale staną razem, w jednej i téj saméj sprawie. — Ale cóż daléj wam się przytrafiło?
Opowiedziałem mu o przybyciu kapitana Thorton i o uwięzieniu naszém, — a gdy zaczął wypytywać o szczegóły, przypomniałem sobie, iż oficer nadmienił, że miał rozkaz przytrzymania podobnych nam dwóch osób, z których jedna była już podeszłego wieku, druga zaś w kwiecie młodości. — To znowu pobudziło do śmiechu Rob-Roya.
— Na mój honor! — zawołał, — te sępy nocne wzięły burmistrza za hrabiego, a pana za Dianę Vernon! — Co to za twarde mózgownice!
— Miss Vernon? — rzekłem, oczekując z bojaźnią odpowiedzi — Czy ona nosi jeszcze to imię? — Dopiero co ją widziałem w towarzystwie człowieka, który zdawał się mieć nad nią szczególną jakąś władzę.
— O! tak, — tak! — władzę niezaprzeczoną. — Ale téż i czas już było. — jest to wyborne dziewczę; potrzebowało jednak czynniejszego stróża jak baron Hildebrand. — Szkoda tylko, że hrabia trochę dla niéj za stary. — Młodzik podobny do pana, albo który z synów moich, byłby stosowniéjszym dla téj damy towarzyszem.
Na te słowa runęły zamki na lodzie, które wyobraźnia moja, wbrew rozsądkowi; z takiem upodobaniem budowała. Lubo nie mogłem oczekiwać czego innego spotkawszy Djanę z jednym tylko mężczyzną w téj odludne, pustyni i o tak spóźnionéj porze, zupełne atoli przeświadczenie się o tém, czegom się tak mocno lękał, nową boleścią przeszyło me serce. — Napróżno Rob-Roy wzywał mię po kilkakroć, abym kończył opowiadanie. — Słyszałem głos jego, ale pojąć czego żąda, nie byłem w stanie.
— Cóż to? — zawołał w końcu, — czy panu słabo?.... Nie dziwię się temu, — dodał po chwili, — silnego trzeba zdrowia, aby znieść w jednym dniu tyle trudów, zwłaszcza, kiedy się do nich nie przywykło.
Czułość, z jaką wymówił te słowa, wróciła mi przytomność umysłu; usiłowałem więc jak mogłem dokończyć moje opowiadanie. — Rob-Roy ucieszył się mocno, gdy usłyszał o zwycięstwie swoich w wąwozie Loch Ard. — Mówią, — rzekł, — że otręby królewskie lepsze od mąki poddanych, — ale jak widzę nie sprawdza się to przysłowie na królewskich żołnierzach, kiedy nie mogli pokonać starców i dzieci, niezdolnych do noszenia bronią, lub niewiast, które przed chwilą zamieniły kądziel na szablę. — A Dugal, — dodał Mac-Gregor?.... Czy mogliście mniemać, że pod tą grubą czaszką tyle mieść się dowcipu? — Ale cóż daléj.... chociaż i chcę, i lękam się usłyszéć resztę.... Moja Helena, jest to jędza piekielna, gdy krew w żyłach jéj wreć pocznie... Zresztą, ma zbyt słuszne ku temu powody!
Opowiedziałem mu, ile tylko mogłem najostrożniéj, jak nas przyjęto; mimo to jednak, okazywał ciągłe znaki nieukontentowania.
— Dałbym tysiąc marek, — zawołał, — gdybym był podówczas w domu! — Tak przyjąć gości a zwłaszcza krewnego, któremu tyle winienem!.... łatwiéjbym jéj przebaczył, gdyby połowę hrabstwa Lennox obróciła w perzynę. — Otóż to spuszczać się na niewiasty i dzieci, u których nie ma ani rozsądku, ani pomiarkowania! — Zresztą, wszystkiemu winien ten przeklęty celnik, — on to mię zdradził zapraszając imieniem Rashleigha na rozmowę o interesach króla. Zdawało mi się podobném do prawdy, że Garschattachin i inna szlachta z Lennox, oświadczyła się za królem Jakóbem, i domyśliłem się podejścia wtenczas dopiero, kiedy ujrzałem przed sobą księcia, a na rękach i nogach więzy. — Znam ja dobrze pańskiego krewnego, nie oszczędza on nikogo w świecie; ale niech Bogu dziękuje, jeżeli tą razą nie okaże się winnym!... Co do Morrisa, nie uwierzysz pan jak śmiészną minę zrobił, kiedy go rozkazałem przytrzymać, dopóki nie wrócę. Owóż wróciłem, chociaż nie z jego łaski, ani z łaski tych, którzy go posłali — i dla tego może być pewny, że nie wyjdzie z gór naszych, nie zapłaciwszy dobrego okupu.
— Zapłacił już ostatni i największy, na jaki tylko człek śmiertelny zdobyć się może.
— Co? — jakto? — Morris zabity?... w potyczce zapewne?
— Nie, panie Campbell — zamordowany z zimną krwią po bitwie.
— Zamordowany?... Przekleństwo! — zawołał zgrzytając zębami. — Jakim sposobem? — jak się to stało? mów, — a nie mianuj mnie ani panem, ani Campbellem, jestem na własnéj ziemi, nazywam się Mac-Gregor.
Nie zwracając uwagi na gniew jego i ostre wyrazy, opowiedziałem mu pokrótce, ale z dokładnością śmierć Morrisa. Uderzył silnie kolbą karabina o ziemię, i zawołał:
— Przysięgam na Boga! że za podobny czyn warto się wyrzec domu, żony i dzieci! — Nędznik ten wprawdzie stokroć na śmierć zasłużył, i jeśliby się zdołał wydobyć z głębi jeziora, skończyłby niezawodnie na szubienicy. Lecz wolałbym gdyby był zginął od kuli lub szabli, — bo rodzaj śmierci, jaki mu zadano, będzie powodem wielu plotek i narobi niemało hałasu. — Ale stało się — nikt mu życia nie wróci, a każdy przyzna, że Helena Mac-Gregor sprawiedliwą zemstę wywarła.
Chcąc widocznie zagłuszyć w sobie nieprzyjemne wrażenie, jakie wypadek ten sprawił na umyśle jego, Rob-Roy zapytał mię, jakim sposobem uwolniłem się z rąk żołnierzy, którzy mię pilnowali?
Kończąc więc sprawozdanie moje, dodałem, że papiery ojca mego już mam w ręku, lecz imienia Djany powtórzyć nie śmiałem.
— Byłem pewny, — rzekł Mac-Gregor, — że je odzyskasz. — List, który mi wręczyłeś, zawierał rozkazy hrabiego w téj mierze. — Pragnąłem ci usłużyć, i dla tego prosiłem, abyś mię w téj pustyni odwiedził, — ale hrabia jak widzę, potrafił obejść się bez mojéj pomocy.
Słowa te mocno mię zdziwiły.
— Jakto? — rzekłem, — a więc list, który panu oddałem, był od osoby, którą mianujesz hrabią? — Któż on jest? jak się nazywa?
— Jeżeli jeszcze o tém nie wiesz, widać że nie potrzeba abyś wiedział, — nic ci przeto nie powiem, — ale co się tyczy listu, możesz być pewny, że własną ręką hrabiego był pisany, — inaczéj, mając już tyle na mojéj głowie, wyznam otwarcie, że nie przyjąłbym na siebie nowego kłopotu.
Teraz dopiero stanęły mi na myśli wszystkie okoliczności, które nieraz zawiść moją wzbudzały, — owe światła w oknach biblioteki; owa rękawiczka; poruszenie obicia ukrywającego drzwi tajemne, prowadzące do pokojów Rashleigha, — nadewszystko zaś oddalenie się Djany dla napisania, jak mniemałem podówczas, listu, który miał mi posłużyć w ostatniéj potrzebie. — Tak więc — pomyślałem sobie — godziny niby samotne, które w tém miejscu przepędzała, schodziły na miłośnych rozmowach z jakimś zagorzałym Jakóbitą, który się w domu jéj wuja ukrywał? Widziano nieraz młode kobiety poświęcające chciwości lub dumie pierwsze nieskażonego serca uczucia; ale Djana obrała dzielić los nikczemnego awanturnika, błądzić z nim w nocy pomiędzy zbójcami, nie mogąc miéć innego widoku, oprócz słabéj i zbyt wątpliwéj nadziei błyszczenia kiedyś na smutnym dworze Stuartów w St. Germain! — Muszę ją widzieć raz jeszcze. — Jako krewny i przyjaciel, winienem ostrzedz o niebezpieczeństwie, i ułatwić jéj ucieczkę do Francyi, gdzieby spokojnie oczekiwać mogła wypadków politycznéj burzy, którą nieszczęsny towarzysz jéj życia, zapewne wzniecić usiłuje.
Po długiém z obu stron milczeniu, odezwałem się nakoniec do Mac-Gregora:
— Z tego coś mi powiedział, wnoszę, że hrabia (ponieważ mu nie dajesz innego nazwiska), musiał się znajdować w Osbaldyston-Hallu, wtenczas, kiedy ja tam mieszkałem.
— Nie inaczéj, — nie inaczéj — i przebywał najczęściéj w pokojach miss Vernon. — To uwiadomienie nową goryczą zatruło smutne myśli moje. — Ale nikt o tém nie wiedział, — rzekł daléj Rob-Roy, — oprócz Rashleigha i jego ojca, bo nie sądzono za potrzebne przypuścić cię do tajemnicy, inni zaś synowie barona nie mają nawet tyle rozumu, aby odpędzić kota od śmietany. Zresztą w Osbaldyston-Hallu na kryjówkach nie zbywa — jest to porządna, staroświeckiéj mody budowa, — można w niej dać przytułek trzydziestu ludziom i więcéj, a ręczę, że ich nikt nie znajdzie, choćby szukał przez wiek cały. — Radbym miéć podobny zamek na wierzchołku Craig-Roy-Stone; ale ponieważ to być nie może, trzeba poprzestać na naszych jaskiniach i parowach.
— Sądzę, — rzekłem, — że hrabia nie był obcy pierwszemu nieszczęściu, które spotkało....
Tu mimowolnie zamilkłem przez chwilę.
— Które spotkało Morrisa, — chcesz mówić, — odpowiedział Rob-Roy obojętnie; bo oswojony z krwawemi czynami, zapomniał już dawno o wrażeniu, jakie na nim sprawił opis śmierci celnika, — śmiałem się nieraz serdecznie ze sztuki którą mu wypłatano; ale dziś, po nieszczęśliwém zdarzeniu w Loch Ard, śmiać się nie mam ochoty. Nie, nie — hrabia nic o tém nie wiedział. — Rashleigh tylko i ja, graliśmy rolę w téj scenie; ale co za szczególne wypadki po niéj nastąpiły! — Rashleigh, który od początku powziął do pana nienawiść, usiłuje zwalić na ciebie całe podejrzenie. — Miss Vernon staje w obronie twojéj, i zmusza nas, abyśmy wyrwali z rąk sędziego pokoju niewinną ofiarę. — Morris umiera ze strachu, ujrzawszy przed sobą prawdziwego sprawcę rozboju, w téj chwili właśnie, gdy na niewinnego zanosił skargę. — Sędzia, uradowany, że sprawa kończy się na niczém, wraca do butelki. — Pisarz wścieka się ze złości, że go oszukano. — Nie! — nic w życiu więcéj mię nie ubawiło!
— Bądź-że łaskaw powiedzieć, jakim sposobem miss Vernon potrafiła już nabyć tyle mocy nad umysłem twoim i Rashleigha, że na jéj żądanie zaniechaliście natychmiast swoich zamiarów?
— Moich zamiarów? — ja ich nie układałem wcale. Nie mam zwyczaju zwalać swego ciężaru na cudze barki. — Wszystko było pomysłem Rashleigha. — Co się tyczy miss Vernon, rzecz pewna, że wola jéj jest prawem dla niego i dla mnie; najprzód z powodu związków jéj z hrabią; powtóre, iż wié o wielu rzeczach, które nie powinny być wyjawione. — Powierzyć kobiécie tajemnicę, albo władzę, któréj nadużyć może, jest to dać miecz w rękę szalonemu.
Byliśmy jeszcze o ćwierć mili od wioski, gdy trzech górali przyskoczyło ku nam z dobytą bronią, pytając dokąd, i za czém idziemy. — Na jedno słowo Gregaragh, wymówione przez mego towarzysza, powstały okrzyki, a raczéj wycia radości. — Jeden góral rzuciwszy szablę i karabin o ziemię, ściskał nogi naczelnika swego z takim zapałem, że zaledwie go nie wywrócił. — Dwaj drudzy pobiegli pędem kóz dzikich do Aberfoil, celem udzielenia towarzyszom szczęśliwéj nowiny powrotu Rob-Roya. Wkrótce głos kilkudziesiąt osób rozległ się po dolinie. — Starzy i młodzi, niewiasty i dzieci, rzucili się hurmem na nasze spotkanie; a gdy burzliwa zgraja, jak szumny potok z gór spadający, coraz się ku nam przybliżała, osądziłem za rzecz potrzebną przypomnieć Mac-Gregorowi, że jestem obcy w téj stronie, i że oprócz niego nie mam innéj nad sobą opieki. Ujął mię natychmiast silnie za rękę, i kiedy tłumy przybywały, kiedy każdy wyléwając łzy radośne, cisnął się do ulubionego wodza; on nie wprzód odpowiedział na rozczulające powitania, aż mię przedstawił jako swego przyjaciela, i zalecił powinne dla mnie uszanowanie.
Rozkaz sułtana Dehli nie mógłby być skwapliwiéj wykonanym. — Zbytnie nadskakiwania góralów utrudziły mię więcéj prawie, jak poprzednie ich dzikie ze mną obejście. — Nie mogli ścierpieć, aby przyjaciel ich wodza szedł o swojéj mocy, i prowadzili mię z obu stron pod ręce, — gdy jednak mimo tego zawadziłem nogą o kamień, którego w ciżbie dostrzedz nie mogłem, porwali mię na plecy, i tak z tryumfem zanieśli aż do drzwi mistress Mac Alpine.
Stanąwszy przed jéj gościnnym domem, miałem sposobność dostrzedz, że i w górach, podobnie jak wszędy, władza i wziętość mają swoje niedogodności; nim bowiem Mac-Gregor mógł wejść do gospody, aby odetchnąć po trudach i posilić się, musiał kilkanaście razy powtórzyć historyją swéj ucieczki. Jakiś sędziwy góral tłómaczył mi ją za każdym razem słowo do słowa, a grzeczność wymagała, abym słuchał cierpliwie tego, co już prawie na pamięć umiałem. — Kiedy powszechna ciekawość została zaspokojoną, słuchacze zaczęli się powoli rozchodzić, szukając miejsca do noclegu pod gołém niebem, lub w bliskich chałupach. Jedni przeklinali księcia i Galbraitha, inni ubolewali nad losem Ewana z Briglands, który padł ofiarą życzliwości swojéj dla Mac-Gregora, a wszyscy zgodzili się na to, że ucieczka Rob-Roya, nie ustępuje w niczém najświetniejszym czynom ich naczelników, począwszy od Dugala Ciar, od którego ród swój wywodzą.
Opiekun mój wprowadził mię nareszcie do karczemki. Rzuciłem okiem na wszystkie strony, rozumiejąc, że pomimo kłębów dymu odkryję w którym zakątku Djanę i jéj towarzysza, — ale nigdzie ich dostrzedz nie mogłem; nie śmiałem zaś wypytywać się o nich, lękając się objawić skryte ciekawości mojéj powody. — Między tłumem nieznajomych, upatrzyłem przecież z radością postać szanownego burmistrza. Siedział na ławce przy ogniu, i słuchał poważnie czułych powitań Rob-Roya, oraz wymówek, że gości swych w wygodniejszém miejscu przyjąć nie może; gdy w końcu zapytał go Mac-Gregor o zdrowie, pan Jarvie odpowiedział:
— Mam się dość dobrze kuzynie.... to jest nie najgorzéj, — dziękuję ci. — Co zaś do wygody, wiem, że w tych stronach trudno o lepszą; a niepodobna, aby człek dźwigał na sobie wszędy swój domek przy Salt Market, jak ślimak skorupę. Zresztą, cieszy mnie to szczerze, żeś się wydobył z tarapatów.
— No i czemuż więc siedzisz tak zasępiony? — Przestańmy myśléć o tém co było, a cieszmy się z tego co jest. — Wszystko dobre, kiedy koniec dobry, — a świat nie zginie kiedy my żyjemy. — Oto napijmy się wódki dla nabrania serca, — wszak ci ś. p. ojciec wasz nigdy jéj nie odmawiał z rąk przyjaciela.
— A przynajmniéj nie odmawiał wtenczas, Robie, kiedy był strudzony: Bogu zaś wiadomo, co ja dziś wytrzymałem! — Ale trzeba wiedzieć, — rzekł daléj burmistrz napełniając drewniany kubek obejmujący najmniéj trzy kieliszki. — że ś. p. ojciec mój podobnie jak i ja, skromnie używał gorących napojów. — Zdrowie twoje Robinie! i kuzynki mojéj Heleny, i dwóch pięknéj nadziei chłopców twoich, o których pomówiemy późniéj.
To mówiąc wychylił kubek aż do dna; a Rob-Roy uśmiechnął się, spojrzawszy na mnie, jak gdyby żartował sobie z poważnego tonu, którym burmistrz przemawiał, nie pomnąc, że Mac-Gregor na czele uzbrojonego Klanu, nie jest tém, czém był w więzieniu glasgowskiém; zdawało się, że chciał mi dać uczuć, iż jeżeli znosi cierpliwie niestosowne obejście się krewnego swego, to przez wzgląd na prawa gościnności, a bardziéj jeszcze dla zabawy.
Pan Jarvie poznał mię dopiero, gdy postawił kubek na stole; ścisnął mi przyjaźnie rękę, i rzekł:
— Przyjdzie koléj i na pana, ale nie weźmiesz za złe, że zacznę od kuzyna mego. — Spodziewam się Robie, że tu nie znajdzie się nikt taki, coby ze szkodą twoją, lub moją, wypaplał przed Radą miejską to, co ci mam powiedzieć.
— Możesz być o to spokojnym kuzynie. Z pomiędzy tych, których widzisz przed sobą, jedni nie rozumieją innéj mowy nad ojczystą, drudzy nie zwykli słuchać, kiedy nie do nich mówią; a wszyscy wiedzą dobrze, że gdyby choć jedno słowo wyrzeczone w mojéj przytomności powtórzyć śmieli, pożegnaliby się na zawsze z językiem.
— A więc słuchaj, ponieważ tak się rzeczy mają, i ponieważ przytomny tu pan Osbaldyston jest młodzian rozsądny, a mój zaufany przyjaciel, powiem ci zatém otwarcie kuzynie, — że dzieci swoich nie wychowujesz jak należy.
Tu odchrząknąwszy parę razy, kończył daléj pan Jarvie mowę swoją, przybierając ton bardziéj jeszcze poważny i surowy:
— Wiesz dobrze, że przed obliczem prawa znaczysz mniéj jeszcze jak zero; co zaś do kuzynki mojéj Heleny, nie wspominając o przyjęciu, jakiego dziś od niéj doznałem, — przyjęciu, które tém było względem przyjaźni, czém wiatr północny względem ciepła, a które, chwilowém tylko obłąkaniem umysłu, wymówione być może; — co do żony twojéj, powtarzam, odłożywszy na stronę wszelką osobistą urazę, powiem śmiało....
— Kuzynie, — przerwał Rob-Roy z niecierpliwością; nie mów o niéj nic takiego, czego przyjaciel wyrzec, a mąż usłyszyć nie powinien. O mnie, mów co ci się podoba i bez żadnéj obawy.
— Dobrze, dobrze, — rzekł burmistrz nieco pomieszany, — zamilczmy więc o tém, — nie należy rozsiewać, ziarn niezgody między rodziną, — ale co do synów twoich, z których starszy ma imię Rob, a młodszy Hamish, co jeśli się nie mylę ma znaczyć James, (mam nadzieję, że nadal tak go nazywać nie będziesz), bo imiona Hamish, Eachin, Augus i t. p. nic dobrego nie wróżą; — usłyszysz je we wszystkich izbach sądowych zachodniéj Szkocyi, ilekroć idzie o kradzież bydła, i inne tego rodzaju przestępstwa; — owóż mówię co do synów twoich, przyznasz, że dotąd wyobrażenia nawet nie mają, co to jest moralne i naukowe wychowanie. O tabelli Pitagoresa, owéj głównéj zasadzie wszelkich użytecznych wiadomości, słuchają jak o żelaznym wilku! — Śmieją się i żartują sobie, kiedy im przedstawiani smutne skutki tak grubéj ciemnoty, a na hańbę rodziców, którzy przecież noszą chrześcijan nazwisko, podobno nawet czytać, pisać i rachować nie umieją!
— Dziwićby się należało, — rzekł Rob-Roy z najzimniejszą krwią, gdyby mieli jaką naukę? — Zkądżeby jéj nabyć mogli? — chceszże, abym do drzwi glasgowskiego kollegjum przybił uwiadomienie: Potrzebny jest nauczyciel do dzieci Rob-Roy’a?
— To prawda, kuzynie; ale mógłbyś dla nich znaléźć miejsce, w którémby się nauczyli bojaźni Bożéj, nabyli wiadomości i obyczajów cywilizowanego świata. Cóż za pociecha, że dziś nie różnią się wcale od bydląt, któreś dawniéj pędzał na jarmarki, i że do niczego użyć ich nie można?
— Nie bój się! — wykrzyknął Mac-Gregor, — Hamish potrafi ubić w lot kulą cietrzewia, a Rob przebije puginałem dwucalową deskę!
— Tém gorzéj! tém gorzéj! — zawołał bankier glasgowski, — jeżeli to tylko umieją, lepiéj żeby nic nie umieli. — Powiedz mi Robie, co ci przyniosły te piękne zdolności, które posiadasz w daleko wyższym jeszcze stopniu jak twoje dzieci? — Kiedyś pędził przed sobą niezliczone trzody wołów, i bawił się uczciwym handlem, nie byłżeś szczęśliwszym jak dziś jesteś, na czele pięciuset zbójców?
Mac-Gregor słuchając pana Jarvie, marszczył czoło i ściskał pięście, jak ten, który cierpiąc ból mocny, postanawia znieść go bez najmniejszego jęku. Upatrywałem więc sposobnéj pory, aby przerwać rozmowę, która chociaż w gruncie nie mijała się z rozsądkiem, i świadczyła o dobrych chęciach burmistrza, zdawała mi się jednak być niewczesną i wcale położeniu naszemu nieodpowiednią.
— Ponieważ imię twoje Robie, — mówił daléj pan Jarvie, — jest nadto głęboko wyryte w księdze sprawiedliwości, abyś mógł przebaczenie otrzymać, i ponieważ sam już jesteś za stary, abyś się poprawić zdołał, winieneś przynajmniéj myślić, aby dzieci nie poszły za przykładem ojca. — Ja chętnie dam im miejsce w mojéj fabryce. — Niech się sposobią na tkaczów, — od tego zaczął czcigodny mój ojciec, od tego i ja zacząłem, lubo teraz dzięki Bogu zatrudniam się więcéj ryczałtowym handlem i.... i....
Tu burmistrz spostrzegłszy zbierającą się burzę na czole Rob-Roya, osądził za rzecz potrzebną użyć ostatecznego argumentu, który trzymał na odwodzie, jako nagrodę powolności górala, jeżeliby przyjął propozycyją jego.
— I dla czegóż Robie ta mina ponura? — Oto wiész co? — Przyjmuję na siebie wszystkie koszta utrzymania i nauki dzieci twoich, i nigdy już się nie upomnę o te tysiąc funtów.
Caade millia diaoul, sto tysięcy djabłów, — zawołał Rob-Roy uderzywszy pięścią o stół tak silnie, że wszystkich nas mimowolny strach przejął. — Synowie moi tkaczami! — Millia mollig heart! Niech wprzódy wszystkie warsztaty, czółenka, nici i bawełny w Glasgowie pochłonie ogień piekielny!
Nie bez trudności wstrzymałem burmistrza, który już się gotował do odpowiedzi, przedstawiając mu jak niewczesne i niebezpieczne byłoby dłuższe naleganie w przedmiocie tak niemiłym Rob-Roy’owi. — Jakoż po chwili wypogodziła się twarz górala, odzyskał zwykłą spokojność i rzekł:
— No kuzynie! daj mi rękę, — chęci twoje są dobre, nie wątpię o tém; lecz jeżeli kiedykolwiek pomyślę synów moich oddać na naukę do rzemiosła, wolno ci będzie zamknąć im drzwi przed nosem. Ale wspomniałeś o długu moim. — Héj! Eachin Mac-Analeister! podajno tu mój worek.
Wysoki i barczysty góral, który, jak się zdawało, posiadał zaufanie Rob-Roya, przyniósł dość sporą torbę ze skóry wydry, bogato w srebro oprawną, i podobną do tych, jakie zwykle naczelnicy góralów noszą przy boku, kiedy przywdziewają swój uroczysty ubiór.
— Nie radzę nikomu, — rzekł daléj Mac-Gregor, — otwierać tego worka, jeżeli nie wié sposobu.
To mówiąc przycisnął kilka prętów mających srébrne główki, inne znowu wyciągnął, a gruby zamek osadzony u wiérzchu worka, sam się otworzył. Ukazał nam natenczas małą stalową krócicę wewnątrz przytwierdzoną, która przez kunsztowny mechanizm, raniłaby nieochybnie rękę nieświadomego, coby zwykłym sposobem chciał zamek odemknąć.
— Oto jest straż kassy mojéj, — rzekł Rob-Roy wskazując na krócice; a pan Jarvie włożywszy okulary i przypatrzywszy się téj dowcipnéj sztuce, odpowiedział z uśmiéchem i westchnieniem razem:
— Ach! Robie, gdyby cudze worki były podobnie strzeżone, nie wiem czyby ten co leży przed nami, mieścił w sobie tyle złota!
— Bądź spokojny kuzynie; nigdy on nie był zamknięty dla przyjaciela w potrzebie — nigdy prawy wierzyciel nie odszedł z próżną ręką od niego. — Oto masz należność swoją, — rzekł daléj Rob-Roy, wyjmując paczkę złota, przelicz, czy nie brakuje czego?
Pan Jarvie wziął piéniądze, poważył je w ręku przez chwilę, i odłożył na stół.
— Nie, Robie, — odpowiedział, — nie mogę wziąść tego złota, — przyniosłoby mi nieszczęście, — jakim sposobem nabywasz je? — widziałem dziś niestety na własne oczy! — Źle zebrany majątek, nigdy nie wyjdzie na dobre. Nie chcę tych pieniędzy, — nie chcę. — Zdaje mi się, że krople krwi widzę na nich.
— Ba, ba! — zawołał Rob-Roy udając spokojność, któréj może nie czuł w sercu. — Patrz, — jest to złoto francuskie; złoto, które nie widziało jeszcze żadnéj szkockiéj kieszeni. — Luidory, tak piękne, tak błyszczące, jak gdyby dziś wyszły z mennicy!
— Tém gorzéj Robie! — tém gorzéj! — rzekł burmistrz odwracając oczy od złota, chociaż palcami sięgał po nie mimowolnie. — Gorszy bunt, jak rozboje, i jak czary nawet — tak mówi prawo boskie i ludzkie.
— Dajmy pokój tym prawom! — przerwał Mac-Gregor. — Te piéniądze słusznie ci należą, — a jeżeli wychodzą z kieszeni jednego króla, możesz, jeśli ci się podoba włożyć je w kieszeń drugiego. — Osłabisz przez to nieprzyjaciela, bo biedny król Jakób ma dosyć przyjaciół i dużo męstwa, ale mu brakuje, i bardzo brakuje pieniędzy.
— Kiedy tak, to niechże na góralach nie polega, — rzekł pan Jarvie, — a odwinąwszy paczkę, począł liczyć luidory.
— Ani na mieszkańcach nizin, — odpowiedział Rob-Roy zmarszczywszy czoło, i dał mi znak, abym spojrzał na burmistrza, który wierny ulubionemu nałogowi i niepomnąc na śmiészność postępowania swego, ważył, oglądał pilnie każdą sztukę, przeliczył dwakroć całą summę z przypadającym procentem, a w końcu dał Rob-Royowi trzy luidory na suknią dla żony, a dwa dla synów jego na drobne wydatki pod warunkiem, aby nie kupowali prochu. Góral zdziwiony tak niespodzianą wspaniałością krewnego, przez chwilę stał w milczeniu, — ale nareszcie przyjął dar grzecznie, i schował luidory do worka.
Następnie, pan Jarvie wyjąwszy oblig Mac-Gregora, podpisał na nim pokwitowanie, mnie także za świadka podpisać się kazał; a ponieważ prawa szkockie w podobnéj okoliczności dwóch świadków wymagają, oglądał się na wszystkie strony szukając drugiego.
— Oprócz nas trzech, — rzekł Rob-Roy, — nie znajdziesz tu nikogo, coby pisać umiał, — ale ja to zaraz ułatwię. — Wziął papiér z rąk kuzyna i rzucił na ogień. Burmistrz oniemiał z podziwienia, a Rob-Roy rzekł daléj; — My górale tak zamykamy rachunki! — gdybym chował podobne papiery, przyjaciele moi, mogliby zczasem być narażeni na odpowiedź za to, że mi wyświadczyli przysługę.
Pan Jarvie nie miał nic przeciw temu do zarzucenia; skończyła się więc rozmowa, i dano wieczerzę, któréj obfitość, a nawet i wykwintność przeszła wszelkie nasze oczekiwanie. Większa część potraw była na zimno, zkąd wnieśliśmy, że nie musiały być przyrządzone na miejscu. Zastawiono wyborne wino przed nami. — Mac-Gregor dopełniając obowiązki gospodarza, z wielką grzecznością, prosił o przebaczenie, że niektóre półmiski były już napoczęte:
— Macie wiedzieć, — rzekł do pana Jarvie, lecz nie patrząc na mnie, — że oprócz was, są dziś jeszcze inni goście w kraju Mac-Gregorów, — inaczéj żona moja i dzieci pośpieszyłyby na wasze przyjęcie.
Nieobecność téj rodziny, niebardzo zasmuciła pana Jaryvie, i jabym z pewnością dzielił uczucia mego przyjaciela w téj mierze, gdyby słowa Rob-Roya nie kazały mi się domyślać, że rodzina jego została przy Djanie i jéj towarzyszu, a raczéj jéj mężu; tak bowiem, acz niechętnie wyobrażałem sobie mężczyznę, z którym odbywała podróż.
Chociaż te nieprzyjemne myśli odjęły mi apetyt, zaostrzony trudami i nadspodziéwanie dobrém przyjęciem naszego gospodarza; miałem jednak czas uważać, że czuły o wygodę gości, kazał przyrządzić lepszą i czyściejszą pościel niż ta, jaką mieliśmy poprzedniéj nocy. Wrzos świéży, podówczas w pełnym kwiecie, pokryty grubą wprawdzie, ale czystą bielizną, zachęcał do spoczynku. Widząc, że pan Jarvie zabiera się już do niego, zjadłszy smaczno wieczerzę, odłożyłem do następnego rana nowiny, które mu udzielić miałem; sam zaś, jakkolwiek znużony, nie czułem w sobie chęci do snu; dręczyła mię gorączka niespokojności, gawędziłem więc jeszcze z Mac-Gregorem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.