Rob-Roy/Rozdział XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXXIII.
Ledwie wody dopadł w biegu,
Rzucił się pomimo fali;
Ledwie ręką dotknął brzegu,
Wyskoczył, a zmykał daléj.
Gil Morrice.

Echa skalistych gór jakie z dwóch stron zamykały dolinę, powtórzyły odgłos trąb jazdy, która dzieląc się na dwie osobne części rozpoczęła marsz wolnym kłusem. Ta, którą dowodził major Gilbraith, udała się w prawo dla zajęcia kwater na noc w starym pobliskim zamku; przebywając Forth po moście, oddział ten, piękny przedstawiał widok; lecz wkrótce straciliśmy go z oczu za małym laskiem, przez który droga przechodziła.
Druga część, na któréj czele był sam książę, postępowała w należytym porządku. Aby odjąć wszelką możność ucieczki jeńcowi, wsadzono go na konia z tyłu żołnierza nazwiskiem Ewan z Brigglands, celującego wzrostem i siłą, — popręga, wiążąca obudwróch, a spięta na piersiach żołnierza, niedozwalała Rob-Royowi korzystać nawet z nieczujności swego towarzysza. — Dano mi konia i naznaczono obok nich miejsce; składaliśmy środek plutonu, któremu straż więźnia szczególnie powierzoną była, każdy żołnierz miał pistolet w ręku. Andrzéj, którego także wsadzono na małego góralskiego konika, otrzymał pozwolenie jechania za oddziałem razem ze służącymi, których była dość znaczna liczba.
Tak maszerując blisko godzinę, stanęliśmy nakoniec nad rzéką, w miejscu, gdzie ją w bród mieliśmy przebyć. Forth wypływając z obszernego jeziora, ma znaczną głębokość tam zwłaszcza, gdzie jest najmniéj szeroki. Do brzegu jego prowadził wąwóz spadzisty i tak wązki, że dwa konie obok zmieścić się w nim nie mogły; — środek zatém i tylna część oddziału, zatrzymać się musiały, gdy tymczasem przednie szeregi pojedyńczo wąwóz zaczęły przebywać. Wynikła ztąd nie mała zwłoka, a nawet nieco zamieszania; żołnierze rozmawiając z sobą, nieznacznie opuścili swe miejsca, i zbliżyli się ku brzegom rzeki, — wkrótce przyłączyli się do nich służący, a tym sposobem nieład się powiększył.
W téj to właśnie chwili usłyszałem, jak Rob-Roy odezwał się z cicha do żołnierza, za którym siedział. — Ojciec twój Ewanie, nieprowadziłby starego przyjaciela jak bydlę na rzeź, dla żadnego książęcia w świecie!
Ewan nic nie odpowiedział, lecz ruszał tylko ramionami, jakby na znak, że mu nie bardzo przyjemne to poruczenie.
— A kiedy Mac-Gregory spuszczą się z gór swoich; kiedy ujrzysz stodoły swoje puste; dom pastwą płomieni; żonę i dziatki nurzające się we krwi własnéj; — pomyślisz sobie natenczas, że gdyby Rob-Roy był na czele swych ludzi, nicby cię złego nie dotknęło.
Ewan znowu ścisnął ramionami i westchnął głęboko, lecz nic nie odpowiedział.
— Nie jestże to smutna! — mówił daléj Rob-Roy (tyle tylko głosu podnosząc, że oprócz mnie, który bynajmniéj ucieczce jego nie myślałem przeszkadzać, nikt go więcéj słyszeć nie mógł). — Nie jestże bolesna, że Ewan, którego Mac-Gregor tylekroć ręką i workiem wspierał, więcéj dba o łaskę księcia, jak o życie przyjaciela!
Ewan zdawał się mocno wzruszony, ale nie rzekł ani słowa. W tém dał się słyszyć głos księcia po drugiéj stronie rzeki. — Niech przeprowadzą więźnia!
Ewan ruszył naprzód, a Rob-Roy odezwał się jeszcze. — Nie poświęcaj krwi Mac Gregora dla kilku bolesnych razów, które otrzymać możesz; bo przyjdzie zdać okrutny rachunek i w tém życiu, i w przyszłém. — Ewan minął mię spiesznie i wjechał do brodu.
— Czekać, czekać! nie czas jeszcze! — krzyknęło kilku żołnierzy ująwszy konia mego za cugle, gdym chciał ruszyć za Ewanem. — Rad nie rad zatém, musiałem się zatrzymać.
Przy słabém świetle wieczornéj zorzy, ujrzałem księcia szykującego żołnierzy z przeciwnéj strony, w miarę jak wyjeżdżali z rzeki niżéj lub wyżéj, stosownie jak konie ich zdołały się oprzéć mniéj lub więcéj bystrości nurtu. Większa część oddziału już była na drugim brzegu, gdy znagła huk jakby massy jakiéj spadającéj do wody, obił się o uszy moje. Domyśliłem się natychmiast, że wymowa Mac-Gregora nie została bez skutku, i że Ewan dozwolił mu szukać ocalenia w głębi rzeki. — Książę usłyszał huk podobnież, a przyskoczywszy do Ewana, który właśnie na brzeg wyjeżdżał, — nędzniku! — zawołał, — gdzie jest więzień? — a nie czekając odpowiedzi, porwał za pistolet i wystrzelił. — Nie wiem, co się stało z nieszczęśliwym żołnierzem; usłyszałem tylko głos dowódzcy. — Niech się wszyscy rozbiegną! Sto gwineów nagrody, kto schwyta Rob-Roya!
W okamgnieniu wszystko było w największym nieładzie. Rob-Roy uwolniony z więzów za pomocą Ewana, który odpiął popręgę, rzucił się w rzekę i płynął pod wodą; ale gdy dla nabrania oddechu pokazać się musiał nad powierzchnią, plaid jego ściągnął uwagę żołnierzy. — Wielu z nich nie pomnąc na własne życie, wskoczyło natychmiast do rzeki; lecz za brodem tak była bystrą i głęboką, że kilka koni wnet utonęło, a jezdce zaledwie śmierci uniknąć zdołali. Drudzy mniéj gorliwi a więcéj baczni o siebie, czatowali w przystępniejszych miejscach, rychło Mac-Gregor na brzeg wypłynie. Tentent koni, krzyk tonących, gęste strzały pistoletów i karabinów, w rozmaitym kierunku, widok mnóstwa jeźdźców latających tu i owdzie z dobytą szablą, usiłowania oficerów, aby ile można zachować porządek; wszystko to, przy zwiększającéj się co chwila ciemności, przedstawiało obraz zamieszania, jaki rzadko widzieć się zdarza. — Wprawdzie z pomiędzy tylu przytomnych, ja tylko jeden przypatrywałem się jemu spokojnie; zresztą wszyscy byli w rozsypce; — jedni dla wyszukania Rob-Roya, — drudzy przez ciekawość tylko, czy ujdzie, — inni nakoniec chcąc w niedoli podać mu przychylną rękę; — gdyż jak się przekonałem późniéj, wielu z tych, którzy udawali chęć najgorliwszą pojmania zbiega, starali się jedynie pomnożyć nieład powszechny i zbić ścigających z prawdziwego toru, aby mu ułatwić ucieczkę.
Nie trudno było tak doskonałemu pływakowi jak Rob-Roy wymknąć się z rąk nieprzyjaciół, gdy ostygł pierwszy zapał ścigania; groziło mu przecież wielkie niebezpieczeństwo. Nieraz widziałem w Osbaldyston-Hallu, jak wydra, szukając ratunku przed nacierającą psiarnią, nurza się w wodzie, z któréj jednak kiedy niekiedy musi wysunąć nozdrze dla nabrania świeżego powietrza. Podobnie i Mac-Gregor, który już raz ukazawszy się nad wodą, ściągnął grad kul na siebie, nie mógł dłużéj pod nią bez oddechu zostawać. Ale dowcip jego nastręczył mu szczęśliwy środek, którego wydra użyć nie może; chcąc bowiem odwrócić uwagę nieprzyjaciół, zrzucił plaid z siebie i puścił go na powierzchnią wody. — Rzucono się wpław za odzieniem, przeszyto je kilkunastą strzałami, a tymczasem właściciel jego już był daleko.
Kiedy stracono z oczu więźnia, i pojmanie go stało się niepodobném, bo rzeka w dalszym swym biegu była na wielu miejscach niedostępną dla jazdy, nietylko z powodu wyniosłych i spadzistych brzegów, ale i z przyczyny gęstych zarośli, któremi były pokryte. — Nadeszła noc ciemna, a z nią mnóstwo nieuniknionych w podobném zamieszaniu przypadków. — Ten wpadł w wodę i wołał ratunku, — tamten przewrócił się z koniem w parów, — inny znowu odebrał postrzał z ręki towarzysza. — Jęk, narzekania, kłótnie, zwiększały się co chwila; aż nakoniec odgłos trąb do odwrotu, dał znać, że dowódzca, lubo niechętnie, pożegnał się z nadzieją schwytania zbiega, który mu tak niespodzianie wymknąć się potrafił. — Żołnierze zaczęli się zgromadzać, składając jedni na drugich winę, że nie otrzymają zapowiedzianéj nagrody. — Przeraźliwe ich krzyki podczas ścigania więźnia, zamieniły się na szmer głuchy niechęci i gniéwu, gdy na rozkaz oficerów formowali szeregi na przeciwnym brzegu.
Dotąd grałem tylko rolę widza, lubo zdarzenia, które miałem przed oczyma, nie były wcale dla mnie obojętne. Lecz znagła usłyszałem blisko siebie głos chrapliwy; — gdzież się podział ten Anglik? — on to dał nóż, którym Rob-Roy przerznął rzemienie.
— Posiekać tego puddinga na sztuki, — odezwał się głos drugi.
— Utopić mu garść kul w mózgu, — dodał trzeci.
— Wypatroszyć go bagnetem, — zawołał czwarty.
Ta przyjemna rozmowa i tentent zbliżających się koni, ostrzegły mię o niebezpieczaństwie. — Nie mogłem wątpić, że uzbrojona zgraja, w zapale niczém niepohamowanéj namiętności, spełni bez namysłu swoje pogróżki, i zacznie od ukarania mniemanego postępku, odkładając na potém przekonanie się, czylim się go istotnie dopuścił. — Uderzony tą myślą ześliznąłem się nieznacznie z konia, i wlazłem między tak gęste krzaki, że nie miałem obawy, aby mię znaleziono, zwłaszcza, że już było prawie zupełnie ciemno. — Gdybym się znajdował blisko księcia, wezwałbym zapewne jego opieki; ale oddział, któremu dowodził, już był w marszu na przeciwnym brzegu rzeki; na tym zaś nie wiedziałem czy znajdę kogo, ktoby mi skutecznéj pomocy mógł udzielić. W takiém więc położeniu, nie sądziłem, aby honor miał wymagać po mnie niepotrzebnego narażenia życia. — Kiedy wrzawa już nieco ucichła, pierwszą moją myślą było udać się do głównéj kwatery księcia, i powierzyć się jego opiece z ufnością właściwą prawemu właścicielowi, — jakoż w tém postanowieniu opuściłem moje schronienie.
Ciemność zupełna panowała, — wszyscy prawie żołnierze przebyli już rzekę; kiedy niekiedy tylko słychać jeszcze było w oddaleniu odgłos trąb zwołujący tych, którzy pozostali z tyłu. Lecz gdy stanąłem nad brodem, postrzegłem, że spełnienie mego zamiaru nie jest tak łatwe jakby się zdawało. Nie miałem już konia, — pieszo brnąć przez bystry strumień, wtenczas, kiedy jezdzcom nawet po siodła dochodziła woda, nie czułem w sobie chęci, — pozostając zaś na miejscu, musiałbym oczekiwać rana bez posiłku pod gołem niebem, — lub dopełnić licznych znojów dnia tego i poprzedniéj nocy, powrotem do kraju góralów.
Po chwili namysłu, przypomniałem sobie, że pan Fairservice podług chwalebnego zwyczaju zajęty własną tylko osobą, musiał już dawno z innemi służącemi przebyć rzékę i nie zaniedba uwiadomić księcia, oraz wszystkich, którzyby go słuchać chcieli, o mojém nazwisku, i o historyi całego życia mego, że zatem wzgląd na dobrą sławę nie wymaga, abym się stawił natychmiast przed dowódzcą, nie zważając na niebezpieczeństwo przeprawy, i pogróżki obozowych włóczęgów. Postanowiłem więc wrócić znowu do małéj karczemki, gdzieśmy ostatnią noc spędzili. Nie miałem powodu obawiać się złego przyjęcia od Rob-Roya lub jego bandy; i owszem, byłem pewny, że sama wiadomość, iż wolność odzyskał, będzie dla mnie rękojmią bezpieczeństwa. — Nie chciałem także opuścić pana Jarvie w przykrém położeniu, w którém się znajdował po większéj części przez przychylność ku mnie; — w końcu, Rob-Roy tylko mógł mi udzielić objaśnień o Rashleighu i papierach mojego ojca, które były główną przyczyną téj nieszczęśliwéj, i obfitéj w tak dziwne przypadki podróży. — Z tych to powodów, zaniechawszy pierwszego przedsięwzięcia, udałem się drogą prowadzącą do wsi Aberfoil.
Wiatr mroźny szumiał po gałęziach. — Mgły unoszące się nad doliną, rozpędzone jego powiéwem, zawisły na szczytach gór, lub nakształt gęstego dymu rozłożyły się po wąwozach, tu i owdzie przerzynających skały. Księżyc, który już do znacznéj wzbił się wysokości, przyświecał z całą żywością blasku, jakiéj mu zwykle mroźne powietrze użycza; promienie jego odbijały się w wodach krętego strumienia, i nadawały śnieżną białość massom mgły grubéj lżejsze zaś i przezroczyste jéj obłoczki, zasłonom srébrnéj gazy podobnemi czyniły.
Zachwycający ten widok, chłód który mię przejmował, sama nawet przykra niepewność losu mego, ożywiły mój umysł, i podniosły zemdlone siły. Uczułem w sobie szczególną jakąś obojętność na troski, pogardę niebezpieczeństw; a zapomniawszy na chwilę o smutkach moich, zacząłem gwizdać wesoło, i szedłem w takt spiesznym krokiem, zacierając skostniałe od zimna ręce. Nieznacznie wróciło zaufanie we własnych siłach, a nadzieja szczęśliwszéj przyszłości tak mocno zajęła myśl moją, żem niespostrzegł dwóch ludzi na koniach, jadących tuż za mną, aż w chwili, kiedy jeden z nich odezwał się po angielsku.
— Hej! przyjacielu! dokądże to śpieszysz tak późno?
— Na wieczerzę i nocleg do Aberfoil, — odpowiedziałem.
— Czy droga bezpieczna, — zapytał znowu rozkazującym tonem.
— Nie wiem, ale dowiem się o tém, jak stanę na miejscu. — Z tém wszystkiém, jeżeli mówię z Anglikiem, radziłbym, aby się miał na ostrożności,: w dziéń raczéj odbywał podróż w tych stronach, — wielu z jego rodaków spotkał tu los okropny dzisiejszego rana.
— Żołnierze zostali pobici nieprawdaż?
— Na głowę, — a który z nich uszedł śmierci, dostasię do niewoli.
— Czy to jest pewna?
— Tak pewna, jak to, że w téj chwili mówię z panem; byłem sam mimowolnym świadkiem utarczki.
— Mimowolnym? a więc nie należałeś do żadnéj strony?
— Nie, — znajdowałem się tam jako jeniec dowódzcy oddziału.
— Za cóż? — z jakiéj przyczyny? — któż jesteś? — jak się nazywasz?
— Nie wiem, dla czego miałbym odpowiadać na tyle pytań, człowiekowi którego nie znam. — Powinnością moją było ostrzedz pana o niebezpieczeństwie, — czy zaś z ostrzeżenia mego będziesz korzystać lub nie, to do mnie nie należy; ale kiedy ja nie pytam się pana ani o nazwisko, ani o cel podróży, mam prawo żądać, abyś i pan także raczył poskromić swoją ciekawość.
— Pan Frank Osbaldyston, — odezwał się drugi podróżny, którego głos przeniknął aż do głębi serca mego, — nie powinien gwizdać ulubionych piosnek, jeżeli nie chce być poznanym.
Wymówiwszy te słowa, Djana Vernon dokończyła pieśni, którą przerwały pytania jéj towarzysza. — Tak jest Treshamie, — była to Djana! — poznałem ją natychmiast, chociaż płaszcz męzki prawie zupełnie kształtną jéj kibić okrywał.
— Wielki Boże! — krzyknąłem, — nie będąc panem mego podziwienia i radości. — Miss Vernon, na tém miejscu... w téj porze... pod tym...
— Pod tym ubiorem? miałeś dodać. — Cóż robić! — nie my rządzimy losem, ale los nami, mawiał wielki filozof kapral Nym[1] pauca verba.
Gdy to mówiła, przypatrywałem się pilnie jéj towarzyszowi, korzystając z jasnych promieni księżyca; łatwo bowiem pojmiesz, że ujrzawszy Djanę odbywającą niebezpieczną podróż w tak samotném miejscu, i pod strażą jednego tylko mężczyzny, nie mogłem się oprzéć skrytéj zawiści. — Nie był to głos miły i melodyjny Rashleigha, — przeciwnie; podróżny przemawiał tonem ostrym, i jak nadmieniłem, rozkazującym; a przy tém był znacznie wyższy od mojego wroga. — Również nie miał podobieństwa z żadnym z moich stryjecznych braci, w układzie bowiem jego i sposobie obejścia się, było coś takiego, co na pierwszy rzut oka odznacza ludzi dobrego wychowania.
Zdawało się, że chciał uniknąć ciekawego wzroku mego!
— Djano, — rzekł z czułością i powagą razem, — oddaj krewnemu twemu jego własność, i pospieszajmy, bo nie mamy czasu do stracenia.
Miss Vernon dobyła małą paczkę z kieszeni płaszcza, a schyliwszy się ku mnie, rzekła tonem malującym zwykłą jéj lekkość i wesołość, któremi może chciała przytłumić głębsze i tkliwsze uczucia.
— Widzisz kochany kuzynie, że los przeznaczył mię oczywiście za anioła stróża dla ciebie. Rashleigh musiał zwrócić nieprawą zdobycz; i gdybyśmy stanęli w Aberfoil przeszłego wieczora, jak mieliśmy zamiar, znalazłabym jakiego góralskiego Sylfa, któryby ci natychmiast wręczył te znamiona handlowéj obfitości; ale smoki i olbrzymy zastąpiły nam drogę; a błędni rycerze i damy dzisiejszych czasów, nie mogą teraz, jak dawniéj bywało, rzucać się bez rozwagi na niebezpieczeństwa. — Radzę ci kochany kuzynie, abyś równą zachował ostrożność.
— Djano, — odezwał się znowu jéj towarzysz, — już jest późno, a jeszcze do noclegu daleko.
— Zaraz, — zaraz, — zważ, — dodała z westchnieniem, — że się żegnam na zawsze z moim kuzynem, — tak jest Franku na zawsze! — Przepaść otwiera się między nami, — przepaść wiecznego zapomnienia. — Nie możesz nam towarzyszyć w drodze naszéj, nie możesz być uczestnikiem naszych czynności. — Bądź więc zdrów, — bądź szczęśliwy!
Domawiając tych słów, schyliła się z konia, był to niewielki mierzynek góralski, twarz jéj, może nie zupełnie nie chcący, dotknęła lekko mojéj, — ścisnęła mi rękę, — a bujna łza spadła z jéj oka na czoło moje. — Była to chwila, któréj nie podobna zapomnieć, — chwila dręczącéj boleści, i razem nieporównanéj rozkoszy; wzbudzająca w sercu sprzeczne uczucia radości i żalu. — Niestety! zbyt krótko trwała; — Djana bowiem powściągnąwszy w oka mgnieniu rozczulenie, które mimowolnie duszę jéj uniosło, oświadczyła towarzyszowi swemu gotowość udania się w dalszą drogę, i wkrótce zniknęła mi z oczu.
Stałem osłupiały, nie czując w sobie mocy pożegnać nawet Miss Vernon, gdy jeszcze była przy mnie. — Wyrazy, które natchnęło serce, uwięzły mi na ustach, jak słowo winienem, które nieszczęśliwy więzień wzbrania się wymówić, widząc, że będzie dla niego wyrokiem śmierci. — Przywalony ciężarem smutku, bez czucia i władzy, wlepiłem oczy w stronę dokąd się udała, jakbym chciał policzyć skry, które się z pod nóg konia jéj sypały. Patrzyłem jeszcze długo, chociaż już jéj widzićć nie mogłem; słuchałem brzęku podków po skalistéj drodze, chociaż już dawno uszu moich dochodzić przestał. W końcu, oczy zmęczone długiem wysileniem, łzą mi zabiegły; dotkliwa boleść ścisnęła mi serce; nogi zaczęły się chwiać podemną, — padłem, — i poraz pierwszy od dzieciństwa mego, gorzkiemi zalałem się łzami.









  1. Osoba z drammy Szekspira Henryk V.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.