Przejdź do zawartości

Ragnarök/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Wśród spraw serwitutowych przyszła do Niemirycza wieść przez oficjalistów z Warszawy, że hrabia Andrzej ma się żenić. Tyle plotek i banialuk krążyło w tej sferze o chlebodawcach, że na razie nie zwrócił na to uwagi, myśląc, że pomieszano ślub hrabianki Bichety ze ślubem jej brata. Ale po niejakimś czasie natrafił na jakąś wzmiankę w gazecie: „o projektowanym związku dwóch magnackich rodów, mających zespolić zarazem dwie olbrzymie fortuny W Królestwie i w Galicji“. Nie było wymienionych nazwisk, ale go to tknęło. Księżniczka Róża miała dobra w Galicji, hrabia Franciszek także, a przybyły z głównego zarządu urzędnik opowiadał u Bratkowskich, że hrabiostwo i młody ordynat, po ślubie hrabianki, wyjechali do Krakowa.
Niemirycz nie chciał się do tego przed sobą przyznać, ale miał w duszy rozdrażnienie, upokorzenie, jak po przegranej kampanji, nudę i zniechęcenie. Pracował odruchowo, z przymusem, całą siłą woli się hamując, by nie rzucić wszystkiego, nie uwolnić się, nie potrzebować się kiedyś przecie spotkać z swym dawnym uczniem.
Pracował jednak, tylko stał się jeszcze mniej towarzyskim i coraz mniej miał miru u kobiet. I matki, i panny straciły nadzieję, że może z niego być mąż, i wnet potem przestały na niego zwracać uwagę i poza plecami krytykować zajadle. Gdy jeszcze parę razy poróżnili się z Bratkowskim w zdaniu co do obowiązków służbowych i zapatrywań na własność chlebodawcy, stał się figurą, wszystkim wstrętną, i zawadzającą.
Skończyło się na tem, że czas zbywający od zajęć, jazd i pisaniny spędzał na wędrówkach po polach. Posiłek spożywał w swym pokoju, a z ludźmi miał tylko konieczne, urzędowe stosunki.
Lato było na schyłku, gasło i więdło. Nad pustemi polami poczynała się unosić tęskność jesieni. Śledził ten bieg z upodobaniem, z ciekawością, myśląc, że i życie musi mieć takie łagodne refleksje i uspokojenia, traci ostrość i żar — przepych, ale i burze.
We wrześniu już mógł wyjechać, robota była skończona. Z radości dojścia do celu i kresu mordęgi, nawet Bratkowski zapomniał, że ten „pies jurysta“ mu dogryzł parę razy, pożegnanie było ze strony całej rodziny serdeczne. Byli wszyscy podnieceni spodziewany gratyfikacją, bliskiem weselem jednej z panien, perspektywą zabaw i dalszych konkurów i związków. Więc rozstanie było okraszone mnóstwem komplimentów i zapewnień przyjaźni, i próśb o łaskawą pamięć. A Niemirycza na stacji kolei wzięła pokusa zawrócić do Niemirowa, zaczerpnąć tam powietrza, ale się opanował i pojechał do Warszawy.
Tam już nawet stróż go powitał nowiną, że hrabia Andrzej się żeni. Był to już fakt opublikowany. Nikogo zresztą z państwa nie było, bawili dotąd w Galicji.
Niemirycz był temu rad: nie potrzebował iść do hrabiego ze sprawozdaniem ustnem. Mógł się zakopać w swej norze, do której tylko zawsze akuratnie ksiądz Michał przychodził na pogawędkę i pacierze. W skrzynce znalazł list z, obcą marką. Był od Hildy Stene. Przypominała mu umowę, że mieli ruszyć do Azji, poznać nowe morza i lądy. Otóż oni z bratem mieli zamiar ten urzeczywistnić, gdy zima ich północna nadejdzie. Nadmieniała, że pisze do wszystkich towarzyszy podróży, prosząc o odpowiedź.
Niemirycz parę razy list odczytał i schował. Nic mógł się zebrać na odpowiedź. Czuł jednocześnie, że jechać nie może i że jechać pragnie. Tymczasem ksiądz Michał, jakby przeczuł nudę i zniechęcenie, co go opadło, nastręczył mu, narzucił mnóstwo roboty. Wodził go z sobą do więzienia, gdzie już się potrafił wkręcić, przyprowadzał mu nędzarzy klijentów, opowiadał sprawy rozpaczliwe i wreszcie, jak zwykle, potrafił go zająć, zainteresować, otrząsnąć z apatji. No i, rozumie się, obierał go z pieniędzy, które już uważał za własne swych nędzarzy.
Tak czas przechodził. Jesień stawała się coraz posępniejsza i chłodna, a w świecie ludzkim rozwijał się tak zwany sezon. Wrócili do miasta wszyscy, którzy próżnują i bawią się. Najpóźniej tego roku wrócili hrabiostwo oboje z Andrzejem.
Pałac się oświetlił, zaroił od służby, powozów. Zaczęły się przyjęcia.
O Niemiryczu zapewne zapomnieli wszyscy. W życiu tych możnych odegrał swą rolę, powrócił w tłum, utonął w nim, przestał istnieć. Na początku, w pierwszych czasach służby, mijały przecie miesiące, że nie widywał pryncypała, a wołany był tylko wtedy, gdy był potrzebny. To było zupełnie naturalne w społecznej hierarchji.
Już byli wrócili od paru tygodni, gdy raz, idąc ulicą, spotkał się z hrabią Andrzejem, Ukłonił się kapeluszem, rozminęli się, gdy hrabia zawrócił i podał rękę.
— Jak się masz! Nigdzie cię złapać nie można. Co robisz?
— Jestem zawsze na swojem miejscu.
— Aleś nie łaskaw do mnie zajrzeć.
— Nie wiedziałem, czy hrabia sobie tego życzy.
— Fiu, fiu! Jakeś spyszniał, zostawszy obywatelem ziemskim. Ale bez żartu. Winszuje ci pomyślnej zmiany losu. Jesteś teraz człowiekiem niezależnym.
— No, może byłem pierwej niezależniejszem. Byłbym bardzo właśnie teraz skrępowany i niewolny, gdybym obowiązki tam chciał i mógł spełniać. Jeślim niezależny jeszcze, to tylko, żem pracę moją tam komu innemu zostawił. Więc nic się w mej doli nie zmieniło.
— No, no! Tyś się zmienił do niepoznania! — zaśmiał się hrabia zbyt hałaśliwie, żeby było szczerze.
Niemirycz spojrzał nań po swojemu i odparł po chwili:
— Czyż ja?
— Myślisz, żem ja inny? Zaręczani ci, że nie. Tylko warunki się zmieniły. Strasznie jestem zajęty. Radbym z tobą pomówić, nie mogę znaleźć chwili wolnej. Tobie się zdaje, że my próżnujemy; pozornie tak wygląda, w rzeczywistości nie mam czasu nawet myśleć. Żyje się jak w jakiejś fabryce, wśród setek rozpędzonych trybów, obracających się kół, wirujących pasów. To darmo, sama reprezentacja naszej sfery pochłania życie. Takie to skomplikowane, takie absorbujące, że literalnie człowiek nie ma na nic więcej czasu.
— Jeszcze szczęście, że niema służby politycznej i publicznej — rzekł spokojnie Niemirycz.
— Ach, wiesz, że i to mnie czeka, jeśli osiądę w Galicji! Nie rozumiem, jak podałem, ani pojąć mogę, jak stryj tak wszystkiemu daje rady.
— Przecież majątki hrabiego Franciszka są wszystkie w dzierżawie?
— Co tam majątki! Z tem najmniejszy kłopot. Niby to ojciec bardzo swoich pilnuje. Jakoś to się trzyma: ziemi nie ukradną, ani jej uniosą. Ale stryj jest posłem, i sportsmenem, i czegoś prezesem, i czegoś dyrektorem, i w czemś tam radcą, i czemś tam na dworze — i wszystko potrafi załatwić. No, i jeszcze wszystkie buduary zna, wszystkie nowiny, plotki, dowcipy, anegdoty. To jest dla mnie bajeczny, genialny człowiek! Dokąd ty idziesz?
— Do rejenta.
— Za interesem?
— Tak. Ma być umowa z przedsiębiorcą budowlanym.
— Ach, to nasz interes!
— Pewnie hrabia wie: na tych placach w Alejach mają stanąć kamienicę.
— Nic nie wiem. Przecie wiesz, pisałem do ciebie, że mi ojciec zapowiedział, że mi nie da nic robić, do niczego mieszać się nie pozwoli, póki się nie ożenię.
— Nie miałem od hrabiego żadnego listu.
— No, to pewnie zginął — rzekł obojętnie hrabia, który miał kiedyś zamiar list pisać i był pewny, że napisał. — Podobno gdzieś wyjeżdżałeś latem?
— I tego hrabia nie wie, że serwituty już poregulowane?
— Ach, owszem, tem się ojciec chwalił, mówiąc: „Zrobiłem ogromną rzecz, uciąłem łeb hydrze chłopskiej. Będą jeszcze twoje wnuki mnie wspominać i błogosławić“.
Niemirycz pomyślał, że i wnuki Bratkowskiego będą dziadka za to samo wspominać i błogosławić. Tymczasem, tak rozmawiając, szli dokąd szedł Niemirycz, i hrabia się zdziwił, gdy się spostrzegł, że jest na ulicy Miodowej.
— Pocom tu zaszedł! — zaśmiał się. — Widzisz, jak jestem zawsze pod twoim wpływem. No, do widzenia. Ale wiesz? Miałem list od Stena. Temu się zdaje, że można całe życie istnieć fantazją i nie mieć obowiązków. Znowu się wybierają w podróż.
— Przyjemny był epizod! Cóż hrabia odpisał?
— Odpisałem, że się żenię.
— Mocny argument: „żonęm pojął, nie mogę przyjść“.
— Byłem w śmiertelnym strachu, żeby mi nie spadli niespodzianie. Wyobraź sobie tableau, żeby tak do salonu mamy wtargnęli kiedy w swych cudacznych strojach — po mnie! Oni do tego są zdolni. Nie widzieliby w tem nic nadzwyczajnego. Pamiętasz tego rybaka, co do nich właził bez ceremonji, z fajką w zębach, i podawał każdemu rękę?
— Nie przyjdą — uspokajał go Niemirycz.
— A do ciebie nie pisali?
— Nie — odparł spokojnie.
— To dziwne. Wiesz, mnie się zdaje, że Hilda kochała się w tobie.
— Może raczej nikt się w nikim nie kochał i dlatego było wszystkim dobrze.
Hrabia spojrzał na zegarek i rzekł:
— Już straciłem godzinę, teraz mam czas. Chodźmy gdzie do knajpy, co zjeść i pogadać.
— Niepodobna, rejent czeka.
— To niech czeka, bierze za to pieniądze. Chodź!
— Kiedy i ja pieniądze biorę za to, żebym pracował.
— Ależ to przecie nasz interes i ja cię zabieram. Nie nudź, musimy pogadać. Ja tak mało mam czasu.
— Właśnie ja muszę natomiast mieć czas interesu załatwić.
— To ja pójdę z tobą na górę i powiem rejentowi, żeby na jutro akt odłożył. Jakiś ty pedant!
Niemirycz już mu się nie sprzeciwiał i poszli. Stało się jednak, co często się zdarza, że u rejenta akt nie był gotów, a przedsiębiorca, ze zwykłą narodową akuratnością, wcale się nie stawił. Niemirycz tak był przywykł do takich porządków, że już się nawet nie obruszył, a hrabia, schodząc na dół, triumfował i drwił.
— Potrzebnieś mnie ciągnął po tej brudnej drabinie do tej cuchnącej jaskini. Mój drogi, u nas, w towarzystwie, już zaczęto na serjo debatować, jak zaprowadzić punktualność. Zawsze, wszyscy się spóźniają, a ty chcesz, żeby w niższych klasach byli lepiej wychowani. To ogólna wada, trzeba się zatem pogodzić. To już we krwi.
— Ładny zbiór jest w tej krwi! — mruknął Niemirycz.
Wstąpili do restauracji, zajęli ustronny kącik i hrabia rzekł:
— Otóż widzisz, tyś powiedział rzecz, nad którą ja już dużo myślałem. Dobrze nam było, bo się nikt w nikim nie kochał. Albo to prawda? Ja się naprawdę kochałem w Hildzie. Parole d’honour. I dlatego było mi dobrze.
— Gdyby hrabia kochał, nie lękałby się ich ukazania.
— No, to co innego. Kochałem, byłem ślepy; gdym przejrzał, oprzytomniałem. Ale to właśnie szczęście ślepym być i nieprzytomnym. I boję się, że już tego więcej nie potrafię.
— Przecie hrabia się żeni.
— Zlituj się, nie przypuszczaj-że przynajmniej, że się kocham w księżniczce Róży! Czyś ty ją widział kiedykolwiek?
— Nie przypominam sobie.
— Szczęśliwyś! Żebym to ja mógł nie przypominać sobie jej skromności, jej dobrego ułożenia, hieratycznych ruchów, nabożeństwa, naiwności i wszystkich cnót razem! I czego ci moraliści gwałtują na złe obyczaje? Niech spróbują dochować wierności temu obrazowi doskonałości cnót i nudy! Nie, mój drogi, żenię się, czyli zamykam księgę szczęścia i nadziei, i nawet czystego sumienia. Będę miał żonę i kochanki, czyli nudę i rozpustę. Mogę żyć tylko udaniem, fałszem i grzechem. Cnotą nie mogę, bo mam dwadzieścia cztery lat za sobą, a może drugie tyle przed sobą.
— Więc poco się hrabia żeni? — zawołał gorąco Niemirycz.
— Bo tak wypada, mój drogi. To jest autorytet. Zresztą coby mi przyszło z tego, gdybym się zbuntował na księżniczkę Różę? Dadzą mi Blankę, Irenę, Cecylję, Elizę czy Salomeę... Nie wszystko to jedno? Jest ich dosyć, równie dobrze urodzonych, skoligaconych, wychowanych, wychuchanych, posażnych i cnotliwych. Mogę wybrać Charybdę czy Scyllę — nie mogę ominąć tego rozbicia: jest nieuniknione. Wszyscy tak czynią. Co tam! Nie o to idzie, chciałem ci tylko wytłumaczyć, żem kochał Hildę może dlatego właśnie, że nie była mi kochanką i nie może być żoną.
— Hrabia się już prędko żeni?
— W październiku, za parę tygodni. A potem będę miał też podróż, a jakże, poślubną i miodowy miesiąc obowiązkowy nad Rivierą. A potem wracamy. Zapewne tutaj. Nie wiem. Brr! jakie to wszystko męczące, nużące i nudne! Ile roboty, quelle corvée. Żeby nie stryj, który mi ułatwia od czasu do czasu wycieczkę do Wiednia, toby było nie do zniesienia.
— Jakże hrabianka? Szczęśliwa?
— Podobno bardzo. Osiedli w Paryżu, prowadzą dom otwarty. Jeśli się Tarło nie zgra na giełdzie, to będzie szło. Bicheta tymczasem uszczęśliwiona, bawi się i cieszy swobodą mężatki.
— A hrabia Fred?
— Ten się zaczął puszczać przez wakacje, tak że go co rychlej jeszcze na rok zapakowano do Chyrowa. Będzie z nim kłopot za lat parę! Zdaje mi się, że drożej ojca będzie kosztował niż ja. I temu to nawet i ty rady nie dasz, bo on nawet żartem prawdy nie powie, a potrafiłby okłamać nawet nieboszczyka Torquemadę.
Hrabia nie uważał, że sam tylko mówił i sam tylko jadł. Niemirycz rzucał ledwie słowo, ledwie tknął potraw i wina. Słuchał, patrzał w oczy młodego człowieka i cierpiał. Słowa wydawały mu się nieszczere, okłamujące go... przez resztki wstydu. Podawał się za ofiarę autorytetu, a był już w głębi z nim w zgodzie. Bunt był zrobiony dla uszu dawnego mentora, żeby się siłą wyższą zasłonić. Twarz była blada i zniszczona, tik nerwowy latał po niej, oczy były bez blasku i wyrazu, cała postać jakby zmalała i zdrobniała, ręce miały niespokojne, nerwowe ruchy. Był to człowiek już wyczerpany, już tylko wegetujący, sztucznie podniecony, trzymany przy fikcji życia i młodości zapewne jednem z wszechmocnych „wypada“ — zresztą ruina! Nie protestował przeciw niczemu, bo już niczego bardzo nie pragnął.
Słuchał go Niemirycz, i zdało mu się, że widzi jakieś widmo, opowiadające o rozbiciu i klęsce, i nie zdające sobie sprawy, że o sobie mówi. Bo istotnie to rozbicie nie było winą burzy, było pracą pokoleń tychże samych żeglarzy. Oni zbudowali statek, oni sterowali, im było zapewne z tem dobrze...
Gdy się rozstali po godzinnej rozmowie, hrabia Andrzej rzekł przy pożegnaniu:
— Powiedz, czy mogłem inaczej postąpić? Rozumiesz teraz moje położenie? Nie możesz potępić. Tak być musi.
— Tak być musi! — powtórzył jak echo.
I hrabia Andrzej odszedł, dumny, że go przekonał.
— Zrozumiał, bo sam teraz coś ma! — śmiał się w duchu. A potem pomyślał:
— Nie, Hilda go nie kochała. Nie!
I sprawiło mu to wielką przyjemność.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.