Rada sprawiedliwych/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
BRACTWO „SŁUSZNIE WIERZĄCYCH“.

W elegancko umeblowanym gabinecie na Westkensington Gonsalez i Poiccard palili niedostępne swe cygara, zajęci każdy własnemi myślami. Poiccard1 rzucił na popielniczkę niedopałek i odsunął swój fotel od stołu. Leon obserwował go z pod pół — przymkniętych powiek, kolekcjonując zda się w myśli szereg ostatnich swych spostrzeżeń.
„Stałeś się sentymentalny, przyjacielu“, rzekł.
Poiccard spojrzał nań zdziwiony.
„Paliłeś jedno“ z cygar George‘a, nie wiedząc zupełnie o tem; rzuciłeś je przed dopaleniem, uważając, że cygaro ci nie smakuje“.
Poiccard zapałał fajkę w milczenia.
„Mówisz, jak marny detektyw bez praktyki“, rzekł szczerze. „Gdybym wiedział, że cygaro to jest ulubionem cygarem George“a, dopaliłbym je na pewno. Uważam, że przyjaźń ma również swoje granice; to właśnie ty stałeś się sentymentalny“.
Gonsalez przymknął oczy z uśmiechem.
„Świeża recenzja o twojej książce ukazała się dziś wieczorem w Evening Miror“, ciągnął dalej Poiccard, „czyś widział ją“?
Gonsalez potrząsnął głową przecząco.
„Autor recenzji powiada“, mówił dalej Poiccard, „że człowiek, który opisuje takie idjotyzmy o Marokko, jak ty, mógłby....“
„Daj spokój“, wymamrotał Gonsalez w półśnie.
W ciągu dziesięciu minut słychać tylko było tykanie małego zegara, stojącego na kominku i rozkoszne zaciąganie się dymem fajki Poiccarda.
„Mam wrażenie“, rzekł Gonsalez, mając ciągle oczy zamknięte, „że George znajduje się w sytuacji nauczyciela, który przedłożył swym uczniom trudny problem do rozwiązania“.
„Byłem pewien, że śpisz“, rzekł Poiccard.
„Nigdy jeszcze mniej mi się spać nie chciało, niż teraz“, odparł Gonsalez chłodno. „Poprostu myślałem o różnych szczegółach. Czy znasz Mr. Peter Sweeney‘a“?
„Nie“, odparł Poiccard.
„Jest on członkiem rady miejskiej Chelmsford. Wielki i porządny człowiek“.
Poiccard zachował spokój.
„Jest on również przywódcą bractwa „Słuszne wierzących“, o którem musiałeś kiedyś słyszeć“.
„Nie słyszałem“, przyznał Poiccard, zainteresowany coraz bardziej.
„Bractwo „Słusznie wierzących“, mówił Gonsalez sennie, „jest latoroślą bractwa „Nowych Unitarjan“, a ci znów są mieszaniną ludzi pokrzywdzonych“.
Poiccard ziewnął.
„Bractwo „Słusznie wierzących“, ciągnął dalej Gonsalez, „posiada w życiu cel. Mają oni własną orkiestrę, własny chór, a wszystkiem tem zarządza Mr. Peter Sweeney, człowiek niezwykle majętny“
Przez chwilę trwało milczenie.
„Orkiestra i chór otrzymują miesięczną pensję od Petera“.
Poiccard odwrócił głowę i spojrzał na przyjaciela ze zdziwieniem.
„Co mnie to wszystko obchodzi“? zapytał.
„Bractwo „Słusznie wierzących“, mówił monotonnym głosem Gonsalez, „składa się z ludzi, którzy przez całe swe życie byli wieczną mniejszością. Występują oni przeciwko wszystkim niemal zjawiskom życia codziennego, przeciwko salom zebrań publicznych, salom koncertowym, przeciwko jedzeniu mięsa, wszelkiego rodzaju karom i t. d.“.
Poiccard czekał z zapartym oddechem.
„Przed kilku laty uważano ich za szkodliwych awanturników i nie pozwalano im na zebrania. Kilku z członków nawet zabrano do więzienia. Nie złamało to jednak silnego bractwa. Obecnie ustały już te prześladowania — męczeństwa nie można okupić zbyt tanio — stali się oni instytucją zupełnie legalną, a hasłem ich jest wołanie głośnym głosem pro bono publico. Ludzie ci przyjmą cię chętnie do siebie i będą cię tolerowali“.
Poiccard słuchał z radosnem zaciekawieniem. „Ludzie ci starają się demonstrować poglądy swe przy każdej okazji. Mają oni swe pieśni, które śpiewają podczas takich uroczystych momentów. Najbardziej ciekawą z ich usług protestacyjnych jest t. zw. usługa, występująca przeciwko karze głównej“.
Zaległo znowu milczenie, które wydał# się Poiccardowi zbyt długiem, to też po chwili wyszeptał nieśmiało:
„I cóż dalej“?
„Myślę teraz o ich pieśniach“, rzekł Leon w zadumie, „nie mogę sobie jednak dokładnie przypomnieć którejśkolwiek z nich“.
Podniósł się nagle na krześle i chwycił ramię Poiccarda.
„Gdy mówimy już o naszym planie, należy również mówić o grożącem niebezpieczeństwie. Czy nie uważasz, że bractwo „Słusznie wierzących“ mogłoby się w znacznej części przyczynić do rozwiązania naszego problematu? Przydałaby się również orkiestra i ich niezwykłe śpiewy“.
Poiccard odłożył swą fajkę.
„Niezwykły z ciebie człowiek, Leonie“, rzekł.
Leon podszedł do biurka, otworzył jedną z szuflad i wyjął z niej grubą teczkę, jaką zwykli nosić artyści malarze. Odpiął rzemyki i wyjął z niej kilka pojedynczych arkuszy brystolu; pochylił się nad nimi. Była to — kolekcja, która kosztowała organizację Czterech Sprawiedliwych wiele czasu i pieniędzy.
„Co zamierzasz robić“? zapytał Poiccard, gdy tymczasem tamten zdjął z siebie marynarkę i, umieściwszy na nosie nieodłączne swe binokle, pochylił się nad planami, wyjętemi z teczki. Sięgnął potem po ołówek, leżący na stole, a obliczywszy dokładnie wyznaczoną skalę planu, począł otwierać stojącą obok buteleczkę z tuszem.
„Czy uczuwałeś kiedyś ochotę rysowania wysp.
które nie istnieją“? zapytał, „nadawania nazw wyimaginowanym zatokom, miastom i górom? Właśnie ja mam zamiar zabrać się do podobnej pracy, odczuwam bowiem niezwykłą ochotę dokuczenia naszemu Scotland Yardowi“.

Na dzień przed oznaczoną datą procesu, Falmoth uczynił to niezwykłe odkrycie. Ażeby być ścisłym, należy dodać, że odkrycie to uczynił nie sam Falmoth, bowiem właściciel pensjonatu przy Gowerstreet zakomunikował mu. że dwaj tajemniczy ludzie wynajęli w pensjonacie jego pokoje. Przybyli oni późnym wieczorem, niosąc teczkę, zawierającą dziwne jakieś plany. Starali się przez cały czas obecności swej w pensjonacie twarze swe ukrywać w cieniu, a twarz jednego z nich, okolona długą brodą, wydała się właścicielowi pensjonatu twarzą człowieka fałszywego. Nadomiar wszystkiego zapłacili za pokoje zgóry i to było dla właściciela pensjonatu faktem najbardziej dziwnym. Gospodarz pokazał gościom pokoje z bijącem z oczekiwania sercem, pragnąc jak najszybciej donieść o wszystkiem posterunkowi policji. Jeden z mężczyzn nazywał drugiego „Leon“, a wśród szeptów usłyszał gospodarz, jak mówili o „biednym Manfredzie“.
Wynająwszy pokoje, wyszli razem, zaznaczając, że wrócą zaraz po północy; kazali przytem napalić w sypialni, ponieważ noc była niezwykle wilgotna i zimna.
W pół godziny potem cała historja opowiedziana została Falmothowi przez telefon.
„Stanowczo za pięknie to wygląda, aby mogło być prawdą“, orzekł detektyw, wydał jednak odpowiednie instrukcje.
Pensjonat około północy został otoczony przez tajnych agentów, tak jednak dowcipnie, że żaden z przechodniów nie mógł tego zauważyć. O trzeciej nad ranem Falmoth zadecydował, że tajemniczy goście zostali przez kogoś ostrzeżeni, wyważył więc drzwi ich pokoju, ażeby przeszukać wnętrze. Jedyną rzeczą, jaką znaleziono była owa teczka, zawartością której było kilka nic nie znaczących papierów. Dopiero pod sam koniec rewizji Falmoth przeszukując teczkę dokładnie znalazł coś, co go zastanowiło.
„Pallo“! zawołał, bowiem w ręce jego wpadły tajemnicze jakieś plany. Schował je do kieszeni i na odchodnem wydał polecenie:
„Proszę mieć oko na ten pensjonat. Nie przypuszczam, aby ludzie ci mieli wrócić, ale jeżeli wrócą, należy ich ująć“.
Całą siłą motoru pognał Falmoth przez puste ulice samochodem swym do Scotland Yardu, gdzie zbudził głównego komendanta policji z głębokiego snu.
„Co się stało?“ zapytał komendant, gdy detektyw wszedł do pokoju.
Falmoth rozłożył plany.
Komendant zmarszczył brwi i gwizdnął przeciągle.
„Jest to, o czem mówiłem“, rzekł Falmoth. Szef rozłożył plany na obszernym stole.
„Plany więzienia w Wandsworth, Pentoaville i Reading, niezwykle dobre plany wszystkich, tych trzech budynków więziennych“.
Falmoth wskazał ręką zarysowane śmiało linje podkreślone czerwonym atramentem.
„Tak, widzę je“, rzekł komendant, „wyraźnie oznaczone: ściana grubości trzech stóp podminowana w tem miejscu, strzeżona od zewnątrz: odległość do wyjścia z hallu więziennego 25 stóp. Oznaczona cela o ścianach grubości 5 stóp, jedno okno na wysokości 10 stóp 5 cali od podłogi“.
„Jak widać, opracowali materjał doskonale. A co jest z więzieniem w Wandsworth“?
„Opracowane mniej więcej w ten sam sposób, sir“, rzekł Falmoth. „Wykreślone są odległości, wysokości i odpowiednie punkty. Musieli stracić wiele lat, ażeby zebrać tak bogaty materjał“.
„Z wszystkiego tego wynika,“ rzekł komendant, „że plan swój zamierzają wykonać po procesie, bowiem rysunek wskazuje wyraźnie celę stracenia, jako punkt oznaczony“.
Następnego ranka odwiedził Manfreda Falmoth.
„Chciałem powiedzieć panu, Mr. Manfred“, rzekł, „że mamy już w swem posiadaniu wszystkie szczegóły zamierzonej przez pana ucieczki“.
Manfred okazał zmieszanie.
„Wczorajszego wieczoru przyjaciele pańscy umknęli nam, że tak powiem, z pod rąk, pozostawiając swe plany“...
„Czy na piśmie“? zapytał Manfred z półuśmiechem.
„Na piśmie“, odparł Falmoth uroczyście. „Myślę, że obowiązkiem moim jest powiedzieć panu o tem, ponieważ, zda je się, zbyt dużo buduje pan na projekcie ucieczki z celi. Obecnie ucieczka jest zupełną niemożliwością“.
„Tak“, odparł Manfred w roztargnieniu, „może pan ma rację. Powiedział pan jednak, że znaleziono plany na piśmie“?
„Tak, cała sprawa była opracowana niezwykle dokładnie“; Falmoth pomyślał w tej chwili, że powiedział już dość dużo i przeszedł na inny temat. „Czy nie uważa pan, że dobrze byłoby, aby poradził się pan swego adwokata“?
„Myślę, że ma pan słuszność“, rzekł Manfred. „Czy zechce pan wybrać mi jakiegoś odpowiedniego obrońcę“?
„Oczywiście“, rzekł Falmoth, „widzę, że zamierza się pan bronić“.
„O, nie można tego nazwać obroną“, zawołał Manfred wesoło; „należałoby jednak zastosować się do pańskiej woli“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.