Pytania (Orzeszkowa)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pytania
Pochodzenie Przędze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Płomyk ten, który przyniósł z sobą — i który był nim samym — zmalał i ostygł, zrobiło mu się zimno i zarazem uczuł ochotę do śmiechu. Śmiejąc się, woniom bzowym i śpiewom słowiczym mówił: kłamcy! a ilekroć spostrzegł jakie światełko wśród ciemności migocące w górze, ze śmiechem myślał: świeczka łojowa! Wiele dni przeminęło: szedł teraz przez las gęsty i toporem, który mocno w ręku trzymał, drogę przed sobą torował. Przez powikłane gałęzie drzew, przez oplątujące je bluszcze i jemioły, przez krzewy i kwiaty leśne, torował sobie drogę toporem ostrym i błyszczącym, nie szczędząc ani kory, która drzewa przed śmiercią od chłodu chroniła, ani liści, które, jak pozabijane motyle, rojami na ziemię padały, ani kwiatów, których ścięte korony wydawały na mchach suchych ostatnie tchnienia. Owszem, widząc to wszystko, oglądając się na drzewa uschłe, liście uwiędłe, kwiaty pomarłe, śmiał się i myślał: cóż to? Alboż to rajskie róże i migdały? Prostackie to są i pospolite olchy, brzozy i jałowce, rumianki i osty! Rzeczy po imieniu nazywać trzeba i rąbać dalej, byleby przez las przedrzeć się i dojść do pałacu, który na krańcu lasu błyszczy wyzłoconemi ścianami i kąpie się w kwiatach, nie takich jak te, które tu dziko rosną, lecz z drogiego atłasu wystrzyżonych i na złote druciki znizanych wedle wzorów, przez najsłynniejszych modniarzy świata rysowanych!
Tak myślał i śmiał się, lecz nieraz czuł, że śmiech jak zimny wąż ześlizguje się mu z ust do piersi i żądłem kole w serce. Gdy więc legł za nim klon obalony toporem, albo gałęzie jeżynowego krzaku jak konające ramiona rozpostarły się po ziemi, cieszył się, bo przez to postąpił kilka kroków dalej, lecz, że to była radość zimna i koląca, rychło ogarniało go zmęczenie. Bo zawsze tak bywa i tkwi to już w ludzkiej naturze, że człowiek niemający w sobie choćby jednego promyka radości ciepłej i słodkiej rychło męczy się przy robocie.
Pewnego dnia spory kawał drogi od rana uszedłszy, usiadł na pagórku z darniny i obliczać począł: jak daleko jeszcze może być do pałacu, ku któremu dążył? Z obliczenia wypadło, że już niezbyt daleko i — rzecz dziwna! — zamiast radości, ogarnęły go na myśl tę smutek i zniechęcenie. Bo i to zdarza się z człowiekiem bardzo często, że cel drogi jego, dopóki jest oddalonym, błyszczy powierzchnią złotą i wabi atłasowymi kwiatami; lecz, gdy tak blizkim się stanie, że dokładnie obejrzeć go można, powstaje na nim tu szczerba, tam plama, ówdzie skaza, i okazuje się, że kwiaty z atłasu wystrzyżone martwe są i nie mają woni. Tak i w jego myślach powstały teraz niejakie co do pałacu tego wahania i wątpliwości, przyczem, niewiedzieć skąd, przed oczyma pamięci stanęły noce majowe, gdy płomienna fala zapału unosiła mu wzrok i duszę ku oknu czarodziejskiemu i objawiającym się w jego głębiach walkom zażartym, pokojom cichym, postaciom białym, rajom cudownym.
Gdyż i to jeszcze wiedzieć należy, że w świecie istot oderwanych od ziemi i w powietrzu nad ziemią krążących, istnieje jedna, która nigdy nie przybywa do człowieka w godzinach radości i zwycięstwa, lecz niezawodnie staje przy nim razem z godziną smutku i zmęczenia, a jest nią — wspomnienie. Ono czeka, aż człowiek głowę znużoną na pierś pochyli, aby wejść do niej i myśl po szlakach tęsknoty prowadzić ku temu, co było. Przypadek zaś zrządził, że właśnie w chwili wspominania usłyszał on nad swą głową pieśń poetów lasu.
Może i nie był to przypadek, wiadomo bowiem, że myśl idącą szlakami tęsknoty łacno i chętnie przysłuchuje się pieśniom. Ptaki w drzewach śpiewały i jedne drugim opowiadały w śpiewie o północy i południu, o puszczach i morzach, o burzach i pogodach — o wszystkiem, słowem, co kiedykolwiek widziały, słyszały w wędrownem, w skrzydlatem swem istnieniu. A on słuchał i kiedy niekiedy ze śpiewu ich wyławiał dźwięki tej samej muzyki czarownej, która się rozlewała po różach, migdałach, murawach, narcyzach niegdyś dostrzeżonego raju. Wówczas był maj, sypiący perlistymi dżdżami i kwitnący bzami; teraz jest lipiec skwarny i suchy. Jak szybko mkną miesiące!
— Jak woda przez oka rzeszota, tak życie przez dnie przecieka... zaśpiewał poeta jeden.
— Nie wraca! — powtórzył inny.
— A dokąd płynie rzeka?
— Do morza bezpowrotnej fali!...
Obudził się z zadumy, zaśmiał się z siebie i z poetów, podjął opuszczony na chwilę topór i śpiesznie odchodził, lecz teraz już obok niego szło wspomnienie, a za nim leciały pieśni.
Z przyzwyczajenia wyprostowany szedł naprzód i dzielnie robił toporem, ale gdy droga otwierała się przed nim coraz szersza i pewniejsza, nie wprawiało go to w tak wielką jak przedtem dumę. Przedtem nierzadko myślał:
«Jakim ja silny i niezwyciężony! Jak ostrym i błyszczącym jest mój topór!»
Teraz, gdy wypadkiem spojrzał ku szczytowi dębu, do głowy mu przychodziła myśl:
«Cóż ja? Ten, liczne wieki przetrwa; a przy tem, konary jego wypuszczają z siebie liści tysiąc, śpiewa w nich ptaków tysiąc i żyje tysiąc bożych-krówek, tysiąc motyli tańczy wśród nich i spada z nich tysiąc żołędzi, aby wiecznie trwał ród dębów i nigdy nie kończył się na ziemi las...»
Wtedy właśnie, gdy tak myślał i zaniepokojonemi oczyma wodził po lesie, jakby wśród niego szukał zagadki bytów różnych i przeznaczeń własnych, w najdalszych głębiach lasu coś zrazu niewyraźnie, rozwiewnie zaświeciło, a potem urosło w niebotyczną smugę srebrzystej, lekkiej, dalekiej jasności. Zarazem wspomnienie zaszeptało:
— Pamiętasz?
Pamiętał! To Archanioł, którego widział w maju, na słonecznej tarczy czarodziejskiego okna. Więc jest! Okno zniknęło, maj przeminął, a on jest i leje na świat ziemski ten sam co przedtem czar rzeczy niebieskich! Zadziwiony, wlepiał wzrok w smugę, srebrzącą się u kresów dalekiej oddali, aż uczuł, że nie jest sam i że przy nim stanęła tęsknota. Ręka w rękę ze wspomnieniem stanęła i roztoczyła mu nad głową skrzydła cieniste.
Tymczasem w lesie stało się ciemno i wleciała do niego burza, straszna burza wichrzysta, która drzewami tak zamiotła, że wydały z siebie głośne skrzypienia i jęki; wierzchołki się ugięły, gałęzie sypały się na ziemię, a niekiedy łamały się z przeraźliwym trzaskiem i konające czoła uplątywały w rozpacznie rozwierających się ramionach towarzyszy.
W ciemności, po której same jedne szumiały, huczały, szalały wichry, nic już nie widział i wcale nie wiedział w jakim kierunku postąpi, aby drogi przez topór własny wyrąbanej nie opuścić i nie zgubić, gdy nagle czarne sklepienie nieba przerżnęła błyskawica, ognistem ostrzem kreśląc na niem znak zapytania. Mgnieniem oka, mniej niż sekundą to było; jednak w przelotnym błysku dostrzegł z jednej strony majaczące kwiatami i złotem ściany pałacu, a z drugiej, w wielkiej oddali, srebrzącą się i przez wichry szeroko rozwianą szatę Archanioła. Wiedział już tedy w którą stronę iść mu potrzeba, lecz nie szedł, aż u szczytu świata znowu przemknęła błyskawicą i ognisty znak zapytania skreśliła na czarnem sklepieniu. Jeszcze nic. Błyskawice zapytywały, odpowiadały im to tu, to ówdzie trzaski gromów, aż na jedno z ognistych zapytań w górze, odpowiedział u dołu wielki krzyk człowieka, który wydziera z siebie serce, pierś niem zasłania jak puklerzem i rzuca się w walkę. Rzucił się w stronę Archanioła, przez ciemności i gęstwiny przedzierał się ku niemu, o rozmiotane drzewa raniąc ręce czoło, na kolczastych krzakach zostawiając szmaty odzieży, stopy w cierniste wikliny uplątując — lecz szedł, a gdy wichry z niebieskiego sklepienia zegnały chmury i nieśmiała, omglona ukazała się na niem gwiazda poranna, przy świetle jej ujrzał na krańcu odległej oddali jasność archanielską i samotnej, przelękłej gwieździe poskarżył się westchnieniem:
— Jakże daleka!
Ale szedł...
Szedł długo. Zdarzały się mu rzeczy różne, ważne i nieważne, a wśród nieważnych zdarzyła się jedna, której potem z pamięci nie utracał nigdy. Wypadek był pospolity. Raz oto, gdy dla wypoczynku położył się na trawie, zobaczył zburzone gniazdo szerszeni. Źli pastuszkowie, z miodu je rabując, wosk zeń wyrzucili i badyle ochronne zdeptali, a ludek owadzi po gruzach siedliska swego biegał i biadał, uwijając się na wsze strony i nie mogąc niegdzie znaleźć dla siebie ratunku. W bezradnej bieganinie szerszeni, w rozmijaniu się tłumnem i śpiesznem w szybkich zygzakach, które kreśliły ich drobne, podłużne, kosmate ciałka, było tyle wyrazu rozpaczy i obłędu, że chęć dopomożenia im w nieszczęściu ogarnąć musiała każdego, kto na nie patrzał. Niewielkich resztą na to potrzeba było trudów. Dołek w ziemi pogłębić, rozrzucony wosk do niego zgarnąć, gałązkami go przed wzrokiem rabusiów zasłonić i już — gniazdo odbudowane.
Lecz on coś więcej nad to uczynił. Czułość dla szerszeni go opanowała: więc z zapasów podróżnych wyjąwszy nieco miodu, począł z uśmiechem roztkliwionym, krople jego składać na źdźbłach trawy okalającej gniazdo.
— Toż to będzie niespodzianka, uczta i radość! — myślał, a krople miodu wieszały się na źdźbłach trawy, jak paciorki bursztynowe. Wtem syknął z bólu, bo, naturalnie, kilka naraz szerszeni zatopiło żądła w jego ręku. Było to naturalne, ale jemu nie podobało się wcale, tem więcej, że w pobliżu humorystyczny jakiś poeta lasu śmiał się na całe swe pstre gardziołko i chromatycznymi tony wyśpiewywał o człowieku, który, rozum mając, nie zdołał poznać się na szerszeniach. On sam gromił siebie.
— Może zamiast ratować, podeptaćbym ich powinien?
Wtem liść klonu oderwał się od drzewa i powoli, łagodnie, powierzchnią rzeźwiącą pocałował go w zranioną rękę, poczem, z szelestem pieszczotliwym przyleciało do niej kilka małych, w serduszka wykrojonych listków brzozowych, a kwiat jakiś leśny, wspaniałą koronę wychyliwszy z gęstwiny, owiał ją swym oddechem narkotycznym, gaszącym bóle. Oprócz tego poeta lasu, nie ten, który śmiał się, inny jakiś, na rozpiętych skrzydłach kołysząc się wysoko, śpiewał: «Błogosławiona dłoń, która krople miodu leje w gniazda nawet szerszenie». Cóż dziwnego, że po tym drobnym wypadku rzeźwo szedł naprzód, choć ból piekł go w rękę, i że przez łzy, które stały mu w oczach, bliżej nieco niż kiedykolwiek dotąd ujrzał mglącą się rozwiewnem srebrem szatę Archanioła?
Lecz innym razem stała się z nim rzecz od tamtej sroższa. Natrafił dnia pewnego na polanę pełną ludzi, którzy, zapytawszy go: dokąd idzie? niezmiernie zrazu zaciekawieni byli, gdy im o Archaniele i swojej ku niemu wędrówce opowiadać zaczął. Ludek to był szumny i dumny, zabaw spragniony, na miłe nowości łakomy, więc mowa przybysza wydała mu się zrazu przyjemną, bo nadzwyczajną. Wkrótce przecież, coś mu w niej niepodobać się i podejrzenia bardzo przykre obudzać zaczęło. Niesłychaną to było rzeczą, aby ktokolwiek zawracał z drogi tak pewnie wiodącej ku wcale ładnemu pałacowi i puszczał się w pogoń za jakąś marą daleką i mglistą. Do postępowania podobnego nikt z nich nie czuł skłonności, ani ochoty; więc jedni za samochwalcę przybysza poczytali, inni nazwali go nudziarzem, a inni jeszcze doradzali ogółowi, aby pilnie przed nim miał się na ostrożności.
— Kłamie! chełpi się tem, czego uczynić wcale niepodobna!
— Szczególny mistrz, który naucza, abyśmy ścigali włóczące się po świecie mary! Chleba z tego upiec nie można!
— Ani upleść japońskiego wachlarza do zawieszenia na ścianie!
— Ani to pachnie, ani głaszcze, ani błyszczy, ani bawi!
— O co mu idzie? co zamierzył? do czego dążyć próbuje?
— Pewnie wodzem naszym chce zostać!
— Królem!
— Bożyszczem!
— Marzy o tem, abyśmy mu na głowę włożyli wieniec z dębowych liści uwity!
— Abyśmy dla niego wystawili pałac piękniejszy jeszcze od tego, którego niby się wyrzekł!
— Aby po całym świecie rozeszła się sława, że lud z polany ku swojej marze poprowadzić zdołał!
Tak coraz głośniej i zawzięciej gwarząc, otaczali przybysza ciaśniejszem coraz kołem, a gdy on mówił jeszcze i chwałę Archanioła głosił, poczęli chwytać i na niego rzucać garście rozmokłej ziemi i kamienie. Wtedy z grona istot od ziemi oderwanych i nad ziemią krążących zleciał gniew purpurowy, stanął przy nim i w dłonie mu wtłoczył kamienie.
— Ciskaj w odwet! złorzecz! mścij się! — krzyczał mu nad głową tak z blizka, że zapłonęła w ognistym jego oddechu.
Lecz z drugiej strony, wspomnienie zaszeptało mu do ucha coś o własnych jego przeminionych dniach i miesiącach, a na szept ten, jak na słowo zaklęcia, pierzchnął purpurowy gniew. O czemś z przeminionych swych dni i miesięcy wspominając, przybysz pokornie schylił głowę, z dłoni wypuścił kamień, ramiona wzniósł wysoko i z samego dna wewnętrznego płomyka jego, który teraz rozpalił się w płomień, uleciały ku niebu słowa: «Odpuść mnie, tak jako ja odpuszczam!».
Mieszkańcy polany, widząc go upokorzonym, pewni, że przed nimi się upokarza i o odpuszczenie ich błaga, opuściwszy go, zaczęli przy skocznej muzyce tańczyć, ze sztuk pokazywanych przez linoskoków śmiać się, stoły biesiadne obsiadywać i wszystkie drzewa polanę otaczające obwieszać japońskimi wachlarzami; ale on nie patrzał na nich, o nich i o wszystkiem, co mu sprawili, zapomniał, bo tuż przed sobą, poraz pierwszy tak z bliska, ujrzał jasność archanielską, przed którą na twarz padłszy, rękoma ścigać począł jej srebrzystą mgłę. Lecz ręce jego chwytały próżnię, a gdy twarz podniósł z nad ziemi, ujrzał, że Archanioł był znowu daleko...
Szedł tedy dalej, różnym rzeczom przypatrując się i różne koleje przechodząc, aż raz spostrzegł tuż przy drodze rosnącą skabiozę wysoką, której białe lica wzrok jego do siebie przykuły. Niewiadomo dlaczego tak się stało, bo skabioza nie jaśniała pięknością nadzwyczajną, i niejedną mieszkankę lasu widział daleko od tej piękniejszą. Lecz któż kiedy zbadał tajemnice i kierunki rozlanych po świecie magnesów? Magnetycznie pociągnęła go ku skabiozie miękka białość płatków, gwiaździstość korony i wysmukłość łodygi, nadająca jej pozór wyższości nad otaczającymi kwiatami niższego wzrostu. Dzień to zaś był dla niego wyjątkowo utrudzający i przykry, bo długo iść musiał brzegiem wody mętnej i brzydkiemi pleśniami okrytej, od której pleśń i męty wchodziły mu niemal do oczu i gardła. Przytem, brzeg był tam tak wązki i oślizgły, że lada krok niebacznie zrobiony mógł jego samego pogrążyć w tej ohydnej toni. Ostrożnie stąpając, niebezpieczeństwa uniknął, ale zmęczył się, zasmucił, z oczu kropel mętnych, a z podniebienia smaku pleśni pozbyć się nie mógł, i to właśnie, mogło być jedną z przyczyn, które go ku skabiozie pociągnęły. Taki biały, miękki kwiat, z takim wdziękiem na łodydze wysokiej strzelający nad gminne mietlice! Pochylił się nad skabiozą i rzekł:
— Pozwól, abym cię z sobą uniósł! Cel mój daleki i droga trudna, lecz jeśli ty mi towarzyszyć będziesz, stanę się olbrzymem, bo trochę szczęścia, to czasem bezmiar siły. Kwitnij mi przy sercu, bądź wargom mym słodyczą i skroniom wezgłowiem, a powrócą do mnie wszystkie atomy mocy, w podróży trudzącej rozpierzchłe, i zdobędę raj, który w noc majową ukazał mi się na tarczy czarodziejskiego księżyca.
Pójdź! Ukażę ci Archanioła i razem wejdziemy w smugę jasności jego, która jest oddechem nieba!
Skabioza słuchała słów tych z główką skromnie spuszczoną, a gdy umilkł, rzekła:
— Smutno mi, że prośbę twą odrzucić muszę, ale za wesołością przepadam, a tyś tak poważny! Nie życzę też sobie wcale kwitnąć na sercu człowieka, który przerobić się ma na olbrzyma, bo olbrzymów okropnie się boję, a co się tyczy Archanioła, którego ukazać mi przyrzekasz, to w pobliżu kwitnie tu dzwonek pewien tak prześliczny, że żaden Archanioł piękniejszym nadeń być nie może. Z oddechem nieba również nie wiem, doprawdy, cobym poczęła, bo ziemskie powietrze wystarcza mi najzupełniej i łatwiej już mógłbyś wziąć mię za serce, przyrzekając parę metrów błękitu niebieskiego, na taką sukienkę, jakiej zawsze zazdroszczę niezapominajkom.
Mówiłaby dłużej jeszcze, gdyż pomimo, że skromnie pochylała główkę, nie brakowało jej śmiałości i wymowy, ale on odszedł...
Odszedł, poszedł dalej, lecz kroki jego były powolne i ciężkie. Kamienie do stóp mu przyrastały i białe szrony opadać go poczęły. Czasem widywał pod niebem lecące w dal stada jaskółek i żórawi, a wieczorami wyiskrzała się na niebie gwiazd niezliczoność i powstawały wśród nich szerokie, mleczne gościńce. Z tego poznał, że lato blizkiem już jest końca i z tego jeszcze, że patrząc na odlatujące w górze ptaki, myślał: «odlecieć!» a ku gościńcom mlecznym wzrok podnosząc, wzdychał: «odejść!» Spostrzegał przytem, że na puklerzu w kształcie serca, którym pierś swą osłaniał, powstały rysy...
Lecz wkrótce las się skończył: wyszedł już na obrzeżynę lasu, od której w dal ciemną ciągnęły się białe piaski. Wyszedł z lasu ze strony zupełnie przeciwnej tej, po której znajdował się ów pałac z pozłacanemi ścianami i girlandami sztucznych kwiatów. Tam panowały tłumy i huczne, różnorodne gwary; tu było państwo ciszy, za towarzyszkę jedyną mającej samotność. Dwie te nierozłączne przyjaciółki, trzymając się za ręce, stały w blado-złotem powietrzu i z nieruchomo rozpiętemi skrzydły ciche twarze pochylały nad zarzuconą na piaski liliową siecią wrzosów. Z bladej złocistości powietrza, z dymów pastuszych, które w oddalach wzbijały się nad żółte rżyska i z tego, że wrzosy kwitły, poznał, że jest to wrzesień.
Usiadł na kwitnących wrzosach i puścił wzrok po krajobrazie milczącym i smutnym. Szeroki rozłóg piasku wiatry okrywają drobnem pismem nieczytelnem, dymy pastusze kreślą w powietrzu kręte hieroglify, a dalej jeszcze przerzynają je suche linie majaku wzniesionego na jałowem wzgórzu.
Nic tu nie mówi, nie śpiewa, nie uśmiecha się, nie pieści, nie pociesza. A on tu jest zupełnie sam i tylko wrzosu gałązki liliowe kładą się mu na porysowany puklerz...
Wtem kraniec bladego nieba zabarwił się zorzą wieczorną, a magiczna różdżka wspomnienia, poczęła na tle z czerwieni i fioletu rysować ten dom z gankiem i ten pokój z malowanemi twarzami praojców, gdzie niegdyś w gościnę przyszedł do ziemi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po co przyszedł?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.