Przygody księcia Floryzela i detektywa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Floryzela i detektywa
Pochodzenie Djament Radży
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Adventure of Prince Florizel and a Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przygody księcia Floryzela i detektywa.

Książę Floryzel szedł z pastorem Rolles’em aż do drzwi hotelu, w którym ten zamieszkiwał. Wyrzuty, które mu czynił, słowa jego pełne życzliwości i surowości wzruszyły młodzieńca do łez.
— Zniszczyłem swe życie, — mówił Rolles, — proszę mi poradzić, co mam uczynić? Nie mam cnót kapłana, ani przebiegłości łotra.
— Teraz, kiedy pan jest upokorzony, — odparł Floryzel, — przestaję rozkazywać. Człowiek skruszony ma do czynienia tylko z Bogiem, nie zaś z monarchami. Ale jeżeli zechce pan posłuchać mojej rady, proszę jechać do Australji, poszukać tam ciężkiej pracy na świeżem powietrzu i zapomnieć, że był pan kiedyś duchownym i że widział pan kiedykolwiek ten przeklęty kamień.
— Zaiste przeklęty! — potwierdził gorąco Rolles, — gdzież on jest teraz? Jakie nowe nieszczęście przyniesie ludziom.
— Nie przyniesie już nieszczęścia nikomu, — odparł książę, — jest w mojej kieszeni. Niech pan przyjmie tę wiadomość, jako dowód zaufania dla tak świeżej jeszcze skruchy pana.
— Proszę pozwolić mi dotknąć swej ręki, — błagał Rolles.
— Nie, — odparł książę, — jeszcze nie teraz.
Ton jego odpowiedzi był dość wymowny, Rolles zatrzymał się na progu i odprowadzał wzrokiem tego człowieka dobrej rady.
Kilka godzin książę błąkał się po odludnych ulicach, nie mogąc się zdecydować, czy ma zwrócić kamień właścicielowi, niegodnemu tego skarbu, czy też na zawsze usunąć go z przed oczu ludzi. Djament trafił mu do rąk w sposób iście opatrznościowy, a kiedy podziwiał blask jego przy świetle latarni, coraz bardziej odczuwał, ile zła może rozpętać.
— Boże chroń mnie od złego, — pomyślał, — jeżeli częściej będę patrzył na niego, gotów jestem go zapragnąć.
Wciąż się jeszcze wahając, książę skierował wkońcu swe kroki do małego, pięknego pałacyku, na brzegu Sekwanny, który od lat stanowił własność rodziny królewskiej. Herb Czech był wyryty na bramie. Podwórze porastała murawa i piękne kwiaty. Autentyczny bocian jedyny na cały Paryż, stał na przyczółku domu, a gromada gapiów wciąż go obserwowała. Słudzy, namaszczeni i poważni, kręcili się dokoła; od czasu do czasu otwierała się brama i powóz wjeżdżał pod sklepienie.
Rezydencja ta z wielu względów droga była sercu księcia i w niej odczuwał radość zacisza domowego, tak rzadko znaną wielkim tego świata. I, tego wieczora, gdy ujrzał łagodny blask w oknach swej siedziby, poczuł niekłamane zadowolenie i ulgę.
Gdy zbliżył się do furtki, przez którą wracał zazwyczaj, z cienia wystąpił jakiś człowiek i z ukłonem zagrodził drogę księciu.
— Czy mam honor mówić z księciem Floryzelem Czeskim? — zapytał.
— Taki jest mój tytuł, — odparł książę, — czego pan chce ode mnie?
— Jestem detektywem, — objaśnił człowiek, — i mam zaszczyt wręczyć Waszej Wysokości list prefekta policji.
Książę przeczytał list przy świetle latarni. Wśród uniżonych przeprosin i czołobitnych uprzejmości zawierał prośbę, by książę zechciał udać się wraz z oddawcą niezwłocznie do prefektury.
— Krótko mówiąc, — rzekł książę, — jestem aresztowany.
— Prefekt był dalekim od takiej intencji, — odparł funkcjonarjusz, — zwracam uwagę Waszej Wysokości, że nie wydał rozkazu aresztowania. Jest to czysta formalność, grzeczność okazana władzom.
— A gdybym odmówił panu i nie poszedł? — zapytał książę.
— Nie ośmielę się ukryć przed Waszą Wysokością, że udzielono mi dość znacznych kompetencyj, — rzekł policjant z ukłonem.
— Daję słowo, — zawołał książę, — bezczelność wasza jest zdumiewająca! Nie mam tego za złe panu, jako adjutantowi, ale naczelnicy pańscy drogo zapłacą za swą zuchwałość. Co może być przyczyną aktu tak niepolitycznego i sprzecznego z konstytucją? Zwracam uwagę, że nie wyraziłem jeszcze mej zgody i wszystko, detektywie, zależy od twej szybkiej i zręcznej odpowiedzi. Proszę pamiętać, że sprawa ta jest ważna.
— Wasza Wysokość — odparł ajent uniżenie, — jenerał Vandeleur i brat jego ośmielili się oskarżyć Waszą Wysokość o kradzież. Oświadczają, oni, że słynny djament jest w rękach Waszej Wysokości. Słowo zaprzeczenia z ust Waszej Wysokości najzupełniej zaspokoi prefekta. Posuwam się nawet dalej: jeżeli mnie, podwładnemu, zechce Wasza Wysokość złożyć swe zaprzeczenie, to natychmiast wycofam się za pozwoleniem Waszej Wysokości.
Floryzel aż do tej chwili traktował całe zajście, jako komiczną przygodę, niepokoiło go tylko, że może zajść komplikacja dyplomatyczna. Na dźwięk imienia Vandeleur’a olśniła go prawda okrutna; był nie tylko aresztowany, był winien? Był to nietylko przykry wypadek — zagrożony był jego honor. — Co ma uczynić? Co ma powiedzieć? Djament Radży był to zaiste kamień przeklęty, a on był jego ostatnią ofiarą.
Jedno było pewne. Nie mógł zaprzeczyć oskarżeniu. Chciał zyskać na czasie.
Wahał się chwilę zaledwie.
— Niechże tak będzie, — postanowił, — idziemy do prefektury.
Detektyw ukłonił się raz jeszcze i poszedł za księciem w przyzwoitej odległości.
— Podejdź pan, — rzekł książę, mam ochotę do pogawędki. Zdaje mi się, że nie po raz pierwszy spotykamy się tutaj.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, że Wasza Wysokość mnie pamięta, — rzekł ajent, — miałem honor rozmawiać z Waszą Wysokością przed ośmiu laty.
— Pamiętam twarze — to należy zarówno do mego fachu, jak do pańskiego, — odpowiedział Floryzel, — dobrze zważywszy, monarcha i detektyw pracują w tej branży. Obaj zwalczają zbrodnię. Tylko moje stanowisko jest ryzykowniejsze, pańskie zaś — niebezpieczniejsze, ale oba mogą przynieść zaszczyt porządnemu człowiekowi. Chociaż wyda się to panu dziwne, wolałbym być detektywem z talentem i charakterem, niż słabym i niedołężnym monarchą.
Ajent aż ugiął się pod ciężarem zaszczytu.
— Wasza Wysokość płaci dobrem za złe i na wyrządzane przez nas przykrości, odpowiada najwyższą pobłażliwością.
— Skąd pan wie, — zaśmiał się Floryzel, — czy nie chcę przekupić pana?
— Niechże Bóg mnie obroni od pokusy! — zawołał detektyw.
— Dobra odpowiedź, — przytaknął książę, — odpowiedź rozumnego i uczciwego człowieka. Świat jest olbrzymim składem bogactw i piękna i ofiaruje ludziom nieskończoną ilość wartości. Tego, kto odrzuca miljon pieniędzy, może skusić władza lub miłość kobiety. Ja sam spotykałem pokusy tak silne, okoliczności tak nieprzeparte, że za pańskim przykładem polecałem się tylko Bogu. I tylko dzięki skromnym potrzebom, możemy my obaj, ja i pan, kroczyć z czystem sercem przez miasto.
— Słyszałem już o dzielności Waszej Wysokości, — zauważył ajent, ale nie wiedziałem, że Wasza Wysokość jest mądry i pobożny. Wasza Wysokość mówi prawdę i mówi tonem, który mnie porusza do głębi serca. Zaiste, świat ten jest miejscem próby!
— Teraz, — ciągnął dalej Floryzel, — znajdujemy się pośrodku mostu. Proszę się oprzeć o parapet i spojrzeć wdół. Jak ta woda płynąca wdal, tak namiętności i komplikacje życia unoszą uczciwość słabego człowieka. Opowiem panu pewną historję.
— Jestem na rozkazy Waszej Wysokości.
I za przykładem księcia, oparł się o parapent i przygotował się do słuchania. Miasto już pogrążyło się we śnie. Gdyby nie światła latarni i zarys budynków na rozgwieżdżonem niebie, mieliby wrażenie, że są zupełnie sami.
— Pewien oficer, — rozpoczął książę Floryzel, — człowiek mężny i zdolny, który dosłużył się już wysokiej rangi, zwiedzał skarbiec pewnego hinduskiego księcia. Tu ujrzał djament niesłychanej wielkości i piękności. Od tej chwili zapragnął go namiętnie, ponad wszystko w życiu. Gotów był poświęcić honor, opinję, przyjaźń, miłość ojczyzny za ten kawałek połyskliwego kryształu. Przez trzy lata służył temu radży, pół-barbarzyńcy, jak Jakób Labanowi; fałszował granice, pozwalał na morderstwa, niesprawiedliwie skazał na śmierć towarzysza broni, który nieuległem swem postępowaniem naraził się despocie. W końcu, w czasie zamieszek, gdy kraj jego był w niebezpieczeństwie, zdradził swych żołnierzy, wystawił ich na zgubę, dopuścił, by wyrzynano ich tysiącami. Wreszcie zebrał wielki majątek i wrócił do domu z djamentem, którego pożądał tak chciwie.
— Minęły lata, — ciągnął dalej książę, — i djament zginął. Trafił do rąk studenta, pracowitego młodzieńca, duchownego, który rozpoczynał swój zawód życiowy, tak pożyteczny dla ludzi. I na niego podziałał fatalny czar. Porzuca wszystko — pracę, święte swe powołanie i ucieka z klejnotem zagranicę. Oficer, dawny posiadacz djamentu, ma brata, człowieka bez skrupułów, zuchwałego i chytrego. Ten odkrywa sekret pastora. Cóż czyni? Wyjawia to swemu bratu? Zawiadamia policję? Bynajmniej; i on ulega fatalnemu urokowi — i on chce klejnotu dla siebie. Usypia narkotykiem pastora i odbiera mu kamień. Kamień wpada w ręce innego człowieka — jak? mniejsza o to, — a ten, przerażony widokiem bezcennego klejnotu, oddaje go na przechowanie osobistości na wysokiem stanowisku, stojącej ponad wszelkim posądzeniem.
— Imię oficera Tomasz Vandeleur, klejnot ten, to Djament Radży — książę otworzył dłoń — i oto masz go przed oczami.
Ajent odskoczył z okrzykiem.
— Mówiliśmy o przekupstwie, — podjął książę, — dla mnie ten lśniący kryształ jest tak obmierzły, jakby roiło się w nim robactwo mogilne, tak okropny, jak by splamiony był krwią niewinną. Widzę go w mej dłoni i wiem, że płonie ogniem piekielnym. Opowiedziałem panu tylko część jego historji. Wyobraźnia wzdryga się na myśl o zbrodniach i oszustwach, które wywołał. Przez lata całe służył on straszliwym władzom piekła. A teraz dość krwi, nieszczęścia, dość złamanych istnień, zerwanych węzłów przyjaźni. Złe, jak i dobre ma zawsze koniec, nie może trwać długo zaraza tak, jak nie trwa długo muzyka, upajająca nasz słuch. I na djament przyszedł koniec. Boże, przebacz, jeżeli czynię zło, ale dziś kończy się jego władza!
Książę nagłym ruchem rzucił djament, który, zakreśliwszy łuk świetlny, wpadł w nurty rzeki.
— Amen, — rzekł Floryzel z powagą, — uśmierciłem narzędzie zbrodni.
— Na litość boską! — krzyknął detektyw, — co Wasza Wysokość uczyniła? Przepadłem! To ruina dla mnie!
— Myślę, uśmiechnął się książę, że wielu ludzi w tem mieście może pozazdrościć panu takiaj ruiny.
— Niestety, Wasza Wysokość, — rzekł ajent, — a jednak jest to przekupstwo, bądź co bądź!
— Zdaje się, że nie mogliśmy go uniknąć, — odparł Floryzel, — a teraz idźmy do prefektury!

Wkrótce potem odbył się cichy ślub Francisa Scrymgeour i panny Vandeleur, na którym książę był drużbą. Obu Vandeleur’ów doszły pogłoski o tem, co się stało z djamentem. Wszczęli poszukiwania na dnie rzeki, wzbudzające podziw i wesołość przechodniów. Coprawda, mylnie wykombinowali, i nurkowie szukali klejnotu nie w tem miejscu rzeki, gdzie został wrzucony.

Co do księcia, spełnił on już swą rolę w naszem opowiadaniu i mógłby wraz z autorem „Nocy arabskich“, wywinąwszy kozła, polecieć w przestrzeń. Ale chcąc zaspokoić ciekawość czytelnika, dodam jeszcze, że świeża rewolucja pozbawiła księcia Floryzela tronu czeskiego, gdyż naród był niezadowolony z ciągłej jego nieobecności i zaniedbywania spraw państwowych. Jego Wysokość ma teraz dystrybucję na Ruperth Street, gdzie odwiedza go liczna klijentela podobnych mu wygnańców. I ja tam przychodzę czasem wypalić cygaro i pogawędzić; znajduję wtedy w księciu tyleż wielkości, co w dniach jego blasku i chwały. Ma zawsze wygląd olimpijski za ladą. I chociaż siedzący tryb życia uwidocznił się na jego figurze, zbytnio wypełniając kamizelkę, zawsze jest jednak najładniejszym tytoniarzem w Londynie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.