Historja domu z zielonemi żaluzjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Historja domu z zielonemi żaluzjami
Pochodzenie Djament Radży
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Story of the House with the Green Blinds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Historja domu z zielonemi żaluzjami.

Francis Scrymgeour, urzędnik Banku Szkockiego w Edynburgu, do lat dwudziestu pięciu żył w spokojnem, uczciwem środowisku rodzinnem. Matka jego umarła, gdy był jeszcze mały, ale ojciec jego, człowiek rozsądny i prawy, dał mu dobre wykształcenie i przyzwyczaił w domu do porządku i skromności. Francis, z natury łagodny i uczuciowy, łatwo ulegał dobrym wpływom i oddał się duszą i ciałem swemu zajęciu. Głównemi jego rozrywkami była przechadzka w sobotę popołudniu, jakiś obiad z powodu uroczystości rodzinnej i coroczna podróż dwutygodniowa w góry Szkocji, lub nawet na kontynent. Szybko rósł w łaskach u zwierzchników i pobierał już dwieście funtów rocznie, a miał widoki podwojenia wkrótce tej pensji. Mało było młodzieńców tak zadowolonych ze swego losu, mało chętniejszych i pracowitszych od Francis’a Scrymgeour. Czasami wieczorem, przeczytawszy gazetę, grywał na flecie dla rozrywki swego ojca, którego cnoty cenił wysoko.
Pewnego dnia otrzymał list ze znanej kancelarji adwokackiej, wzwywający go niezwłocznie. Na liście był napis: „Poufny i ściśle osobisty“, zaadresowany zaś był do banku, nie do domu. Były to dwie okoliczności niezwykłe, to też natychmiast usłuchał wezwania. Starszy szef firmy, człowiek o manierach surowych, powitał go poważnie, poprosił zająć miejsce i wyłożył mu sprawę w doborowych wyrazach, jak przystało na wyćwiczonego prawnika-weterana. Osoba, która chce pozostać bezimienna, ale o której prawnik ma najlepsze przekonanie, słowem, człowiek zajmujący pewne stanowisko w kraju, chce dać Francis’owi pensję, wynoszącą pięćset funtów rocznie. Kapitał ma być złożony u tegoż prawnika pod kontrolą dwóch opiekunów, którzy też mają zachować incognito. Ta hojność wymagała spełnienia pewnych warunków, ale prawnik nie przypuszczał, aby były zbyt uciążliwe, lub sprzeczne z honorem. I powtarzał jeszcze raz te dwa słowa z patosem, jakby przekonywując samego siebie.
Francis zapytał, jakie to były warunki.
— Warunki, — powiedział prawnik, — jak już zauważyłem dwukrotnie, nie są ani zbyt uciążliwe, ani sprzeczne z honorem. Ale zarazem nie ukrywam przed panem, że są dość niezwykłe. Co prawda, cała ta sprawa nie wchodzi w nasz zakres i nie byłbym się jej podjął, gdyby tu nie chodziło o reputację gentlemana, który mi ją powierzył i pozwolę sobie dodać, mr. Scrymgeour, gdybym nie zainteresował się panem dzięki bardzo pochlebnym i, nie wątpię, dobrze zasłużonym relacjom o panu.
Francis poprosił o szczegóły.
— Nie ma pan pojęcia, jak mnie niepokoją te warunki, — powiedział.
— Są tylko dwa, — odparł prawnik, — a suma, jak pan sobie przypomina, wynosi rocznie pięćset funtów i jest nieobciążona, zapomniałem dodać, całkiem nieobciążona.
I prawnik podniósł brwi uroczyście, smakując te słowa.
— Pierwszy, — podjął, — jest nader prosty. Musi pan być w Paryżu w niedzielę popołudniu, piętnastego tego miesiąca. Tam w kasie Komedji Francuskiej znajdzie pan bilet wejścia na swoje imię, czekający na pana. Ma pan siedzieć na miejscu swojem przez całe przedstawienie i to wszystko.
— Wolałbym, coprawda, być w teatrze w dzień powszedni, — odparł Francis. — Ale, jak się już wchodzi na pewną drogę...
— W Paryżu, drogi panie, — łagodził prawnik, — ja sam miałbym skrupuły, ale w takiej sytuacji w Paryżu nawet nie wahałbym się ani chwili.
I obaj roześmieli się żartobliwie.
— Drugi warunek ma większe znaczenie, — ciągnął dalej prawnik, — dotyczy on pańskiego małżeństwa. Klijent mój, dbając bardzo o szczęście pana, chce koniecznie pokierować wyborem żony pana. Koniecznie, rozumie pan, — powtórzył.
— Proszę mówić wyraźniej, — odparł Francis, — czy mam się ożenić z pierwszą lepszą, panną lub wdową, białą czy murzynką, którą mi poleci to niewidzialne indywiduum?
— Mogę pana zapewnić, że dobroczyńca pana będzie dbał, aby żona ta odpowiadała panu wiekiem i stanowiskiem, — mówił prawnik, — co do rasy, przyznaję, że ten szkopuł nie przyszedł mi do głowy i nie pytałem o to; ale jeżeli pan chce, napiszę list z prośbą o wyjaśnienie i w najbliższym czasie zakomunikuję je panu.
— Proszę pana mecenasa, — rzekł Francis, — pozostaje tylko sprawdzić, czy wszystko to nie jest najniegodniejszem oszustwem. Okoliczności są niezrozumiałe, powiedziałbym, prawie niewiarogodne. I zanim sobie tego nie wyjaśnię i nie zrozumiem, przyznaję, że z trudnościąby mi przyszło przyłożyć rękę do tej umowy. W tem kłopotliwem położeniu odwołuję się do pana. Chcę wiedzieć, co jest na dnie tej sprawy. Jeżeli pan nie wie, nie może odgadnąć, albo też nie ma prawa powiedzieć, to biorę mój kapelusz i wracam do banku, jak przyszedłem.
— Nie wiem, — odparł adwokat, — ale sprawa ta dla mnie jest zrozumiała. Ręka ojca pana i niczyja inna jest w tem wszystkiem.
— Mój ojciec, — zawołał Francis z pogardą, — ten zacny człowiek! Znam każdą jego myśl i każdy grosz, który do niego należy.
— Pan źle rozumie moje słowa, — rzekł adwokat, — nie mam na myśli mr. Scrymgeour’a senjora, bo on nie jest pana ojcem. Kiedy przybył z żoną do Edyburga, pan miał rok zaledwie i dopiero od trzech miesięcy był pan pod ich opieką. Tajemnica była dobrze zachowana, ale fakt pozostaje faktem. Ojciec pana jest nieznany, i sądzę, że od niego pochodzą propozycje, które czynię panu.
Trudno opisać zdumienie Francis’a Scrymgeour wobec tej niespodzianej informacji. Był zmieszany i wykolejony i dał wyraz tym uczuciom.
— Proszę pana, po tylu nowinach tak zatrważających musi mi pan dać kilka godzin do namysłu. Dziś wieczór dowie się pan, jakie powziąłem postanowienie.
Prawnik pochwalił tę ostrożność. Francis pod jakimś pretekstem zwolnił się z banku i poszedł na daleką przechadzkę za miasto, rozważając wszechstronnie tę sprawę. Przyjemne poczucie własnego znaczenia czyniło go rozważnym, ale decyzja jego była zgóry do przewidzenia. Cała niższa strona jego natury ciągnęła go niepowstrzymanie do pięciuset funtów rocznie i do dziwnych warunków, z któremi dochód ten był związany. Odkrył w swem sercu nieprzezwyciężoną odrazę do nazwiska Scrymgeour, które nigdy przedtem nie wydawało mu się brzydkie. Zaczął gardzić ciasnym i nieromantycznym widnokręgiem swego przeszłego życia. A kiedy już zdecydował się ostatecznie, zaczął iść z nowem uczuciem swobody i siły i karmił się najmilszemi nadziejami.
Powiedział prawnikowi tylko słowo i otrzymał dwie czwarte zalegającej sumy, gdyż pensja liczyła się od pierwszego stycznia. Z pieniędzmi w kieszeni poszedł do domu. Mieszkanie jego przy ulicy Scotland Street wydało mu się nędznem. Nozdrza jego poraz pierwszy buntowały się przeciw zapachowi rosołu. Zauważył też pewne uchybienia i brak estetyki w manierach swego przybranego ojca, które zdziwiły go i napełniły niesmakiem. Postanowił, że następny dzień ujrzy go w drodze do Paryża.
Przybył do Paryża znacznie wcześniej przed oznaczoną datą, zajął numer w skromnym hoteliku, który zamieszkiwali Anglicy i Włosi, i zaczął się doskonalić w języku francuskim. W tym celu brał lekcje u nauczyciela dwa razy tygodniowo, prowadził pogadanki z włóczęgami na Champs Elysees, wieczorem zaś chodził do teatru. Sprawił sobie nowe, modne ubranie, fryzjer z sąsiedniej ulicy codziennie golił go i poprawiał fryzurę. To nadawało mu wygląd cudzoziemca i ścierało z niego pokost dawnej miernoty.
Wreszcie w niedzielę popołudniu udał się do kasy teatru na ulicy Richelieu. Zaledwie wymienił swe nazwisko, kasjer podał mu bilet w kopercie, na której atrament nie zdążył jeszcze wyschnąć.
— Kupiono go w tej chwili, — rzekł kasjer.
— Naprawdę! — rzekł Francis, — czy nie będzie pan łaskaw mi powiedzieć, jak wyglądał nabywca?
— Pańskiego przyjaciela łatwo jest opisać, — odparł kasjer, — jest stary, silny i piękny, ma siwy włos i bliznę od szabli przez twarz. Pozna go pan niechybnie, rzuca się w oczy.
— Ależ tak, — odparł Francis, — dzięki panu.
— On nie mógł się jeszcze zbytnio oddalić, — dodał kasjer, — jeżeli pan się pospieszy, może go pan jeszcze dopędzić.
Francis nie czekał, by mu to powtórzono. Wybiegł z teatru na środek ulicy i obejrzał się na wszystkie strony. Spostrzegł niejednego siwowłosego mężczyznę, ale żaden nie miał blizny na twarzy. Przez pół godziny przeszukiwał sąsiednie ulice, wreszcie, uznając, że dalsze poszukiwania byłyby głupie, szedł dalej bez celu, aby przechadzką uśmierzyć wzburzenie, bo bliskość spotkania z tym, któremu zawdzięczał życie, głęboko go poruszyła.
Zdarzyło się, że obrał drogę przez rue Dronat i potem przez rue des Martyrs, wypadek posłużył mu lepiej, niż wszelkie przewidywania. Bo oto na zewnętrznym bulwarze, na ławce ujrzał dwóch ludzi, pogrążonych w rozmowie. Jeden był młody, ładny i ciemnowłosy, w ubraniu cywilnem, ale wyglądający na duchownego; drugi pod każdym względem odpowiadał opisowi, danemu przez kasjera. Francis poczuł gwałtowne bicie serca; wiedział, że zaraz usłyszy głos swego ojca. Okrążył siedzącą parę zdaleka i zajął pocichu miejsce za nią, ale obaj rozmawiający byli zbyt zajęci swą rozmową, by go zauważyć. Jak się tego spodziewał Francis, rozmawiano po angielsku.
— Pańskie podejrzenia, Rolles, zaczynają mnie nudzić, — rzekł starszy pan, — mówię, że czynię wszystko, co ode mnie zależy. Nie można zgarnąć miljonów jednym zamachem ręki. Czyż dobrowolnie nie zabrałem ze sobą pana, człowieka dla mnie obcego? Czyż pan nie żyje dostatnio dzięki mojej hojności?
— Z zaliczek pańskich, panie Vandeleur, — poprawił tamten.
— Zaliczki, jeżeli pan woli, i interes zamiast dobrej woli, — odparł Vandeleur gniewnie. — Nie jestem tu po to, by bawić się w ładne słówka. Interes to interes, pański zaś, pozwól pan sobie przypomnieć, jest zbyt trudny na takie fochy. Proszę mi ufać, albo opuścić mnie i szukać sobie kogo innego, ale skończże pan już raz, na litość boską, ze swemi jeremjadami.
— Zaczynam poznawać świat, — odparł tamten, — i widzę, że ma pan wszelkie powody, by prowadzić ze mną fałszywą grę, żadnego zaś, by dokonać ze mną podziału uczciwie. Nie jestem tu również poto, by bawić się w piękne słówka; pan chce zagarnąć djament dla siebie, pan wie, że pan chce, nie śmie pan zaprzeczyć. Pan już sfałszował mój podpis i zrewidował moje mieszkanie w mojej nieobecności. Rozumiem przyczynę zwłoki. Pan czai się z zasadzki; pan jest naprawdę łowcą djamentów i pierwiej czy później, prawem czy lewem, zagarnie pan djament w swe ręce. Powiadam panu, że dość tego. Niech pan nie doprowadza mnie do ostateczności, bo obiecuję zrobić panu niespodziankę.
— Pogróżki nie wyjdą panu na dobre, — odparł Vandeleur, — tu na dwoje babka wróżyła. Brat mój jest tu w Paryżu, policja jest zaalarmowana i jeżeli pan nie przestanie mnie zanudzać swemi jękami, niczem kocur na dachu, przygotuję panu również małą niespodziankę. Ale moja odbędzie się raz jeden, zato na zawsze. Rozumie mnie pan, czy chce pan, abym mu to powtórzył po hebrajsku? Każda rzecz ma swój koniec, a właśnie kończy się moja cierpliwość. We wtorek o siódmej, nie wcześniej o godzinę, o sekundę, nawet chociażby chodziło o życie pańskie. A jeżeli nie chce pan czekać, idź pan chociażby na dno piekła, mile cię tam powitają.
Mówiąc to, dyktator wstał z ławki i poszedł w kierunku Monmartre’u, potrząsając głową i z furją wymachując laską; towarzysz zaś jego pozostał w przygnębieniu na tem samem miejscu.
Francis’a ogarnęło najwyższe zdumienie i przerażenie. Urażony był w najlepszych swych uczuciach. Czułość pełna nadziei, z jaką zajął miejsce za ławką, zamieniła się w rozpacz i odrazę. Stary mr. Scrymgeour, rozmyślał, był znacznie milszym i godniejszym zaufania rodzicem od tego niebezpiecznego i gwałtownego intryganta. Pomimo tych uczuć nie stracił przytomności umysłu i nie zwlekając ani chwili, udał się za dyktatorem.
Złość dyktatora uspokoiła się nagle; pogrążył się tak całkowicie w gniewnych swych myślach, że nie obejrzał się za siebie, aż dotarł do swych drzwi.
Dom jego położony był wysoko na rue Lepic. Można było stąd ogarnąć wzrokiem Paryż cały i oddychać czystem powietrzem wzgórz. Był to dom dwupiętrowy z zielonemi żaluzjami i okiennicami; wszystkie okna, wychodzące na ulicę, były hermetycznie zamknięte. Nad wysokim murem ogrodu wznosiły się wierzchołki drzew, mur zaś był ochroniony przez kobylice. Dyktator zatrzymał się na chwilę, szukając klucza w kieszeni, poczem otworzył furtkę i znikł za ogrodzeniem.
Francis obejrzał się. Miejsce było odludne, dom stał odosobniony w ogrodzie. Zdawało się, że tu skończy poszukiwania. Ale rzuciwszy okiem raz jeszcze, ujrzał tuż obok mały domek, którego facjatka wychodziła na ogród, w facjatce zaś tej było okno. Podszedł od frontu i ujrzał kartę, ogłaszającą nieumeblowane mieszkania do wynajęcia. Francis nie wahał się ani chwili. Wynajął pokój, zapłacił komorne zgóry i wrócił do swego hotelu po bagaż.
Czy stary człowiek z blizną od szabli jest jego ojcem, czy nie, czy jest na tropie, czy nie — dość, że napewno ociera się o jakąś podniecającą tajemnicę. Obiecał sobie, że nie spocznie, aż ją wykryje.
Z okna swego nowego mieszkania Francis Scrymgeour mógł ogarnąć wzrokiem cały ogród domu z zielonemi żaluzjami. Tuż pod nim piękny kasztan o rozłożystych konarach osłaniał parę prostych stołów, na których można było obiadować, podczas upału. Ze wszystkich stron ziemię okrywała gęsta roślinność, ale między stołami a domem ujrzał wysypaną żwirem ścieżkę, która prowadziła od werandy do furtki ogrodowej. Przypatrując się temu miejscu przez deseczki żaluzji, których nie odważył się otwierać, by nie ściągnąć na siebie uwagi, Francis poznawał obyczaje mieszkańców domu, ale z nielicznych obserwacji jego wynikało, że żyją w zamknięciu i zamiłowaniu samotności. Ogród wyglądał, jak klasztorny, dom miał pozory więzienia. Żaluzje zzewnątrz były spuszczone, drzwi na werandę zamknięte. Ogród, pławiący się w świetle zachodu, był w zupełności opustoszały. Tylko nikła smuga dymu z jedynego komina świadczyła o obecności żywych ludzi.
Aby nie próżnować i nadać jakąś barwę swej nowej drodze życiowej, Francis kupił geometrję Euklidesa po francusku i zaczął ją tłómaczyć, pisał na swoim tłómoczku, siedząc na podłodze i oparłszy się o ścianę, ponieważ nie miał ani stołu, ani krzesła. Od czasu do czasu wstawał, by spojrzeć na otoczenie domu z zielonemi żaluzjami, ale żaluzje były uparcie spuszczone, a ogród pusty.
Dopiero późno wieczorem zdarzyło się coś, co wynagrodziło jego nieustanną czynność. Między dziewiątą a dziesiątą silny dzwonek wyrwał go z drzemki; skoczył więc do okna; usłyszał zgrzyt zamków i odsuwanych rygli, poczem ujrzał mr. Vandeleur’a, niosącego latarnię i ubranego w luźny szlafrok z czarnego aksamitu i takąż czapeczkę. Zszedł on z werandy i powoli zmierzał do furtki. Powtórnie zazgrzytały zamki i rygle; w chwilę potem Francis ujrzał w migotliwem świetle latarki, jak dyktator prowadził do domu jakiegoś osobnika, wyglądającego na najgorszego łotra.
W półgodziny później gość został odprowadzony do furtki i pan Vandeleur, postawiwszy światło na jeden ze stołów, dopalał cygaro wśród gałęzi kasztana, nad czemś medytując. Francis, obserwując go przez otwór wśród liści, widział, jak zrzucał popiół z cygara, lub wdychał silniej powietrze. Zauważył chmurę na czole starego człowieka i poruszenia jego ust, świadczące o głębokiem i ciężkiem zamyśleniu. Dopalił już prawie cygaro, gdy nagle głos młodej dziewczyny oznajmił godzinę z wnętrza domu.
— W tej chwili, — odparł John Vandeleur.
Z temi słowami odrzucił niedopałek i, biorąc latarnię, powędrował ku werandzie. Gdy drzwi się za nim zamknęły, zupełna ciemność zaległa ogród. Francis wytężał napróżno wzrok, nie mogąc uchwycić najmniejszego światełka za żaluzjami. Wywnioskował stąd, że pokoje sypialne musiały się znajdować po drugiej stronie domu.
Wczesnym rankiem (bo obudził się wcześnie, spędziwszy niewygodnie noc na podłodze) stwierdził, że rzecz ma się inaczej. Żaluzje, jedna po drugiej, podniosły sie, widać pod naciśnięciem sprężyny z wewnątrz, i odsłoniły drugie stalowe żaluzje, takie, jakie widzimy na wystawach sklepowych. Te zostały zwinięte w ten sam sposób, i pokoje wietrzyły się przez godzinę. Po upływie godziny p. Vandeleur własnoręcznie zamknął obie pary żaluzyj.
Kiedy Francis trwał w zdumieniu wobec tych ostrożności, drzwi się otwarły, i młoda dziewczyna wyszła do ogrodu. Upłynęło zaledwie parę minut, zanim znów ukryła się w domu, ale Francis’owi wystarczyła ta chwila, aby się przekonać o jej nadzwyczajnych powabach. Wzbudziło to nietylko jego ciekawość, lecz i wprawiło go w stan wielkiego podniecenia. Od tej chwili przestały go trapić niepokojące zachowanie i więcej niż dwuznaczny tryb życia jego ojca; od tej chwili z żarliwością przylgnął do swojej nowej rodziny. I czy młoda pani miała mu być siostrą, czy żoną — w każdym razie była ona aniołem w przebraniu. Ogarnęła go nagle zgroza na myśl, że mógł się omylić i, że, śledząc p. Vandeleur, poszedł może nie za osobą właściwą.
Portjer, do którego się zwrócił, nie udzielił mu prawie żadnych wyjaśnień. A tymczasem w życiu tych ludzi nie wszystko było w porządku, na dnie tkwiła jakaś tajemnica. Lokator-sąsiad był Anglikiem niezmiernie bogatym i bardzo ekscentrycznym w gustach i zwyczajach. Posiadał wielkie zbiory w swym domu i dla ochrony, zaopatrzył mieszkanie w żaluzje stalowe, w system zamków i kobylice wzdłuż muru ogrodowego. Żył w samotności, widując tylko dziwnych ludzi, z którymi widocznie łączyły go jakieś stosunki. W domu nie było nikogo, oprócz panienki i starej służącej.
— Czy panienka jest jego córką? — zapytał Francis.
— Ależ tak, — odparł portjer, — panienka jest córką pana domu i to jest dziwne, że tak umie pracować. Pomimo wszystkich jego bogactw, ona to chodzi na rynek, i codzień można ją zobaczyć, jak przechodzi z koszykiem.
— A zbiory? — zagadnął nowy lokator.
— Proszę pana, — odrzekł człowiek, — mają one olbrzymią wartość. Więcej nie umiem panu powiedzieć. Od przybycia pana de Vandeleur nikt z tej dzielnicy nie przestąpił jego progu.
— Dajmy na to, że nikt, — nie dawał za wygraną Francis, — ale może ma pan jakieś pojęcie, co zawiera ta słynna kolekcja? Obrazy, tkaniny, posągi, klejnoty.
— Daję słowo, — wzruszył portjer ramionami, — gdyby to były nawet marchewki, to i wtedy nie umiałbym nic panu powiedzieć. Skąd mam wiedzieć? Dom jest strzeżony, jak twierdza, sam pan widział.
A kiedy Francis wracał rozczarowany do swego pokoju, portjer zawołał go z powrotem.
— Przypomniałem sobie, proszę pana, — powiedział, — pan de Vandeleur bywał w różnych częściach świaia, i raz słyszałem od ich starej posługaczki, że pan przywiózł ze sobą dużo djamentów. Jeżeli to prawda, śliczności są tam za temi żaluzjami do obejrzenia.
W niedzielę Francis był już zawczasu na swem miejscu w teatrze. Zakupione dla niego krzesło stało na trzeciem miejscu po lewej stronie, nawprost jednej z dolnych lóż. Ponieważ miejsce było specjalnie wybrane, niewątpliwie coś stąd wynikało. Instynkt podpowiadał mu, że ta loża naprzeciw odgrywa jakąś rolę w dramacie, w który został bez swej wiedzy wmieszany. W rzeczy samej, z loży tej można było go obserwować od początku do końca przedstawienia, jeżeli komuś na tem zależało; widzowie zaś mogli się schować wgłębi loży, nie pozwalając przypatrywać się sobie nawzajem. Obiecywał sobie nie spuścić jej z oka na chwilę i, czy to rozglądając się po teatrze, czy też patrząc na scenę, wciąż zezował ku pustej loży.
Przed końcem drugiego aktu, otwarły się drzwi; dwie osoby weszły i usiadły w cieniu loży. Francis z trudnością opanował wzruszenie. Był to p. Vandeleur i jego córka. Krew zatętniła mu gwałtownie w żyłach; odwrócił głowę. Nie śmiał patrzeć, obawiając się wzbudzić podejrzenie. Program, który czytał wciąż od początku do końca, bielał i czerwieniał w jego oczach, A kiedy spojrzał na scenę, wydała mu się czemś dalekiem, głosy zaś i gesty aktorów stały się impertyneckie i bezsensowme.
Od czasu do czasu ryzykował i spoglądał ku loży. Wreszcie oczy jego spotkały oczy młodej dziewczyny, Doznał wstrząsu, a w oczach jego zagrały wszystkie kolory tęczy. Coby dał za to, by podsłuchać rozmowę Vandeleur’ów! Coby dał za śmiałość, by wyjąć lornetkę i dobrze przyjrzeć się jej powierzchowności i wyrazowi twarzy? Tam, wiedział o tem, zapadała w tej chwili decyzja o jego losie, a on nie mógł nawet zabrać głosu, lecz skazany był na siedzenie tu i na cierpienie w bezsilnej udręce.
Wreszcie akt się skończył. Kurtyna zapadła, a publiczność powstała z miejsc, by przejść się podczas przerwy. Francis uznał za naturalne i konieczne pójść za przykładem innych, a powstawszy, przejść tuż koło owej loży. Przywoławszy całą swą odwagę, ze spuszczonym wzrokiem Francis minął to miejsce. Szedł bardzo powoli, nie puszczał go naprzód starszy pan, który posuwał się z niewiarogodną ostrożnością, burcząc coś przytem pod nosem. Cóż miał uczynić? Czy, idąc, miał zwrócić się do Vandeleur‘ów, nazywając ich po imieniu? Czy miał wyjąć kwiat z butonierki i rzucić do loży? Czy miał podnieść głowę i rzucić długie, czułe wejrzenie na tę która była jego siostrą albo narzeczoną? Wśród tej walki z samym sobą ujrzał wizję swego dawnego, jednostajnego istnienia w banku i ogarnął go żal za przeszłością.
Tymczasem stał nawprost i, chociaż wciąż był niezdecydowany, czy ma coś uczynić, czy nic wcale, odwrócił głowę i podniósł oczy. Ale zaledwie to uczynił, wydał okrzyk rozczarowania i stanął, jak wryty. Loża byta pusta. Podczas gdy on posuwał się powoli, p. Vandeleur i jego córka spokojnie wyślizgnęli się z loży.
Grzeczny widz, idący za nim, przypomniał mu, że zagradza drogę. Ruszył więc mechanicznie naprzód i pozwolił, by tłum porwał go za sobą i wyniósł z teatru. Gdy był już na ulicy, a tłok się zmniejszył, stanął i oprzytomniał powoli. Był zdziwiony, czując gwałtowny ból głowy i nie przypominając sobie ani słowa z dwóch aktów, na których był obecny. Kiedy podniecenie jego uciszyło się nieco, poczuł nieprzezwyciężoną senność, zawołał więc dorożkę i pojechał do swego mieszkania, nadzwyczajnie wyczerpany i dręczony głuchą niechęcią do życia.
Następnego rana czatował na pannę Vandeleur w drodze na targ i o ósmej ujrzał ją na ulicy. Była ubrana skromnie, biednie prawie, ale w sposobie trzymania głowy, w jej ruchach była jakaś szlachetna giętkość tak, że wyglądała dystyngowanie w najgorszem ubraniu. Nawet koszyk niosła tak zgrabnie, że stawał się jej ozdobą. Gdy Francis wyszedł z za drzwi, wydało mu się, że słońce szło za nią, zaś cienie uciekały przed jej stopami, a w klatce od ulicy śpiewał ptak.
Przepuścił ją koło swych drzwi, potem pośpieszył za nią i zawołał po imieniu:
— Panno Vandeleur!
Odwróciła się, a zobaczywszy go, zbladła śmiertelnie.
— Proszę mi wybaczyć, — ciągnął dalej, — Bóg widzi że nie mam zamiaru przestraszyć pani, a, i cóż może być strasznego we mnie, który tak dobrze pani życzy? Proszę mi wierzyć, że działam raczej pod naciskiem konieczności, niż z własnej woli. Łączy nas przecież coś wspólnego, a ja jestem jakby pogrążony w ciemności. Chciałem uczynić wiele, a ręce moje są związane. Nie wiem nawet, jakie mam żywić uczucia, ani też kto mi jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Przemówiła z wysiłkiem:
— Nie wiem, kim pan jest.
— Ależ tak! Pani wie, panno Vandeleur, — odparł Francis, — wie pani lepiej odemnie. To właśnie chcę przedewszystkiem wyjaśnić. Proszę mi powiedzieć, co pani wie, — prosił, — proszę mi powiedzieć, kim jestem ja, kim jest pani i w jaki sposób związane są nasze losy. Proszę pomóc mi choć trochę w życiu, panno Vandeleur, — tylko słowo, tylko parę słów, aby mną pokierować, tylko imię mego ojca, jeżeli pani raczy, a będę wdzięczny i zadowolony.
— Nie będę się starała zwodzić pana, — odparła, — wiem, kim pan jest, ale nie wolno mi tego powiedzieć.
— Proszę mi więc powiedzieć przynajmniej, że wybacza mi pani moje natarczywe domysły, a będę czekał z całą cierpliwością. — Jeżeli nie mogę wiedzieć, obejdę się bez tego. Jest to okrutne, ale trudno. Proszę tylko mych zmartwień nie powiększać myślą, że uczyniłem sobie wroga z pani.
— Postępowanie pana było całkiem zrozumiałe, — odparła, — i nie mam panu nic do wybaczenia. Żegnam pana.
— Czy to ma być pożegnanie na zawsze? — zapytał.
— Gdybym mogła sama to wiedzieć, — odparła, — żegnam pana tymczasem, jeżeli pan woli.
I z temi słowami oddaliła się.
Francis wrócił do swego mieszkania silnie wzburzony. Tłumaczenie Euklidesa bardzo mało posunęło się naprzód tego rana, i Francis częściej przebywał u okna, niż u swego zaimprowizowanego biurka. Ale zobaczył tylko powrót panny Vandeleur, spotkanie jej z ojcem, który palił na werandzie triczinopolskie cygaro, pozatem przed obiadem nie zaszło nic godnego uwagi w okolicy domu z zielonemi żeluzjami. Młodzieniec szybko zaspokoił głód w sąsiedniej restauracji i wrócił z niezaspokojoną ciekawością do domu na Rue Lepic. Groom oprowadzał konia tam i z powrotem przed murem ogrodu. Portjer z mieszkania Francis’a palił fajkę przed drzwiami, i przyglądał się koniom i liberji.
— Miech pan patrzy, — zawołał, — co za piękne konie, co za szykowna liberja! Należy to do brata pana de Vandeleur, który tam właśnie przybył z wizytą. Jest to człowiek wybitny, jenerał w waszym kraju. Pan zapewne zna go ze słyszenia.
— Przyznaję, — odparł Francis, — że nigdy przedtem nie słyszałem o jenerale Vandeleur. Mamy wielu oficerów tej rangi, ja sam zaś należę do cywilów.
— To on, — objaśniał portjer, — stracił wielki djament indyjski. O tem to pan pewnie nieraz czytał w gazetach.
Uwolniwszy się od portjera, Francis pobiegł na górę i pospieszył do okna. Tuż pod otworem wśród liści kasztana siedzieli obaj panowie, paląc cygara i rozmawiając. W jenerale, człowieku czerwonym, o postawie wojskowej można było znaleźć pewne podobieństwo rodzinne do brata; rysy miał nieco podobne, tę samą swobodną i władną postawę. Ale był starszy, mniejszy i wygląd miał pospolitszy. Podobieństwo jego było podobieństwem karykatury i obok dyktatora wyglądał nędznie i staro.
Oparci o stół, bardzo byli pochłonięci rozmową. Francis zdołał uchwycić z niej zaledwie parę wyrazów. Ale i z tego mógł wywnioskować, że tematem rozmowy był on i jego losy. Kilkakrotnie usłyszał nazwisko Scrymgeour, które łatwo było odróżnić, ale częściej zdawało mu się, że słyszy imię Francis.
W końcu jenerał, silnie zagniewany, wydał kilka gwałtownych okrzyków.
— Francis Vandeleur, — zawołał, akcentując ostatni wyraz, — Mówię ci, Francis Vandeleur.
Dyktator poruszył się całem ciałem, napoły twierdząco napoły wzgardliwie, ale odpowiedzi jego Francis nie dosłyszał.
— Czy to on był tym Francisem Vandeleur? — dociekał. — Czy spierali się o imię, pod którem miał wejść w związki małżeńskie? A może też wszystko to było tylko snem i ułudą jego zmęczonej wyobraźni?
Po pauzie, wypełnionej zbyt cichą rozmową, między parą siedzącą pod kasztanem, znów wybuchła sprzeczka i jenerał podniósł głos, tak, że Francis mógł go słyszeć.
— Żona moja? — krzyczał, — żona moja otrzymała odszkodowanie. Nie chcę słyszeć jej imienia. Źle mi się robi na samo jej wspomnienie.
Tu zaklął głośno i uderzył pięścią w stół.
Z gestów dyktatora widać było, że uspakajał go po ojcowsku. Wkrótce potem odprowadził go do furtki ogrodu. Obaj dość serdecznie podali sobie ręce. Ale zaledwie furtka zamknęła się za gościem, John Vandeleur roześmiał się, a śmiech ten zabrzmiał wrogo, djabelsko prawie w uszach Francisa Scrymgeour.
Tak więc przeszedł jeszcze jeden dzień, a on niczego się nie dowiedział. Ale młody człowiek przypomniał sobie, że jutro będzie wtorek i obiecywał sobie ciekawe odkrycia. Złe, czy dobre — napewno rozjaśnią mu wiele, a może szczęście uśmiechnie się do niego, i uda mu się dotrzeć do jądra tajemnicy, otaczającej jego i jego rodzinę.
Za zbliżeniem się godziny obiadowej w ogrodzie domu o zielonych żaluzjach zaczęły się przygotowania. Stół, którego część Francis widział przez liście kasztanu, miał służyć za kredens; tam miano odstawiać półmiski i sałaty; drugi, prawie całkowicie schowany za gałęźmi, był nakryty do obiadu i Francis widział lśnienie białego obrusa i połysk srebra
Mr. Rolles przybył punktualnie co do minuty. Wyglądał, jak człowiek, mający się na baczności, mówił cicho i mało. Dyktator, przeciwnie, był w najlepszym humorze. Śmiech jego, młody i przyjemny, często dochodził z ogrodu. Z modulacji i zmian jego głosu widać było, że opowiadał rzeczy zabawne i naśladował wymowę różnych narodów. Wkrótce zanim on i młody pastor dopili swój wermut, rozwiała się wszelka nieufność, i rozmawiali, jak para dobrych kolegów.
Wkońcu ukazała się panna Vandeleur, niosąc wazę z zupą. Mr. Rolles podbiegł, ofiarując swą pomoc, od której uchyliła się ze śmiechem. Wszyscy troje zaczęli żartować, że panna Vandeleur sama obsługuje.
— Swobodniej człowiek przy tem się czuje, — usłyszał słowa p. Vandeleur.
W chwilę potem siedzieli na swych miejscach i Francis nic prawie nie widział i nie słyszał. Ale przy obiedzie było wesoło. Pod kasztanem toczyła się gawęda, słychać było brzęk noży i widelców. Francis, który miał tylko bułkę do żucia, zazdrościł tym, co siedzieli przy wytwornym obiedzie. Ukazywał się półmisek za półmiskiem, potem wspaniały deser i butelka starego wina, które pieczołowicie odkorkowywał sam dyktator. Zapadał już mrok, na stole więc postawiono lampę, a na kredensie dwie świece, gdyz noc była pogodna, gwiaździsta i cicha. Światło padało na werandę i ogród, iluminując go, a liście połyskiwały w ciemności.
Może poraz dziesiąty panna Vandeleur weszła do domu i wróciła z serwisem do kawy, który postawiła na kredensie. Wtedy ojciec jej podniósł się z miejsca.
Francis usłyszał, jak mówił:
— Kawa to moja specjalność.
I po chwili ujrzał swego domniemanego ojca, stojącego przy kredensie w świetle świec.
Mówiąc ciągle przez ramię, pan Vandeleur wlał do dwóch filiżanek brunatny napój, i szybkim ruchem kuglarza wylał zawartość małej flaszeczki do mniejszej filiżanki. Ruch jego był tak szybki, że nawet Francis, który patrzył mu prosto w twarz, zaledwie zdążył to zauważyć. Tymczasem pan Vandeleur, śmiejąc się wciąż, wrócił do stołu z dwiema filiżankami.
— Zanim dopijemy, — powiedział, — nadejdzie napewno nasz Żyd.
Trudno opisać zmieszanie i rozpacz Francis’a Scrymgeour. Widział fałszywą grę, rozwijającą się przed jego oczami, czuł, że powinien zainterwenjować, ale nie wiedział, jak. Mógł to być tylko żart, a w takim razie, jak wyglądałby niepowołany świadek, rzucający ostrzeżenie? Jeżeli zaś nie były to żarty, a zbrodniarzem był jego właściwy ojciec, to jakże cierpiałby nad tem, że sprowadził klęskę na tego, któremu zawdzięczał życie! Poraz pierwszy uświadomił sobie, że właściwie jest tu w roli szpiega. Oczekiwać biernie i bezczynnie wśród takich okoliczności i z taką walką sprzecznych uczuć w piersi było najcięższą torturą. Uczepił się deseczek żaluzji, serce jego biło szybko i nierówno, ciało okryło się obfitym potem.
Przeszło chwil kilka.
Zauważył, że rozmowa była mniej ożywiona, zapadały chwile milczenia. Ale wciąż nie zachodziło nic niepokojącego, ani godnego uwagi.
Nagle rozległ się brzęk szkła stłuczonego, a za nim słaby, głuchy stuk, jakby ktoś upadł głową na słół. W tejże chwili przeszywający krzyk rozległ się w ogrodzie.
— Coś ty zrobił — krzyczała panna Vandeleur, — on umarł!
Dyktator odpowiedział szeptem tak głośnym i syczącym, że dosłyszał go nawet Francis przy oknie.
— Milcz, — rzekł p. Vandeleur, — człowiek ten jest równie zdrów, jak ja. Weź go za nogi, a ja go wezmę za ramiona.
Francis słyszał, jak panna Vandeleur zapłakała gwałtownie.
— Słyszysz, co mówię? — podjął dyktator w tym samym tonie, — czy też chcesz pogniewać się ze mną? Pozostawiam to pani do wyboru, panno Vandeleur.
Zapadła chwila milczenia, poczem dyktator odezwał się znowu.
— Weź tego człowieka za nogi, — muszę go wnieść do domu. Gdybym był młodszy, pomógłbym sobie sam przeciw światu całemu. Ale ciężą na mnie lata i niebezpieczeństwa, ręce moje osłabły i muszę się zwrócić do ciebie o pomoc.
— To zbrodnia, — odparła dziewczyna.
— Jestem twoim ojcem, — powiedział z naciskiem p. Vandeleur.
Wezwanie to podziałało. Na żwirze rozległo się szamotanie, krzesło zostało przewrócone, i Francis ujrzał, jak ojciec i córka wlekli się po ścieżce i znikli za drzwiami, niosąc martwe ciało p. Rolles, które podtrzymywali pod kolanami i pod ramionami. Młody pastor był blady, zwisał bezwładnie, a głowa jego opadała z boku na bok za każdym krokiem.
Czy był żywy, czy martwy? Pomimo oświadczenia dyktatora, Francis był pewny raczej tego ostatniego. Popełniono wielką zbrodnię. Katastrofa spadła na mieszkańców domu o zielonych żaluzjach. Ku swemu zdumieniu Francis poczuł, że przerażenie z powodu tej śmierci rozpłynęło się w smutku i trosce o dziewczynę i starca, który, jak sądził, był w najwyższym niebezpieczeństwie. Serce jego wezbrało uczuciem poświęcenia. On także chce pomóc swemu ojcu przeciw temu człowiekowi i całej ludzkości. Otworzył żaluzje i z zamkniętemi oczami rzucił się w gąszcz kasztanu.
Gałąź po gałęzi wyślizgiwała mu się z garści albo łamała pod jego ciężarem. Wtem poczuł mocną gałąź pod pachą i zawisł na niej przez chwilę w powietrzu. Potem puścił gałąź i spadł ciążko na stół. Okrzyk trwogi z głębi domu ostrzegł go, że wtargnięcie jego zauważono. Zataczając się, stanął na nogach, kilku skokami przesadził przestrzeń, dzielącą go od werandy i stanął przed drzwiami.
W małym pokoju, wyłożonym matami i zastawionym wzdłuż ścian oszklonemi szafami, pełnemi rzadkich i kosztownych okazów muzealnych, p. Vandeleur stał pochylony nad ciałem p. Rolles. Podniósł się, gdy Francis wszedł i ręce ojca i córki na chwilę jedną zetknęły się ze sobą. Była to jedna znikoma chwila, jedno mrugnięcie oka a starczyło jej na ten drobny ruch. Młodzieniec nie miał czasu dokładnie sobie tego uświadomić, upewnić się co do swych wrażeń, ale wydało mu się, że dyktator wziął coś z piersi pastora, spojrzał na to przelotnie, trzymając w swej dłoni, i nagle szybko oddał córce.
Wszystko to już się dokonało, gdy Francis jedną nogą przestępował dopiero przez próg, a drugą trzymał w powietrzu. W chwilę później klęczał już przed p. Vandeleur.
— Ojcze, — zawołał, — pozwól sobie pomóc. Uczynię, co każesz, nie pytając o nic. Proszę mnie traktować, jak syna, a znajdziesz we mnie synowskie poświęcenie.
Pierwszą odpowiedzią dyktatora był straszny wybuch klątw.
— Ojciec i syn? — krzyczał, — syn i ojciec? Co to za djabelska komedjancka scena? Jak pan wszedł do mego ogrodu? Czego pan chce? I kim pan jest do licha?
Francis zgnębiony i zawstydzony, podniósł się z klęczek i stał w milczeniu.
Nagły błysk oświecił pamięć p. Vandeleur i wtedy zaśmiał się głośno.
— Widzę, — zawołał. — To Scrymgeour. Bardzo dobrze, panie Scrymgeour. W paru słowach skreślę stanowisko pana. Pan wchodzi do mej prywatnej rezydencji gwałtem, lub może podstępem, ale zaiste bez najmniejszej zachęty z mej strony. I w chwili, gdy mam kłopot z gościem, który zemdlał przy stole, rzuca się pan na mnie z wyznaniem uczuć synowskich. Pan nie jest moim synem. Jest pan nieprawym synem mego brata i pewnej rybaczki, jeżeli chce pan wiedzieć. Patrzę na pana z obojętnością, graniczącą z odrazą. A patrząc na postępowanie pana w tej chwili, sądzę, że strona duchowa pana odpowiada jego powierzchowności. Przykre te zdania polecam panu do rozpamiętywania w wolnych chwilach. Tymczasem proszę pana uwolnić nas od swej obecności. Gdybym nie był zajęty, — dodał dyktator z przeraźliwą klątwą, — sprawiłbym panu tęgie lanie na odchodnem.
Francis słuchał, głęboko upokorzony. Uciekłby, gdyby to było możliwe, ale ponieważ nie widział sposobu, w jaki mógłby opuścić rezydencję, wtargnąwszy do niej tak nieszczęśliwie, stał na miejscu, jak głupi.
Panna Vandeleur przerwała milczenie.
— Ojcze, — rzekła, — mówisz w gniewie. Pan Scrymgeour jest w błędzie, ale zamiary jego były jaknajlepsze.
— Dziękuję za te słowa, — odparł dyktator, — przypominasz mi o innych rzeczach, które zakomunikować panu Scrymgeour uważam za punkt honoru. Brat mój, — ciągnął, zwracając się do młodzieńca, — był na tyle głupi, że wyznaczył panu pensję. Był na tyle głupi i zarozumiały, że proponował małżeństwo między panem a tą oto młodą panną. Przed dwoma dniami pokazano jej pana i z przyjemnością mogę panu zakomunikować, że odrzuciła myśl tego związku z niesmakiem. Pozwolę sobie dodać, że mam znaczny wpływ na ojca pańskiego i nie będzie to moją winą, jeżeli przed upływem tygodnia nie odbierze panu pensji i nie odeśle z powrotem do gryzmolenia.
Ton głosu starca bardziej jeszcze ranił niż jego słowa. Francis czuł, że się wystawia na pogardę najokrutniejszą, nieznośną, druzgocącą. Doznał zawrotu głowy i zakrył twarz dłońmi. Z ust jego wydarło się suche łkanie. Ale panna Vandeleur raz jeszcze wmieszała się do rozmowy.
— Panie Scrymgeour, — rzekła równym, jaśnym głosem, — nie powinny pana martwić twarde słowa mego ojca. Nie czuję do pana odrazy, przeciwnie, prosiłam, by mi wolno było lepiej poznać pana. To zaś co zaszło dziś wieczorem, napełniło mnie, niech mi pan wierzy, szacunkiem i współczuciem dla pana.
Właśnie w tej chwili pan Rolles poruszył konwulsyjnie ręką i to przekonało Francisa, że był tylko uśpiony narkotykiem, którego działanie zaczynało ustawać. P. Vandeleur pochylił się nad nim i przypatrzył się jego twarzy.
— Żwawo, żwawo, — zawołał, podnosząc głowę, — niechże się już skończy ta komedja. Ponieważ jest pani tak zachwycona jego zachowaniem się, panno Vandeleur, proszę wziąć świecę i wyprowadzić stąd precz tego bękarta.
Młoda panna usłuchała z pośpiechem.
— Dziękuję pani, — rzekł Francis, gdy znaleźli się sami w ogrodzie, — dziękuję z całej duszy. Był to najcięższy wieczór mego życia, ale związane z nim będzie miłe wspomnienie.
— Mówiłam tak, jak czułam, — odparła, — i sprawiedliwie w stosunku do pana. Bardzo mi przykro, że ojciec obszedł się z panem tak niegrzecznie.
Doszli do furtki ogrodowej, i panna Vandeleur, postawiwszy świecę na ziemi, zaczęła odsuwać rygle.
— Jeszcze słowo, — rzekł Francis, — czy to ostatni raz? Czy nie zobaczę pani więcej?
— Niestety, — westchnęła, — słyszał pan co mówi mój ojciec. Muszę słuchać, cóż mam czynić?
— Proszę mi powiedzieć, przynajmniej, że nie dzieje się to za zgodą pani, — nalegał Francis, — proszę powiedzieć, że pani nie chce, aby to nasze widzenie było ostatnie.
— Ależ tak, — potwierdziła, — nie chcę, bynajmniej. Pan mi się wydaje prawym i dzielnym człowiekiem.
— W takim razie, — rzekł Francis, — proszę mi dać coś na pamiątkę.
Zatrzymała się z ręką na kluczu, bo różne rygle i sztaby były odsunięte i pozostawał tylko zamek.
— Jeżeli się zgodzę, — rzekła, — czy pan mi obieca ściśle wykonać to, co panu powiem?
— Czyż może pani pytać? — żywo zaprotestował Francis, — na rozkaz pani uczynię wszystko.
Obróciła klucz w zamku i otworzyła drzwi.
— Niech tak będzie, — rzekła, — pan nie wie, o co pan prosi, ale niechże tak będzie. Cokolwiek pan usłyszy, — mówiła dalej, — cokolwiek się stanie, proszę nie wracać do tego domu. Proszę biec, proszę się śpieszyć, aż pan dobiegnie do ludnych i oświetlonych ulic śródmieścia. A i tam niech pan ma się na baczności. Grozi panu większe niebezpieczeństwo, niż pan przypuszcza. Proszę mi obiecać, że pan nie spojrzy na pamiątkę odemnie, aż pan będzie w miejscu bezpiecznem.
— Obiecuję, — zapewnił Francis.
Włożyła w dłoń jego coś luźnie owiniętego w chusteczkę do nosa i w tejże chwili z siłą, którejby u niej nigdy nikt nie przypuścił, wypchnęła go na ulicę.
— Teraz proszę biec, — krzyknęła.
Usłyszał za sobą trzask zamykanych drzwi i zgrzyt rygli.
— Mój Boże, — rzekł, — jeżeli obiecałem...
I popędził uliczką, prowadzącą ku Rue Ravignon.
Nie ubiegł jeszcze pięćdziesięciu kroków od domu z zielonemi żaluzjami, gdy okrzyk iście szatański zabrzmiał w ciszy nocnej. Zatrzymał się machinalnie. Jakiś przechodzień stanął również. W oknach sąsiednich domów ukazali się ludzie. Pożar nie mógłby wywołać większego zamieszania w tej pustej dzielnicy. A tymczasem był to tylko człowiek, krzyczący z wściekłości i rozpaczy, jak lwica, której zabrano małe. I Francis usłyszał ze zdumieniem i trwogą własne swe imię, rzucane w powietrze wśród przekleństw angielskich.
Pierwszym jego odruchem było powrócić do domu, drugim, gdy, przypomniał sobie słowa panny Vandeleur — przyśpieszyć ucieczkę. Zrywał się właśnie do biegu, gdy dyktator, bez kapelusza, z rozwianym siwym włosem, z głośnym wrzaskiem mignął koło niego, jak pocisk, wyrzucony z działa, i pędem pobiegł wdół.
— No, miałem prawie nóż na gardle, — pomyślał Francis, — nie wiem czego chce odemnie i dlaczego się tak emocjonuje, w każdym razie nie jest to pożądane towarzystwo w tej chwili, i najlepiej uczynię, idąc za radą panny Vandeleur.
Mówiąc tak do siebie, zawrócił i pobiegł wdół ulicą Lepic, podczas gdy jego prześladowca gonił go z przeciwnej strony. Plan był źle obmyślony; musiał oczywiście wstąpić do najbliższej kawiarni i przeczekać, aż ustanie pościg. Ale Francis nie tylko nie miał doświadczenia i zdolności do drobnych wojen życia prywatnego, lecz nie poczuwał się do żadnej winy; zdawało mu się, że najwyżej może mu grozić nieprzyjemne spotkanie. Dziś wieczór odbył już pierwszą praktykę niemiłych rozmów; nie przypuszczał też jakiegoś niedomówienia ze strony panny Vandeleur. Cierpiał na ciele i na duchu — ciało było, jak zbite, dusza przeszyta boleśnie strzałami. Musiał przyznać, że p. Vandeleur miał język zabójczy.
Myśląc o ciosach, które nań spadły, przypomniał sobie też, że nietylko wyszedł bez kapelusza, ale że i ubranie jego ucierpiało bardzo przy złażeniu po kasztanie. W pierwszym lepszym sklepie kupił sobie tani kapelusz filcowy i pobieżnie uporządkował ubranie na sobie. Pamiątkę panny Vandeleur zawiniętą w chustkę, włożył do kieszeni od spodni.
Zaledwie odszedł kilka kroków od sklepu, gdy poczuł nagle wstrząśnienie; czyjaś dłoń ścisnęła go za gardło, do twarzy jego zbliżyła się czyjaś wściekła twarz, a otwarte usta zaczęły wrzeszczeć mu do ucha przekleństwa. Dyktator, nie trafiwszy na ślad swej ofiary, obrał inną drogę. Francis był silnym chłopakiem, ale nie dorównywał swemu przeciwnikowi ani siłą, ani zręcznością. Po bezskutecznej walce poddał się napastnikowi z rezygnacją.
— Czego pan chce odemnie, — zapytał.
— Pomówimy o tem w domu, — odparł dyktator ze strasznem spojrzeniem.
I powlókł młodzieńca wgórę ku domowi z zielonemi żaluzjami.
Ale Francis, chociaż już nie walczył, czekał tylko sposobności, by się wyrwać na wolność. Szarpnął się nagle, zostawiając kołnierz swej marynarki w rękach p. Vandeleur, i jeszcze raz popędził co sił ku Bulwarom. I tu odwróciła się karta. Jeżeli dyktator był silniejszy, Francis, będący w pełni swej młodości, biegał prędzej i uciekł niebawem, przedzierając się przez tłumy. Wolny był teraz, ale czuł rosnącą trwogę i zdziwienie, szedł żwawo, aż znalazł się na Placu Opery, oświetlonym elektrycznością.
— Teraz, — pomyślał, — panna Vandeleur może być zadowolona.
Skierował się na prawo po linji bulwarów, wszedł do Café Américain i kazał podać sobie piwa. Było zawcześnie lub zapóźno dla większości bywalców tej kawiarni. Tylko kilka osób, wyłącznie mężczyzn, ciemniało, jak plamy rozrzucone po sali przy stolikach. Francis był zbyt pochłonięty swemi myślami, by zwrócić na nich uwagę.
Wyjął chusteczkę z kieszeni. Zawinięte w niej było pudełeczko safjanowe z ozdobami i klamerkami ze złota. Za naciskiem sprężynki Francis otworzył je i ku przerażeniu swemu ujrzał monstrualnej wielkości djament, który rzucał oślepiające blaski. Wszystko to było tak niezrozumiałe, wartość kamienia była tak olbrzymia, że Francis siedział, patrząc nieruchomo w otwarte pudełeczko, bez ruchu, bez świadomości, jak człowiek, który pod nagłym ciosem zidjociał.
Nagle na ramię jego lekko, lecz stanowczo opadła czyjaś dłoń, a głos spokojny, chociaż brzmiący rozkazująco, wymówił mu do ucha:
— Proszę zamknąć pudełeczko i opanować swój wyraz twarzy.
Podniósł wzrok i ujrzał człowieka jeszcze młodego, o powierzchowności spokojnej i ujmującej, ubranego z prostotą, znamionującą jednak bogactwo. Człowiek ten wstał od sąsiedniego stolika, przyniósł swą szklankę i siadł obok Francis’a.
— Proszę zamknąć pudełeczko, — powtórzył cudzoziemiec, — i położyć je z powrotem do kieszeni, gdzie nie powinnoby wcale się znajdować, jestem tego pewny. Proszę się postarać zmienić ten obłąkany wyraz twarzy i proszę się zachowywać, jakbym był pana znajomym, którego pan spotkał. Tak! Proszę trącić się szklanką ze mną. To lepiej. Boję się, proszę pana, że pan jest „amatorem“.
Cudzoziemiec wymówił te słowa ze szczególnym uśmiechem, oparł się o poręcz i zaciągnął się papierosem.
— Na litość boską, — rzekł Francis, — proszę mi powiedzieć, kim pan jest i co to znaczy? Dlaczego mam słuchać pana, nie wiem. Ale co prawda, uwikłałem się dziś wieczór w takie przygody i wszyscy ludzie na mej drodze zachowywali się tak dziwnie, że musiałem albo zwariować, albo przenieść się na inną planetę. Twarz pana wzbudza we mnie zaufanie, wydaje mi się pan rozumnym, dobrym i doświadczonym człowiekiem. Proszę mi powiedzieć na Boga, czemu pan zwrócił się do mnie w tak dziwny sposób.
— Wszystko we właściwym czasie, — odparł cudzoziemiec, musi mi pan wpierw odpowiedzieć, w jaki sposób Djament Radży trafił do pana?
— Djament Radży! — powtórzył Francis, jak echo.
— Nie mówiłbym tak głośno na miejscu pana, — odparł drugi, — ale napewno ma pan Djament Radży w kieszeni, widziałem go w kolekcji sir Tomasza Vandeleur i trzymałem w ręku ze dwadzieścia razy.
— Sir Tomasz Vandeleur! Jenerał! Mój ojciec! — zawołał Francis.
— Ojciec pana? — powtórzył nieznajomy, — nie wiedziałem, że jenerał ma dzieci.
— Jestem synem nieślubnym, proszę pana, — odparł Francis, rumieniąc się.
Tamten skłonił głowę poważnie. Był to ukłon pełen szacunku, ukłon człowieka, w milczeniu przepraszającego równego sobie. I Francis, sam nie wiedząc czemu uczuł ulgę, uczuł się pokrzepionym. Było mu dobrze w towarzystwie tego człowieka. Zdawało mu się, że uczuł grunt pod nogami. Odczuwał dla swego interlokutora coraz większy szacunek i machinalnie zdjął kapelusz, jakby w obecności zwierzchnika.
— Widzę, — rzekł nieznajomy, — że przygoda pana nie przeszła spokojnie. Ma pan oderwany kołnierz, podrapaną twarz i cięcie na skroni. Niech pan wybaczy mi moją ciekawość i wytłumaczy mi, skąd te obrażenia i w jaki sposób ma pan skradzioną rzecz tak olbrzymiej wartości w kieszeni.
— Myli się pan, — odparł Francis gorąco, — nie mam u siebie rzeczy skradzionej. Jeżeli ma pan diament na myśli, to dała mi go przed godziną panna Vandeleur na ulicy Lepic.
— Panna Vandeleur na ulicy Lepic! — odparł drugi, — pan mnie zaciekawia więcej niż pan przypuszcza. Proszę mówić dalej.
O nieba! — zawołał Francis.
Pamięć jego uczyniła nagły skok i ujrzał p. Vandeleur, biorącego jakąś rzecz z zanadrza otrutego gościa. Był teraz przekonany, że było to właśnie pudełeczko z safjanu.
— Domyśla się pan czegoś? — zapytał nieznajomy,
— Proszę słuchać, — rzekł Francis, — nie wiem, kim pan jest, ale wydaje mi się pan człowiekiem uczynnym i godnym zaufania. Znalazłem się w dziwnych okolicznościach. Potrzebuję rady i pomocy, a ponieważ pan tego sobie życzy, opowiem panu wszystko.
I opowiedział mu swe przejścia od chwili, gdy adwokat zawezwał go do siebie z banku.
— Historja pana jest nadzwyczajna, — rzekł nieznajomy, gdy młodzieniec skończył swe opowiadanie, — a położenie pana jest trudne i niebezpieczne. Większość ludzi poradziłaby panu wyszukać swego ojca i oddać mu djament. Ale ja mam inne zamiary. Kelner, — zawołał.
Kelner podszedł.
— Proszę poprosić do mnie na chwilę dyrektora, — powiedział i Francis zauważył jeszcze raz z tonu ruchów jego, że był przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
Kelner odszedł i po chwili wrócił z dyrektorem, który ukłonił się z szacunkiem i uniżonością.
— Czem mogę służyć? — zapytał.
— Niech pan będzie łaskaw powiedzieć moje imię temu panu, — odpowiedział nieznajomy, wskazując Francisa.
Dyrektor zwrócił się do młodego Scrymgeour’a.
— Pan ma zaszczyt zajmować stół razem z Jego Wysokością księciem Floryzelem Czeskim.
Francis wstał i złożył ukłon księciu, który prosił go zająć znów miejsce.
Dziękuję panu, — rzekł Floryzel do dyrektora, — przepraszam, że fatygowałem pana dla takiej drobnostki.
I odprawił go skinieniem ręki.
— A teraz, — zwrócił się książę do Francisa, — proszę mi dać djament.
Bez słowa Francis oddał mu pudełeczko.
— Dobrze pan zrobił, — skinął głową Floryzel, — poszedł pan za dobrem natchnieniem i przez całe życie wdzięcznie pan będzie wspominał niepowodzenia tego wieczora. Człowiek, panie Scrymgeour, może wpaść w tysiączne powikłania, ale jeżeli serce jego jest prawe a inteligencja jasna, wyjdzie z nich zawsze z honorem. Proszę się uspokoić; sprawy pana są w moich rękach, a jestem dość silny, by z Bożą pomocą zakończyć je pomyślnie. Proszę iść za mną do mojego powozu.
Książe podniósł się, pozostawiwszy sztukę złota dla kelnera, wyprowadził Francisa z kawiarni. Idąc wzdłuż bulwaru, dotarli do miejsca, gdzie na księcia czekał skromny powóz i dwóch służących bez liberji.
— Ten powóz, — powiedział książę, — jest do dyspozycji pana. Proszę możliwie najprędzej zabrać swe rzeczy; służba moja zawiezie pana do willi w okolicach Paryża, gdzie może pan otoczony wygodami, czekać, aż ureguluję położenie pana. Znajdzie tam pan ładny ogród, bibliotekę dobrych utworów, kucharza, piwnicę i dobre cygara, które polecam uwadze pana. Jeremi, — zwrócił się do jednego ze służących, — słyszałeś, co mówiłem. Oddaję p. Scrymgeour pod twoją opiekę. Wiem, że będziesz dbał o mego przyjaciela.
Francis wyjąkał kilka słów wdzięczności.
— Będzie mi pan dziękował, — uśmiechnął się książę, — kiedy uzna pana ojciec, i kiedy ożeni się pan z panną Vandeleur.
Po tych słowach książę odwrócił się i udał w stronę Montmartre’u. Zawołał na pierwszą przejeżdżającą dorożkę, podał adres, a w kwadrans potem, pozostawiwszy dorożkę w pewnej odległości, zapukał do furtki ogrodowej p. Vandeleur.
Otworzył ją z nieskończoną ostrożnością sam dyktator.
— Kto to? — zapytał.
— Proszę mi wybaczyć tę spóźnioną wizytę panie Vandeleur, — odparł książę.
— Wasza Wysokość jest zawsze miłym gościem, — odparł p. Vandeleur, odstępując.
Książę mając drogę otwartą, poszedł, nie czekając na zaproszenie gospodarza, prosto do domu i otworzył drzwi do salonu. Siedziały tam dwie osoby. Jedną z nich była panna Vandeleur. Na twarzy jej widniały ślady łez i jeszcze czasami wstrząsały nią łkania. W drugiej osobie książę poznał młodego człowieka, który przed miesiącem w palarni klubu radził się go w kwestjach „literatury”.
— Dobry wieczór, panno Vandeleur, — rzekł Floryzel, — wygląda pani na zmęczoną. Zdaje się, że to p. Rolles? Spodziewam się, panie Rolles, że skorzystał pan wiele, studjując Gaboriau?
Ale młody pastor był zbyt rozgoryczony, żeby mówić. Ukłonił się tylko sztywnie i gryzł wargi.
— Jakiż dobry wiatr, — pytał p. Vandeleur, idąc za swym gościem, — przyniósł tu Waszą Wysokość?
— Przyszedłem w pewnej sprawie, — odparł książę, — załatwiwszy ją z panem, poproszę p. Rolles’a, by odbył ze mną małą przechadzkę. Panie Rolles — dodał surowo, — przypominam panu, że jeszcze nie usiadłem.
Mr. Rolles zerwał się, przepraszając. Książę usiadł w fotelu za stołem, oddał swój kapelusz p. Vandeleur, laskę zaś p. Rollesowi i, pozostawiając ich zajętych posługą, zabrał głos:
— Jak powiadam, przyszedłem tu w pewnej sprawie. Ale gdybym przyszedł nawet dla przyjemności, nie mógłbym spotkać bardziej przykrego przyjęcia i znaleźć się w gorszem towarzystwie. Pan, — zwrócił się do pana Rolles’a, — potraktował niegrzecznie człowieka wyższego stanowiskiem od siebie. Pan, Vandeleur, przyjmujesz mnie z uśmiechem, ale ręce twe nie są jeszcze oczyszczone od brudnych sprawek. Nie chcę, aby mi przerywano, proszę pana, — dodał rozkazująco, — jestem tu, aby mówić, nie zaś słuchać. I proszę słuchać mnie z szacunkiem i spełnić moją wolę dokładnie. W możliwie najkrótszym czasie córka pana ma wziąć ślub w ambasadzie z moim przyjacielem, Francisem Scrymgeour, uznanym za syna brata pańskiego. Zobowiąże mnie pan mocno, ofiarując im conajmniej dziesięć tysięcy funtów w posagu. Panu zaś polecę jakąś ważną misję w Sjamie. A teraz, proszę pana odpowiedzieć mi w dwóch słowach, czy zgadza się pan na moje warunki, czy nie?
— Niech Wasza Wysokość wybaczy, — rzekł p. Vandeleur, — i pozwoli mi zadać sobie dwa pytania.
— Masz pan moje pozwolenie, — odparł książę.
— Wasza Wysokość, — podjął dyktator, — nazwała p. Scrymgeour swym przyjacielem. Proszę mi wierzyć, że gdybym wiedział o tej zaszczytnej przyjaźni, byłbym go traktował z odpowiednim szacunkiem.
— Pan zręcznie pyta, — rzekł książę, — ale to się panu na nic nie przyda. Ma pan moje rozkazy; gdybym nigdy przedtem nie oglądał tego młodzieńca na oczy, brzmiałyby one równie stanowczo.
— Wasza Wysokość tłumaczy moje słowa ze zwykłą sobie subtelnością, — odparł Vandeleur. — Jeszcze jedno: na nieszczęście, policja poszukuje p. Scrymgeour, którego oskarżyłem o kradzież. Czy mam cofnąć, czy też podtrzymywać to oskarżenie?
— Jak pan chce, — odrzekł Floryzel, — jest to sprawa między sumieniem pana a prawodawstwem tego kraju. Proszę mi dać kapelusz, a pan, panie Rolles, zechcesz mi dać laskę i iść za mną. Miss Vandeleur, życzę pani dobrej nocy. Sądzę, — dodał w stronę Vandeleur’a, — że milczenie pana oznacza całkowitą zgodę.
— Nie mam na to rady, — odparł starzec, — poddaję się, ale nie bez walki. Oznajmiam to otwarcie. — Pan jest stary, — rzekł książę, — ale lata nie przyniosły łaski bezbożnikowi, jakim pan jest. Starość pana jest bardziej bezrozumna, niż młodość innych. Proszę mnie nie wyzywać, bo okażę się twardszym, niż pan może przypuszczać. Poraz pierwszy stanąłem w gniewie na drodze pana. Strzeż się pan, niech to będzie poraz ostatni.
Z temi słowami Floryzel wyszedł wraz z pastorem i skierował się ku furtce. Vandeleur świecił mu i jeszcze raz otworzył złożony system zamków i zasuwek.
— Córki pana tu niema, — rzekł książę na progu, — więc powiem panu teraz, że rozumiem pańskie pogróżki. Ale wystarczy panu podnieść rękę, a ściągnie pan na siebie niechybną ruinę.
Dyktator nic nie odpowiedział, ale uczynił za odchodzącym gest wściekłości i groźby. W chwilę potem biegł do rogu, skręcił w przecznicę i podążył do najbliższego postoju dorożek.
(Tu, mówi bajarz arabski, — akcja odwraca się od domu z zielonemi żaluzjami. Jeszcze jedna przygoda — i skończy się historja Djamentu Radży. Ostatnia ta opowieść znana jest mieszkańcom Bagdadu pod nazwą Przygody księcia Floryzela i detektywa).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.