Przejdź do zawartości

Historja młodego pastora

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Historja młodego pastora
Pochodzenie Djament Radży
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Story of the Young Man in Holy Orders
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Historja młodego pastora.

Wielebny mr. Simon Rolles odznaczył się na polu nauk moralnych i teologicznych. Jego studjum „O chrześcijańskim poglądzie na obowiązki społeczne“ zyskało mu pewien rozgłos na uniwersytecie oksfordzkim; w kołach uczonych i duchowieństwa krążyły pogłoski, że mr. Rolles opracowuje duży tom, poważną pracę o autorytecie Ojców Kościoła. Te ambitne zamiary nie dały mu jednak żadnego stanowiska i czekał ciągle na pierwszą swą parafję. Przechadzając się, trafił przypadkowo do tej dzielnicy i zachwycił się bogatą roślinnością cichych ogrodów. Pragnął samotności do pracy, mieszkanie było tanie zawarł więc umowę z mr. Racburn, ogrodnikiem z Stockdove Lane.
Codziennie, po siedmiu — lub ośmiu godzinnych studjach nad św. Ambrożym lub Chryzostomem przechadzał się wśród róż, pogrążony w medytacji. I była to najproduktywniejsza część jego dnia. Ale nawet szczery głód myśli i ważne zagadnienia, czekające rozwiązania, nie zawsze mogą uchronić umysł filozofa od drobnych wstrząśnień przy zetknięciu ze światem zewnętrznym. I kiedy mr. Rolles spotkał sekretarza jenerała Vandeleur, obdartego i pokrwawionego, w towarzystwie swego gospodarza; kiedy ujrzał, jak obaj zmienili się na twarzy i dawali mu wymijające odpowiedzi, a zwłaszcza, gdy sekretarz zaprzeczył swej tożsamości z miną zupełnie pewną siebie, wtedy momentalnie zapomniał o Ojcach i Świętych. Dał się unieść zwykłej poziomej ciekawości.
— Nie mylę się — rozważał, — to jest niewątpliwie mr. Hartley. Jak mógł popaść w takie tarapaty? Dlaczego nie przyznaje się do swego nazwiska? I co może mieć za interesy z tym brutalem, z tym czarnym charakterem — moim gospodarzem?
Nowy szczegół zwrócił jego uwagę, przerywając mu medytację. Twarz mr. Raburn’a ukazała się w oknie na dole, oczy jego napotkały wzrok mr. Rolles’a. Ogrodnik zmieszał się i gwałtownie zapuścił firankę.
Może to wszystko i w porządku — rozmyślał mr. Rolles, — może nic w tem niema, ale przyznaję szczerze, że mi się to wydaje podejrzanem.
Tych dwoje, nie budzi zaufania, i boją się wzroku ludzkiego — i, jak mi Bóg miły, knują tam coś, jakąś niegodziwość.
Detektyw, drzemiący w każdym z nas, obudził się i głośno przemówił w mr. Rolles’ie. Szybkim, nierównym krokiem, tak niepodobnym do jego zwykłego chodu, zaczął przechadzać się po ogrodzie. Kiedy przyszedł na miejsce, gdzie Harry przesadził mur, wpadły mu w oczy połamane krzaki i ślady nóg na ziemi. Dokoła leżały szczątki cegieł, a w odłamku butelki tkwił kawałek tkaniny, wyrwany ze spodni. A więc taką drogę do ogrodu obrał osobliwy przyjaciel mr. Racburn! A więc sekretarz jenerała Vandeleur w ten sposób przyszedł podziwiać ogród! Młody pastor gwizdnął cicho, oglądając grunt. Mógł określić, gdzie Harry zatrzymał się, padając, poznawał płaską stopę mr. Racburn’a, która zostawiła głęboki ślad w chwili, gdy brał Harry’ego za kołnierz. Przyjrzawszy się jeszcze lepiej, zauważył ślady palców w ziemi, jakby tu coś zbierano.
— Daję słowo, — pomyślał — to staje się całkiem ciekawe.
I w tej chwili ujrzał jakiś przedmiot, prawie całkowicie zagrzebany w ziemi. Wygrzebał śpiesznie ozdobne pudełeczko skórzane ze złotem zamknięciem. Było ono wdeptane w ziemię i dlatego uszło uwagi mr. Racburn’a. Mr. Rolles otworzył pudełeczko i zaparło mu dech ze zdumienia, połączonego prawie ze zgrozą, bo na zielonym aksamicie leżał przed nim wspaniały, cudowny djament najczystszej wody. Był wielkości kaczego jaja, pięknej formy i bez najmniejszej skazy. Gdy padał na niego blask słońca, zaczynał świecić, jak lampka elektryczna i płonął na ręku tysiącem ogni wewnętrznych.
Mr. Rolles nie znał się na drogich kamieniach, ale djament radży był cudem, który przemawiał sam za siebie. Dziecko wiejskie, znalazłszy go, pobiegłoby z krzykiem do najbliższego domu, dziki zaś padłby twarzą wproch przed tak olśniewającym fetyszem. Piękno kamienia oczarowało wzrok pastora, myśl o jego bezcennej wartości opanowała go całkowicie. Wiedział, że wartość klejnotu, który trzymał w ręku, równała się wieloletnim dochodom arcybiskupstwa, że mógł zań zbudować katedrę wspanialszą, niż w Ely lub Kolonji, że on, posiadacz tego klejnotu, byłby wolny na zawsze od klątwy ciążącej na ludzkości i mógłby żyć wedle swych upodobań, bez troski i pośpiechu, bez żadnych przeszkód. Gdy nagle obrócił kamień, blaski zamigotały z nową siłą i zdawały się przeszywać jego serce.
Człowiek często postanawia coś w jednej chwili, bez świadomego namysłu, bez udziału władz umysłowych. Tak stało się z mister Rolles’em. Obejrzał się śpiesznie dokoła; jak i mr. Racburn przed nim, nie dostrzegł nic, prócz zalanego słońcem ogrodu, smukłych wierzchołków drzew i domu z zapuszczonemi żaluzjami. W mgnieniu oka zamknął pudełeczko, włożył je do kieszeni i z uczuciem winowajcy pośpieszył do swej pracowni.
Wielebny Simon Rolles ukradł Djament Radży.
Popołudniu nadeszła policja z Harrym Harltey. Przerażony ogrodnik natychmiast wskazał swój skarb — klejnoty zostały poznane i spisane w obecności sekretarza. Mr. Rolles zaś zachował się nader uprzejmie, z zupełną swobodą opowiedział wszystko, co mu było wiadome i wyraził ubolewanie, że niczem więcej nie może dopomóc urzędnikom w wykonaniu ich obowiązku.
— Przypuszczam — dodał, — że panowie już są u celu.
— Bynajmniej — odparł urzędnik ze Scotland Yard i opowiedział o drugim rabunku, którego ofiarą stał się Harry, opisując zaginione klejnoty, w szczególności zaś Djament Radży.
— Ten djament to cały majątek, — zauważył mr. Rolles.
— Niejeden — dwadzieścia majątków, — zawołał urzędnik.
— Im więcej jest wart — chytrze zauważył Simon — tem trudniej go sprzedać. Nie można przecież zmienić wyglądu takiej rzeczy i równie łatwo jest wystawić na sprzedaż katedrę św. Pawła.
— O tak, — rzekł urzędnik — ale jeżeli złodziej jest sprytny, rozetnie go na trzy, lub cztery części i to wystarczy, aby zrobić z niego bogacza.
— Dziękuję, — rzekł duchowny — objaśnienia pańskie zaciekawiły mnie w najwyższym stopniu.
Na to urzędnik oświadczył, że w zawodzie swym poznał wiele ciekawych rzeczy, poczem się pożegnał.
Mr. Rolles wrócił do swego pokoju. Wydał mu się mniejszy i bardziej pusty, niż zwykle. Materjały do jego wielkiego dzieła przestały go całkiem interesować, i z pogardą spozierał na swą bibljotekę. Wziął jeden po drugim kilka tomów pism ojców Kościoła, ale nie znalazł tam tego, czego szukał.
— Ci starzy gentlemani — pomyślał — są niewątpliwie pisarzami wartościowymi, ale najwidoczniej wcale nie znali życia. Oto ja, posiadając dość wiedzy, aby zostać biskupem, nie mam pojęcia, jak postąpić ze skradzionym djamentem. Zwyczajny policjant daje mi wskazówkę, a ja, ze wszystkiemi memi tomami, nie wiem, jak z niej korzystać. To przekonywa mnie, że wiedza uniwersytecka mało jest warta.
Kopnąwszy półkę z książkami, nałożył kapelusz i poszedł do klubu, którego był członkiem. W miejscu tem, gdzie zbierali się ludzie z wyższych sfer towarzyskich, spodziewał się znaleźć człowieka doświadczonego, któryby mógł mu udzielić dobrej rady. W czytelni zobaczył kilku pastorów z prowincji i archidjakona. Było tam trzech dziennikarzy i autor, piszący o metafizyce; grali oni w bilard; przy obiedzie zaś siedzieli tylko pośledniejsi bywalcy klubu o powierzchowności pospolitej i nieciekawej. Żaden z nich, — myślał mr. Rolles, nie będzie się znał więcej od niego na takich niebezpiecznych rzeczach, żaden z nich nie potrafi dać mu wskazówki w jego obecnych kłopotach. Wreszcie, po kilku nudnych rozmowach zetknął się w palarni z człowiekiem o szlachetnej, imponującej postawie, ubranego z wyszukaną prostotą. Palił cygaro i czytał Fortnightly Review; na twarzy jego nie było najmniejszego śladu troski lub zmęczenia; było w nim coś, co skłaniało do otwartości i żądało uległości. Im dłużej młody pastor mu się przyglądał, tem bardziej przekonywał się, że trafił na osobę, mogącą mu udzielić dobrej rady.
— Sir, — powiedział — proszę mi wybaczyć mą natarczywość, ale, sądząc z powierzchowności, jest pan człowiekiem z wyższego towarzystwa.
— Mam dość poważne dane, by aspirować do tego, — odparł cudzoziemiec, odkładając miesięcznik, i spojrzał na pastora ubawiony i zdziwiony.
— Ja, proszę pana, mówił dalej duchowny, — jestem samotnikiem, mólem książkowym, istotą od kałamarzy i tomów Ojców Kościoła. Świeżo zdarzył się wypadek, który żywo uprzytomnił mi moją głupotę, i chcę teraz nauczyć się życia. Życiem dla mnie nie są nowele Thackerey’a, — dodał, — lecz zbrodnie i tajne możliwości naszego społeczeństwa, oraz zasady mądrego postępowania w okolicznościach wyjątkowych. Umiem przysiedzieć fałdów. Czy można nauczyć się tego z książek?
— Trudno mi odpowiedzieć panu, — rzekł cudzoziemiec, — przyznaję, że nie bardzo znam się na książkach, które czytuję przeważnie tylko dla rozrywki w podróży, chociaż, przyznaję, że istnieją bardzo dokładne traktaty o użyciu globusów, rolnictwie, oraz o sztuce robienia kwiatów z papieru. Boję się, że nie znajdzie pan w książkach nic prawdziwego o innych dziedzinach życie. Ale czekaj pan, czytał pan Gaboriau?
Mr. Rolles oświadczył, że nie słyszał nigdy nawet tego nazwiska.
— Może pan zaczerpnąć niektóre pojęcia z Gaboriau, — zakonkludował cudzoziemiec, — przynajmniej wywiera on wrażenie. A, że jest to autor pilnie czytany przez księcia Bismarka, przynajmniej będzie pan tracił czas w dobrem towarzystwie.
— Sir, — rzekł pastor — jestem panu nieskończenie obowiązany za uprzejmość.
— Pan mi już za nią odpłacił — odparł tamten.
— W jaki sposób? — zapytał Simon.
— Pokazał mi pan coś nowego — odparł gentleman, i grzecznym gestem, jakby prosząc o pozwolenie, zabrał się dalej do czytania Fortnightly Review.
Wracając do domu, mr. Rolles kupił dzieło o drogich kamieniach i kilka utworów Gaboriau, które przerzucał żarliwie przez cały ranek. Ale chociaż odkryły mu całkiem nieznane dziedziny życia, jednak nie dowiedział się z nich, co zrobić z ukradzionym djamentem. Drażniło go też, że wiedzę o życiu musiał wyszukiwać wśród historji romansowych, zamiast mieć ją w streszczeniu, w formie podręcznika, Orzekł więc, że chociaż Gaboriau dużo myślał, ale brakowało mu całkowicie metody. Natomiast zachwycony był talentami i charakterem Lecoq’a.
— Był naprawdę wielkim człowiekiem — przeżuwał myśli mr. Rolles, — znał świat, jak ja znam „Ewidencje“ Paley’a. Nie było przedsięwzięcia, któregoby nie doprowadził do skutku własną ręką, pomimo największych przeszkód. Nieba! — wybuchnął nagle — czyż to nie nauka dla mnie? Czy nie powinienem sam nauczyć się krajać djamenty?
Zdawało mu się, że wybrnął wreszcie z ambarasu. Przypomniał sobie, że zna jubilera w Edynburgu; niejakiego B. Macculloch, który z przyjemnością nauczyłby go krajać kamienie. Kilka miesięcy, może kilka lat brudnego rzemiosła, a nauczy, się jak ma podzielić i zużytkować Djament Radży. Potem powróci do swych studjów, jako bogaty uczony, żyjący zbytkownie, otoczony powszechnym szacunkiem i zazdrością. We śnie snuły się przed nim wizje złociste i obudził się rano orzeźwiony, z lekkiem sercem.
Dom Racburn’a miał być tego dnia zamknięty przez policję i było to dostatecznym pretekstem do odjazdu dla pastora. Wesoło spakował rzeczy, przeniósł je do King’s Cross, gdzie zostawił je w szatni, i wrócił do klubu, aby przeczekać popołudnie i zjeść obiad.
— Jeżeli dziś obiadujesz tu, Rolles, — powiedział do niego jeden ze znajomych, — możesz zobaczyć dwóch ludzi, najgodniejszych uwagi w całej Anglji: księcia Floryzela Czeskiego i starego Jack’a Vandeleur.
— Słyszałem o księciu, — odparł mr. Rolles — a jenerała Vandeleur spotykałem nawet w towarzystwie.
— Jenerał Vandeleur to osioł, — odparł tamten, — mowa tu o jego bracie Jack’u, największym awanturniku, najlepszym znawcy drogich kamieni i najchytrzejszym dyplomacie w całej Europie. Czy nie słyszałeś nigdy o jego pojedynku z księciem de Val d’Orge? O jego czynach bohaterskich i okrucieństwach, gdy był dyktatorem Paragwaju? O jego zręczności, z jaką odzyskał klejnoty sir Samuela Levi? Albo też o usługach, oddanych przez niego podczas powstania w Indjach — usługach, z których rząd skorzystał, lecz których nie chciał głośno uznać? Zatraca się tu różnica między dobrą sławą a hańbą — bo Jack Vandeleur ma równe prawa do jednej i do drugiej. Pobiegnij, — mówił dalej, — zajmij stół obok nich i nadstaw uszu. Usłyszysz rzeczy dziwne, bądź pewien.
— Ale jakże ich poznam? — zapytał pastor.
— Jak ich poznać? — zawołał przyjaciel, — jakto, książę jest najpiękniejszym gentleman’em w Europie, jest to jedyny z ludzi żyjących, który ma wygląd króla. Co zaś do Jack’a Vandeleur — to wyobraź sobie Ulissesa w wieku lat siedemdziesięciu, z blizną od szabli przez twarz — to on! Już ich poznasz. Można spotkać tutaj codzień obu, z wyjątkiem dnia Derby!
Rolles pośpieszył do jadalni. Przyjaciel jego miał słuszność: osób tych trudno było nie poznać. Stary John Vandeleur był potężnej budowy ciała i widocznie zahartowany na największe trudy. Nie wyglądał ani na wojskowego, ani na marynarza, ani na jeźdźca przyzwyczajonego do siodła; ale była w nim mięszanina tego wszystkiego, wynikająca z różnorodności jego uzdolnień i przyzwyczajeń. Miał orle, zuchwałe rysy twarzy o wyrazie aroganckim i drapieżnym. Robił wrażenie prędkiego, gwałtownego człowieka czynu, pozbawionego wszelkich skrupułów. Bujny, biały włos, głębokie cięcie od szabli przez nos i skroń dodawały dzikości głowie, która już sama przez się była wybitna i groźna.
W towarzyszu jego, księciu czeskim, mr. Rolles poznał ze zdumieniem pana, który radził mu czytać Gaboriau. Zapewne książę, który rzadko odwiedzał klub, będąc członkiem honorowym zarówno tego, jak i wielu innych klubów, czekał na John’a Vandeleur, kiedy Simon zaczepił go poprzedniego wieczora.
Inni goście skromnie cofnęli się, zajmując miejsca po rogach sali i pozostawiając znakomitą parę pośrodku, w pewnem odosobnieniu. Ale młodego pastora nie krępowała dostojność osób, podszedł śmiało i zajął miejsce przy najbliższym stole.
Rozmowa była w istocie czemś całkiem nowem dla uczonego. Ex dyktator Paragwaju opowiadał o nadzwyczajnych przygodach w czterech różnych stronach świata. Książę zaopatrywał opowiadanie w komentarze, które dla człowieka myślącego były ciekawsze od samych przygód. Pastor nie wiedział, czy ma bardziej podziwiać zuchwałego bohatera tych przygód, czy wytrawnego znawcę życia; czy człowieka, który śmiało rozpowiadał o swych czynach i niebezpieczeństwach, czy też człowieka, który, jak bóg, niczego sam nie doznał, a zdawał się wszystko wiedzieć. W rozmowie zaznaczały się ich odmienne charaktery. Dyktator był brutalny w gestach i mowie; ręka jego otwierała się, zamykała i ciężko spadała na stół, głos był szorstki i donośny. Książę zaś był wzorem łagodnej grzeczności i spokoju; najmniejszy jego ruch, najlżejsza intonacja głosu wywierała większe wrażenie, niż pantomina i wykrzykniki jego towarzysza; jeżeli zaś mówił o przeżyciach osobistych, nie podkreślał ich wcale tak, że ginęły w reszcie opowiadania.
Wkońcu rozmowa zeszła na ostatnie kradzieże i na Djament Radży.
— Lepiejby było, gdyby djament ten spoczywał na dnie morza, — zauważył książę Floryzel.
— Wasza Wysokość rozumie, — odparł dyktator, — że jako Vandeleur nie zgadzam się z tem życzeniem.
— Mówię ze względów moralnych, — podjął książę, — klejnoty tak olbrzymiej wartości powinny znaleźć się tylko w zbiorach monarchy, lub w skarbcu wielkiego narodu. Oddawać je w ręce przeciętnych ludzi jest to nałożyć cenę na głowę Cnoty: I jeżeli radża Kaszgaru — książę, — jak sądzę, bardzo rozumny, chciał się pomścić na Europejczykach, nie mógł tego dokonać lepiej, jak rzucając nam to jabłko niezgody. Niema uczciwości dość silnej, by zdołała wytrzymać tę pokusę. Ja sam, mr. Vandeleur, który mam wiele obowiązków i własnych przywilejów, ja sam wątpię, czy mógłbym trzymać ten trujący kryształ w ręku i ocaleć! Co do pana, łowcy djamentów z zamiłowania i fachu, to sądzę, że niema takiej zbrodni, notowanej na liście oskarżonych, którejby pan nie popełnił, przekonany jestem, że nie ma takiego przyjaciela na świecie, któregoby pan nie zdradził, nie wiem, czy pan ma rodzinę, ale gdyby pan miał, oświadczam, że pan poświęciłby swe dzieci — i to wszysto poco? Nie dla bogactwa, nie dla wygód i szacunku, ale tylko poto, by nazwać swą własnością ten djament wciągu roku, czy dwóch, może aż do czasu, kiedy pan umrze, poto, by kiedy niekiedy otworzyć kasę ogniotrwałą i spojrzeć na niego, jak się patrzy na obraz.
— To prawda, — potwierdził Vandeleur, — polowałem na wiele rzeczy, od kobiet i mężczyzn począwszy aż do moskitów; nurkowałem po korale; ścigałem zarówno wieloryby, jak tygrysy, ale djament jest najlepszą zdobyczą. Jest piękny i cenny, tylko on może naprawdę wynagrodzić, gorączkę łowów. W tej chwili, jak Wasza Wysokość zapewne przypuszcza, jestem na tropie. Mam pewny chwyt, ogromne doświadczenie; znam każdy klejnot w kolekcji mego brata, jak owczarz zna swe owieczki, i albo umrę, albo odzyskam wszystkie kamienie aż do ostatniego.
— Sir Tomasz Vandeieur będzie bardzo wdzięczny, — rzekł książę.
— Nie jestem tego pewien, — odparł dyktator ze śmiechem, — któryś z Vandeleur’ów — może. Tomasz, lub Jan, Piotr, lub Paweł — jesteśmy wszyscy apostołami.
— Nie zrozumiałem dobrze słów pana, — rzekł książę z pewnym niesmakiem.
W tej chwili portjer zaświadomił mr. Vandeleur’a, że powóz jego zajechał.
Mr. Rolles spojrzał na zegarek i zobaczył, że i on musi też iść; z przykrością tedy ruszył do wyjścia razem z łowcą djamentów; wolałby go nigdy już w życiu nie spotkać.
Ze względu na to, że studja nadwyrężyły system nerwowy młodzieńca, miał zwyczaj podróżować z komfortem i na obecną podróż zamówił sobie miejsce w sleepingu.
— Będzie panu wygodnie, — rzekł posługacz, — w przedziale pana niema nikogo, a w sąsiednim jedzie tylko jeden starszy pan.
Już pociąg mial ruszyć, a bilety skontrolowano, gdy mr. Rolles ujrzał towarzysza podróży, którego kilku tragarzy instalowało w przedziale. Był to ten właśnie człowiek z którym najmniej pragnąłby się spotkać — John Vandeleur, ex-dyktator.
Wagony sypialne ma wielkiej Linji Północnej są podzielone na trzy części — w środku, między dwoma przedziałami jest dla podróżnych trzeci przedział z umywalnią. Drzwi separowały przedziały od umywalni, ale ponieważ nie było w nich kluczy, ani zasuwek, cała przestrzeń w wagonie była faktycznie wspólnym terenem.
Zbadawszy swe położenie, mr. Rolles uczuł się bezbronnym. Gdyby dyktator zechciał złożyć mu w nocy wizytę, nie pozostawałoby mu nic innego, jak ją przyjąć. Nie miał środków obrony i leżał wystawiony na atak, jakby w otwartem polu. Męczył się, jak w agonji. Przypomniał sobie z wewnętrzną trwogą przechwałki swego towarzysza podróży, rzucane przez stół, i wyznanie niemoralności, które przejęło niesmakiem księcia. Przypomniał sobie, że czytał, jak niektóre osoby mają dziwny dar wyczuwania obecności drogich metalów; podobno na odległość, nawet przez ściany odgadują, że gdzieś jest złoto. Może to samo jest z djamentami? I w takim razie któż mógłby posiadać ten zmysł w wyższym stopniu od osobistości, którą otaczał nimb miana Łowcy Djamentów? Takiego człowieka należało się obawiać pod każdym względem, to też z utęsknieniem wyglądał nadejścia dnia.
Tymczasem nie zaniedbał żadnej ostrożności, schował djament do najgłębszej kieszeni swego płaszcza i pobożnie polecił się opiece Opatrzności.
Pociąg biegł dalej szybko i równo. Prawie w połowie drogi sen zmógł trwogę, którą czuł w sercu mr. Rolles. Opierał mu się przez pewien czas, ale sen opanowywał go coraz bardziej i wreszcie, niedaleko Yorku, wyciągnął się i zamknął oczy. I w tejże chwili świadomość opuściła go. Ostatnia myśl jego była o okropnym sąsiedzie.
Kiedy się obudził, panowała ciemność zupełna, tylko słabo migotała przysłonięta lampka. Łoskot kół i kołysanie się pociągu świadczyło, że bieg jego się nie zwolnił. Usiadł wyprostowany, przejęty strachem panicznym, bo dręczyły go ciężkie sny. Upłynęło parę chwil, zanim sę opamiętał. Kiedy położył się znowu, sen go odbiegł, leżał więc z otwartemi oczami, z mózgiem silnie podnieconym i wzrokiem utkwionym w drzwi umywalni. Nasunął swój filcowy pastorski kapelusz na oczy, aby je zasłonić od światła. Użył zwykłego sposobu ludzi chorych i trapionych bezsennością — liczył do tysiąca, albo starał się nie myśleć, aby przywołać sen. Ale wszystko było daremne; niepokoił go tuzin różnych przyczyn odrazu — stary człowiek w drugim końcu wagonu prześladował go, przybierając coraz okropniejsze kształty, Djament w kieszeni we wszelkiej pozycji zawadzał mu, palił go, był za duży, uwierał mu, ciało, przez mgnienia najkrótsze podrywało go coś, aby go wyrzucić za okno.
Kiedy tak leżał, zaszło coś dziwnego.
Zasuwane drzwi umywalni uchyliły się trochę, potem więcej i wkońcu odsunęły się na przestrzeń dwudziestu cali. Lampa w umywalni nie była przyćmiona, i mr. Rolles ujrzał w drzwiach mr. Vandeleur’a w pozie, wyrażającej głęboką uwagę. Uświadamiał sobie, że wzrok dyktatora zawisł na jego twarzy i instynkt samozachowawczy kazał mu wstrzymać oddech, zahamować najmniejsze poruszenie i ze spuszczonemi powiekami spoglądać na gościa z pod rzęs. Po chwili głowa znikła, i drzwi zasunięto.
Dyktator nie przyszedł, by atakować, lecz aby obserwować, wyglądał nie jak człowiek napadający, lecz jak zagrożony napaścią. Jeżeli mr. Rolles obawiał się go, to i on ze swej strony był zaniepokojony jego obecnością. Zdawało się, że przyszedł tylko sprawdzić, czy jedyny jego towarzysz podróży śpi, a gdy znalazł go uśpionym, odszedł natychmiast.
Pastor skoczył na nogi. Od nadmiernej trwogi przeszedł do zuchwalstwa. Uprzytomnił sobie, że hałas pociągu zagłusza wszystkie inne dźwięki i postanowił oddać wizytę, którą mu złożono przed chwilą, a tam niech się stanie, co chce. Zdjął płaszcz, by nie krępował jego ruchów, wszedł do umywalni i zaczął nadsłuchiwać. Jak się spodziewał, nic nie było słychać wśród szumu mknącego pociągu; wtedy, kładąc rękę na drzwiach, odsunął je ostrożnie na odległość sześciu cali. Nagle stanął i nie mógł stłumić okrzyku zdumienia.
John Vandeleur miał na głowie futrzaną czapkę podróżną z nausznikami i ta czapka wraz z łoskotem kół nie pozwalała mu dosłyszeć, co się dzieje. Przynajmniej nie podniósł głowy i nie przerwał swego dziwnego zajęcia. Między nogami jego stało otwarte pudełko od kapelusza; w jednej ręce trzymał rękaw swego futra fokowego, w drugiej — ogromny nóż, którym rozpruwał właśnie podszewkę rękawa. Mr. Rolles słyszał o ludziach, noszących pieniądze w pasie, a ponieważ nie znał innych pasów prócz tenisowych, nie wiedział, jak to się robi. Ale tu miał dziwniejszą rzecz przed oczami, bo oto John Vandeleur ukrywał djamenty w podszewce swego rękawa, i młody duchowny widział jak djament po djamencie, błyskając, spadał do pudełka.
Stał, przykuty do miejsca, patrząc na to niezwykłe zajęcie. Djamenty były przeważnie drobne i mało różniły się od siebie formą i blaskiem. Nagle Vandeleur napotkał jakąś przeszkodę, zaczął odpruwać obiema rękami i zgarbił się nad swą robotą. Dopiero po długich manipulacjach wydobył z podszewki djamentowy djadem i oglądał go przez chwilę, zanim złożył wraz z innemi klejnotami do pudełka. Djadem rozjaśnił w głowie mr. Rollesowi; poznał natychmiast, że jest to część skarbu, skradzionego Harry Hartley’owi przez włóczęgę. Nie mogło być pomyłki; tak właśnie opisywał go detektyw; były na nim gwiazdy rubinowe z wielkim szmaragdem pośrodku, przeplatające się półksiężyce i dwa gruszkowate wisiorki, (każdy z całego kamienia), które nadawały szczególną wartość djademowi lady Vandeleur.
Mr. Rolles poczuł ogromną ulgę; dyktator był tak samo zamieszany, jak on, i żaden z nich nie zechciałby gadać o drugim. W pierwszem uniesieniu szczęścia pastorowi wymknęło się głębokie westchnienie ulgi. A że w piersi czuł duszność, a gardło mu wyschło z emocji, zakaszlał nagle.
Mr. Vandeleur podniósł głowę; twarz jego wykrzywiła najczarniejsza, potworna pasja; wytrzeszczył oczy i poruszył dolną szczęką, w zadziwieniu, przechodzącem prawie w furję. Instynktywnym ruchem przykrył płaszczem pudełko. Przez mgnienie oka obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. Była to krótka pauza, ale wystarczała mr. Rolles’owi; należał on do ludzi, szybko orjentujących się w niebezpieczeństwie. Zdecydował się na akcję bardzo zuchwałą i chociaż czuł, że wystawia życie na hazard, pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam, — powiedział.
Dyktator drgnął lekko i przemówił ochryple:
— Czego pan tu potrzebuje?
— Interesuję się bardzo djamentami, — odparł mr. Rolles, w zupełności panując nad sobą. — Dwóch znawców musi się zapoznać. Posiadam tu przy sobie drobnostkę, która mi posłuży za rekomendację.
I mówiąc to, wyjął spokojnie pudełeczko z kieszeni, błysnął pod oczy dyktatorowi Djamentem Radży i schował go z powrotem.
— Należał kiedyś do pańskiego brata, — dodał.
John Vandeleur patrzył na niego wzrokiem bolesnego zdumienia, ale nie ruszał się, ani też nic nie mówił.
— Zauważyłem z przyjemnością, — podjął młodzieniec, — że posiadamy obaj klejnoty z tej samej kolekcji.
Zdziwienie dyktatora było silniejsze od niego.
— Przepraszam, — odezwał się, — zaczynam rozumieć, że się starzeję. Stanowczo nie jestem przygotowany na drobne zajścia w tym rodzaju. Ale niechże pan przynajmniej wyjaśni mi jedno: czy wzrok mnie łudzi, czy też mam przed sobą pastora?
— Jestem duchownym, — odparł mr. Rolles.
— A więc tak, — zawołał tamten, — odtąd póki życia, nie pozwolę nic mówić o sukience duchownej!
— Pan mi pochlebia, — rzekł mr. Rolles.
— Przepraszam, — odparł Vandeleur, — przepraszam, młodzieńcze. Pan nie jest tchórzem, pozostaje tylko do stwierdzenia, czy nie jesteś najgorszym z głupców. Może, — mówił dalej, — może pan będzie tak łaskaw udzielić mi kilku informacyj. Przypuszczam, że istnieje jakiś powód tak zdumiewającej bezczelności, chciałbym się dowiedzieć, jaki.
— To jest bardzo proste, — rzekł pastor, — pochodzi ona z mego wielkiego niedoświadczenia życiowego.
— Chciałbym się o tem przekonać, — odparł Vandeleur.
Wtedy mr. Rolles opowiedział całą swą historję w związku z Djamentem Radży od chwili znalezienia go w ogrodzie Racburn’a, aż do chwili opuszczenia Londynu w pociągu szkockim. Dodał krótki zarys swych myśli i uczuć podczas podróży i zakończył temi słowami:
— Poznawszy djadem, przekonałem się, że jesteśmy w tem samem położeniu względem społeczeństwa i to natchnęło mnie nadzieją, która, przyzna pan, była dość uzasadniona, że może się pan stać mym partnerem w trudnościach i naturalnie, również w korzyściach mego przedsięwzięcia. Dla pana, przy jego wiedzy specjalnej i wielkiem doświadczeniu w handlu djamentami, rzecz ta nie będzie przedstawiała żadnej trudności, ja zaś widzę przed sobą przeszkody nie do przezwyciężenia. Z drugiej strony osądziłem, że więcej stracę, krając djament na części i to ręką niezręczną, niż wynagradzając odpowiednio pomoc pana. Temat to delikatny, i może nie dość subtelnie go poruszam. Ale proszę pamiętać, że sytuacja taka jest dla mnie nowością i, że nie znam prawideł etykiety w takich wypadkach. Sądzę bez zarozumiałości, że mógłbym pana ochrzcić, lub ożenić w znośny sposób, ale każdy człowiek ma inne talenty, ja zaś talentu do handlu djamentami nie posiadam.
— Nie chcę pochlebiać panu, — odparł Vandeleur, — ale daję słowo, że ma pan niezwykłą predyspozycję do życia kryminalnego. Posiada pan więcej talentów, niż pan przypuszcza, i, chociaż spotykałem dużo łotrów w różnych częściach, świata, nie spotkałem ani jednego tak bezczelnego. Wgórę uszy, mr. Rolles, pan nareszcie obrał sobie właściwy zawód. Co do pomocy, może pan mną rozporządzać. Mam w Edynburgu do załatwienia pewną sprawę dla mego brata i zabawię tam dzień tylko, poczem wrócę do Paryża, gdzie mieszkam stale. Jeżeli pan sobie życzy, proszę mi tam towarzyszyć. I przed upływem miesiąca spodziewam się pomyślnie załatwić pański interesik.
(W tem miejscu, wbrew wszelkim przepisom sztuki, nasz autor arabski przerywa Historję młodego pastora. Uważam takie praktyki za godne pożałowania i potępienia, ale musze iść za autorem i odsyłam czytelnika po zakończeniu przygód mr. Rolles’a do następnego opowiadania, Historji domu z zielonemi żaluzjami).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.