Przejdź do zawartości

Historja pudełka od kapelusza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Historja pudełka od kapelusza
Pochodzenie Djament Radży
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Story of the Bandbox
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Historja pudełka od kapelusza.

Mr. Harry Hartley otrzymał edukację przeciętnego gentlemana — z początku w szkole średniej, potem — w jednej z wyższych uczelni, stanowiących chlubę Anglji. W okresie tym absolutnie nie zdradzał zamiłowania do studjów. Miał tylko ojca, człowieka słabego i mało wykształconego — ten pozwalał mu tracić czas na doskonalenie się w talentach towarzyskich i na inne błahostki. Po dwóch latach został sierotą i prawie żebrakiem. Do zarobkowania był niezdolny, ani chciał, ani umiał pracować. Ładnie natomiast śpiewał, akompanjując sobie na fortepianie; pełen nieśmiałej gracji — asystował damom; miał zdecydowane zamiłowanie do szachów, a pozatem natura obdarzyła go nader szczęśliwą powierzchownością. Jasnowłosy, różowy, o łagodnem spojrzeniu i miłym uśmiechu — miał wygląd czuły i melancholijny, maniery zaś gładkie i ujmujące. Ale oczywiście nie był to człowiek, któryby mógł stanąć na czele armji lub rady stanu.
Dzięki szczęśliwemu trafowi, czy też protekcji Harry dostał po stracie ojca miejsce sekretarza osobistego jenerał-majora sir Tomasza Vandeleur. Był to człowiek sześćdziesięcioletni, krzykliwy, despotyczny i porywczy. Oddał on radży Kaszgary wielką usługę, o której rozmaicie szeptano. Ten ofiarował mu w darze za to szósty z największych djamentów świata. Dar przemienił jenerała Vandeleur — biedaka w bogacza, nieznanego, niepopularnego żołnierza w jednego z lwów towarzystwa londyńskiego. Właściciel djamentu radży był mile widzianym gościem w kołach najbardziej zamkniętych. Znalazł też kobietę młodą, piękną i dobrze urodzoną, która zgodziła się posiąść djament nawet za cenę małżeństwa z sir Tomaszem Vandeleur. Mówiono wtedy, że jeden klejnot przyciągnął drugi, gdyż rzeczy podobne nawzajem się przyciągają. Bo też naprawdę lady Vandeleur była nietylko kamieniem najczystszej wody, ale też ukazywała się zawsze światu w kosztownej oprawie. Ludzie miarodajni uważali ją za jedną z trzech czy czterech kobiet, najlepiej ubierających się w Anglji.
Obowiązki Harry’ego, jako sekretarza, nie były zbyt uciążliwe. Ale nie lubił on żadnej dłuższej pracy, plamienie palców atramentem było mu udręką, a wdzięki lady Vandeleur i jej toalety często wywoływały go z bibljoteki do buduaru. Harry czuł się najszczęśliwszy wśród kobiet: mógł z rozkoszą rozmawiać o najnowszych fasonach sukien, krytykować odcienie wstążki, albo latać po magazynach mód. Wkrótce z korespondencji sir Tomasza potworzyły się góry zaległości, lady zaś miała jeszcze jedną pannę służącą.
Wkońcu jenerał, najniecierpliwszy z dowódców w armji, zerwał się z krzesła w gwałtownym napadzie gniewu i udzielił sekretarzowi dymisji jednym z gestów, rzadko używanych między gentlemanami. Drzwi były na nieszczęście otwarte i mr. Hartley zleciał ze schodów czołem naprzód.
Powstał cokolwiek potłuczony i mocno zasmucony. Życie w domu jenerała odpowiadało mu najzupełniej. Obracał się w wyborowem towarzystwie — jakkolwiek pozycja jego tam była cokolwiek wątpliwa, robił mało, jadł doskonałe i rozkoszował się ciepłą obecnością lady Vandeleur, którą w sercu swem ochrzcił znacznie słodszem imieniem.
Znieważony przez but żołnierski, pośpieszył do buduaru i opowiedział swe strapienie.
— Dobrze wiesz, drogi Harry, — odparła lady Vandeleur, (nazywała go po imieniu, jak dziecko, lub lokaja), — że nigdy nawet przypadkiem nie robisz tego, co ci mówi jenerał. Dotyczy to również i mnie, jak mogłeś zauważyć. Ale to co innego. Jednem zręcznem poddaniem się kobieta może uzyskać przebaczenie za cały rok nieposłuszeństw, a prócz tego, sekretarz osobisty to nie żona. Przykro mi stracić ciebie, ale ponieważ nie możesz pozostać w domu, gdzie cię spotkała zniewaga, życzę ci na pożegnanie wszystkiego dobrego i obiecuję zrewanżować się jenerałowi za ciebie.
Harry’emu zrzedła mina, oczy jego napełniły się łzami i z czułym wyrzutem spoglądał na lady Vandeleur.
„Lady moja, — rzekł, — co to znaczy zniewaga? Źle sądzę o tym, kto nie umie przebaczać. Ale opuszczać przyjaciół... zrywać więzy przywiązania...“
Nie mógł mówić dalej, wzruszenie zdławiło mu gardło, i zaczął płakać.
Lady Vandeleur patrzyła na niego z osobliwym wyrazem na twarzy.
— Ten głuptasek, — myślała, — wyobraża sobie, że nas coś łączy. Dlaczego nie miałby zostać lokajem moim zamiast być sługą jenerała? Jest łagodny, uczynny i zna się na toaletach, a zresztą — ochroni go to od złych przygód. Jest zbyt ładny, by nie wpaść w ręce kobiety.
Tej samej nocy rozmówiła się z jenerałem, który już żałował swej porywczości i Harry został przeniesiony do wydziału damskiego, gdzie życie jego pełne było rajskiej ponęty. Był zawsze ubrany z niezwykłą wytwornością, nosił piękne kwiaty w butonierce i zabawiał gości taktownie i wesoło. Dumą jego było niewolnicze służenie pięknej kobiecie. Rozkazy lady Vandeleur przyjmował, jako dowody łaski i chętnie się tem afiszował przed ludźmi, ściągając na siebie pogardę i drwiny ze swej roli mężczyzny — garderobianej i modniarki. Nie brał też swego życia z punktu widzenia moralności. Mężczyźni były to istoty złe, a spędzić z subtelną kobietą dzień na dobieraniu strojów było dla niego pobytem na zaczarowanej wyspie zdala od burz życiowych.
Pewnego poranku wszedł do salonu i zaczął porządkować nuty na fortepianie. W drugim końcu pokoju lady Vardeleur rozmawiała w podnieceniu ze swym bratem, Charlie Pendragon, starym kawalerem, zniszczonym przez hulaszcze życie i kulejącym na jedną nogę. Na wejście sekretarza osobistego nie zwrócili najmniejszej uwagi i ten mimowoli był świadkiem takiej oto rozmowy.
— Dziś, lub nigdy, — rzekła lady, — raz wreszcie trzeba to zrobić i właśnie dziś.
— Dziś, jeżeli tak ma być, — odparł brat z westchnieniem, — ale, Klaro, jest to krok fałszywy, krok rujnujący, krok, którego przez całe życie będziemy ciężko żałowali.
Lady Vandeleur spojrzała, na brata stanowczo, choć trochę dziwnie.
— Zapominasz, — powiedziała, — że człowiek ten w końcu umrze.
— Słowo daję, Klaro, — rzekł Pendragon, — zdaje mi się, że w całej Anglji niema drugiej łotrzycy, tak pozbawionej serca, jak ty.
— Wy mężczyźni, — odparła, — jesteście tak zgruba ciosani, że nigdy nie umiecie uchwycić odcieni myśli. Jesteście sami drapieżni, gwałtowni, nieskromni, nie dbający o przyzwoitość. Ale niech tylko kobieta pomyśli o swej przyszłości — już to was razi. Nie mam cierpliwości do takich bredni. Chcesz, abyśmy były głupie, a za takąż głupotę gardziłbyś przeciętnym bankierem.
— Zdaje się, że masz rację, — przyznał brat, — byłaś zawsze zręczniejsza ode mnie. I bądź co bądź, znasz moją zasadę: rodzina ponad wszystko!
— Tak, Charlie, — odrzekła, biorąc jego dłoń, — znam twoją zasadę lepiej od ciebie. „I Klara ponad rodzinę!“ Czyż to nie druga część tej zasady? Zaiste, jesteś najlepszy z braci i kocham cię gorąco.
Mr. Pendragon wstał, zmieszany temi rodzinnemi czułościami.
— Lepiej, żeby mnie nie widziano, — zauważył, — rozumiem już moją rolę w dokonaniu cudu i będę miał na oku obłaskawionego kota.
— Dobrze zgodziła się, — to jest licha kreatura, może zepsuć wszystko.
Przesłała mu pocałunek od ust, i brat wyszedł przez buduar i tylne schody.
— Harry, — rzekła lady Vandeleur, zwracając się do sekretarza, gdy tylko zostali sami, — mam dla ciebie zlecenie na dziś rano. Ale musisz wziąć dorożkę, nie chcę, żeby mój sekretarz się zabłocił.
Mówiła te słowa z uczuciem i spojrzeniem prawie macierzyńskiej dumy, co sprawiło wielką przyjemność biednemu Harry’emu. Oznajmił więc, że z radością wyświadczy jej tę przysługę.
— Jest to jeden z naszych wielkich sekretów — podjęła figlarnie — i nikt o tem nie powinien wiedzieć prócz mnie i mego sekretarza. Sir Tomasz zrobiłby straszną awanturę, a gdybyś wiedział, jak już zmęczyły mnie te sceny. O Harry, Harry, czy możesz mi wytłumaczyć, dlaczego wy, mężczyźni, jesteście tak gwałtowni i niesprawiedliwi? Ale poco się wogóle pytam, wiem, że nie możesz mi odpowiedzieć; jesteś jedynym mężczyzną na świecie który nic nie wie tych haniebnych namiętnościach. Jesteś dobry i łagodny; dorosłeś do tego, aby zostać przyjacielem kobiety. I wiesz co? Myślę, że wszyscy są brzydalami w porównaniu z tobą.
— To pani — rzekł Harry — jest tak łaskawa dla mnie. Pani mnie traktuje, jak...
— Jak matka — dokończyła lady Vandeleur, — staram się być matką dla ciebie. Albo — poprawiła się z uśmiechem, — prawie matką. Boję się, że jestem na nią za młoda. Jestem raczej przyjacielem, drogim przyjacielem.
Zatrzymała się dość długo, aby słowa jej zdołały zbudzić oddźwięk w sercu Harry’ego, lecz i dość krótko, by nie pozwolić mu dojść do słowa.
— Ale wszystko to nic nie ma wspólnego z naszą sprawą — ciągnęła dalej. — Znajdziesz pudełko od kapelusza w szafie dębowej z lewej strony. Leży pod niem różowa szarfa, którą miałam na sobie w środę u sukni koronkowej. Proszę je odnieść niezwłocznie pod tym adresem — i dała mu kartkę, — ale proszę: pod żadnym warunkiem nie zostawiać go przed otrzymamem poświadczenia z odbioru, napisanego moją ręką. Zrozumiałeś? Proszę odpowiedzieć! To jest bardzo ważne, zechciej zwrócić na to uwagę!
Harry uspokoił ją, powtarzając najdokładniej jej instrukcję. Chciała mówić coś jeszcze, gdy nagie jenerał Vandeleur wpadł do pokoju, purpurowy ze złości, z sążnistym rachunkiem modniarki w ręku.
— Czy raczy pani spojrzeć na to? — krzyknął. — Czy obejrzy pani łaskawie ten dokument? Wiem dobrze, że wyszła pani za mnie dla pieniędzy, i spodziewam się, że mogę tyleż wydawać, co każdy inny człowiek w służbie czynnej. Ale, jak Bóg na niebie, nie dopuszczę do tej haniebnej rozrzutności.
— Panie Hartley — rzekła lady Vandeleur, — sądzę, że pan rozumie, co trzeba zrobić. Czy mogę prosić, by się pan natychmiast tem zajął?
— Stój pan — rzekł jenerał do Harry’ego, — słówko, zanim pan wyjdzie. — I zwracając się znów do lady Vandeleur: — Co za polecenie otrzymał ten szanowny osobnik? — zapytał, — Przestałem mu ufać, tak, jak i pani, pozwoli pani sobie powiedzieć. Gdyby miał najelementarniejsze zasady uczciwości, powinienby wzgardzić pobytem w tym domu. A za co pobiera pensję, to jest tajemnicą dla wszystkich. Cóż to za polecenie, proszę pani? I dlaczego wysyła go pani stąd tak spiesznie?
— Przypuszczałam, że chciałeś mi powiedzieć coś ściśle osobistego — odparła lady.
— Dawałaś zlecenie — nastawał jenerał, — nie staraj się mnie oszukać. Napewno dawałaś mu zlecenie.
— Jeżeli pan obstaje przy tem, by mieć służbę za świadków naszych upokarzających nieporozumień — rzekła lady Vandeleur, — to może poproszę p. Hartley, by usiadł. Nie — więc może pan iść, panie Hartley. Przypuszczam, że pan dobrze zapamiętał wszystko, co było mówione w tym pokoju. Będzie to pożyteczne dla pana.
Harry nakoniec wyrwał się z salono. Biegnąc po schodach na górę, słyszał podniesiony głos jenerała, deklamującego z patosem, cienkie tony lady Vandeleur, odpierającej każdy zarzut lodowatemi replikami. Podziwiał ją z całej duszy! Jak zręcznie dała wymijającą odpowiedź na indagacje! Z jaką pewną siebie bezczelnością powtarzała zlecenie pod strzałami nieprzyjaciela! A z drugiej strony, — jak Harry nienawidził jej męża!
We wszystkiem tem nie było nic dziwnego: spełniał on zawsze dla lady Vandeleur misje sekretne, mające związek z modniarstwem. Bezgraniczne wybryki i niewiadome zobowiązania lady dawno pochłonęły jej własną fortunę, a fortunie jej męża z dnia na dzień groziły podobną ruiną. Raz czy dwa do roku skandal wydawał się rzeczą nieuchronną. Harry dreptał wtedy po sklepach dostawców i płacąc małe zaliczki na poczet wielkich rachunków, zręcznie kłamiąc, zyskiwał zwłokę i lady z wiernym sekretarzem mogli swobodnie odetchnąć. Harry duszą i sercem sprzyjał tej wojnie, bo nie tylko uwielbiał lady Vandeleur i bał się jej męża, lecz także doskonale rozumiał jej umiłowanie zbytku, gdyż i jego jedyną słabostką był krawiec.
Znalazł pudełko w miejscu oznaczonem, poprawił starannie krawat i opuścił dom. Słońce jasno świeciło. Miał do przebycia daleką drogę i przypomniał sobie z przerażeniem, ze nagłe wtargnięcie jenerała nie pozwoliło lady Vandeleur dać mu pieniądze na dorożkę. Dzień tak duszny męczył go niepomiernie. Prócz tego chodzić po Londynie z pudełkiem w ręku, było to upokorzenie nieznośne dla młodzieńca tego pokroju. Zatrzymał się i naradził sam ze sobą. Vandeleurowie mieszkali na Eaton Plece, on zaś miał się dostać w okolice Notting Hill; mógł przejść przez park, omijając ludne aleje. Podziękował Bogu, że było jaszcze dość wcześnie.
Chcąc się prędzej pozbyć dręczącej go zmory, przyśpieszył kroku, przeszedł już część Kensington Garden, gdy w odludnem miejscu wśród drzew zetknął się z jenerałem.
— Przepraszam, sir Thomas — rzekł Harry grzecznie, zbaczając z drogi, bo jenerał stał pośrodku ścieżki.
— Dokąd pan zdąża? — spytał jenerał.
— Przechadzam się na świeżem powietrzu — odrzekł chłopak.
Jenerał dotknął pudełka laską.
— Z tem pudełkiem? Pan kłamie i pan wie, że pan kłamie.
— Naprawdę, sir Thomas — odparł Harry, — nie jestem przyzwyczajony, by się do mnie zwracano w ostry sposób.
— Pan nie rozumie swego stanowiska — rzekł jenerał, — jesteś pan tylko moim służącym i to służącym, co do którego powziąłem poważne podejrzenia. Kto wie, czy to pudełko nie jest pełne łyżeczek od herbaty?
— Jest w niem cylinder mego przyjaciela — powiedział Harry.
— Bardzo dobrze — odparł jenerał, — w takim razie chcę zobaczyć cylinder tego przyjaciela. Interesują mnie bardzo kapelusze — dodał szyderczym głosem, — a wiadomo panu, jak sądzę, że jestem stanowczy.
— Przepraszam, sir Thomas, bardzo mi przykro — wymawiał się Harry, — ale jest to sprawa osobista.
Jenerał, groźnie podnosząc laskę, chwycił go brutalnie za ramię. Harry poczuł się zgubiony, Ale w tej chwili niebo zesłało mu niespodziewanego obrońcę w postaci Charlie Pendragon’a, który nagle wyłonił się z pośród drzew.
— No, no, jenerale, wstrzymaj pan rękę, nie jest to ani grzecznie, ani po męsku.
— Aha — zawołał jenerał, kręcąc się dokoła nowego przeciwnika, — Mr. Pendragon! I pan przypuszcza, mister Pendragon, że ponieważ miałem nieszczęście ożenić się z siostrą pańską, to będę znosił, aby mi robił uwagi i właził w drogę taki zdyskredytowany bankrut i libertyn, jak pan? Znajomość z lady Vandeleur odjęła mi wszelką chęć do bliższej znajomości z jej rodziną.
— A czy pan sądzi, jenerale Vandeleur — odparował Charlie, — że moja siostra, ponieważ miała nieszczęście poślubić pana, straciła już wszelkie prawa i przywileje kobiety z towarzystwa? Zgadzam się, że fakt ten obniżył jej pozycję towarzyską, ale dla mnie jest ona zawsze urodzoną Pendragon. Do mnie należy chronić ją od zniewag, i choćby pan był dziesięćkrotnie jej mężem, nie pozwoliłbym na ograniczenie jej wolności, ani na zatrzymywanie jej posłańców.
— Jakże to, mr. Hartley? — zapytał jenerał, — zdaje się, że mr. Pendragon jest mego zdania. On również podejrzewa, że lady Vandeleur ma coś wspólnego z cylindrem pańskiego przyjaciela?
Charlie spostrzegł, że popełnił niewybaczalny błąd i coprędzej chciał go naprawić.
— Co, proszę pana? — zawołał, — mówi pan, że podejrzewam? Nie podejrzewam nic. Ale kiedy widzę, że ktoś nadużywa swej siły i maltretuje niższych od siebie, pozwalam sobie zainterwenjować.
Mówiąc to, dał znak Harry’emu, ale ten był zbyt głupi czy zbyt zmięszany, by go zrozumieć.
— W jaki sposób mam wytłumaczyć sobie zachowanie się pana? — zapytał Vandeleur.
— Cóż, w jaki panu się podoba, — odparł Pendragon.
Jenerał podniósł laskę, wymierzając cios w głowę Charliego. Ale ten, pomimo kulawej nogi, odbił cios parasolem, rzucił się i zwarł ze swym przeciwnikiem.
— Biegnij, Harry, biegnij, — krzyczał — biegnij, ty bałwanie!
Harry stał przez chwilę, jak skamieniały, patrząc, jak dwaj mężczyźni chwieli się w dzikim uścisku. Potem zawrócił i zaczął uciekać. Spojrzawszy przez ramię, ujrzał jeszcze jenerała, powalonego i przygniecionego kolanami Charlie’go, ale wciąż rozpaczliwie walczącego. Ogród napełnił się ludźmi, zbiegającymi się zewsząd na miejsce bójki. Widok ten dodał sekretarzowi skrzydeł. Nie zwolnił kroku, aż dotarł do Bayswater road i wszedł na chybił trafi w jakąś pustą uliczkę.
Widok dwóch znajomych gentlemanów, bijących się tak brutalnie, głęboko uraził Harry’ego. Pragnął zapomnieć o tym widoku, ale przedewszystkiem chciał odgrodzić się od jenerała Vandeleur, jaknajwiększą przestrzenią. Zapomniał nawet na razie o danem poleceniu i biegł przed siebie drżący i oszołomiony. Kiedy przypomniał sobie, że lady Vandeleur była siostrą jednego, a żoną drugiego zapaśnika, serce jego przepełniła sympatja dla kobiety, której los dał takie otoczenie. W świetle tych starć nawet jego własne położenie w tym domu nie wydawało mu się tak przyjemne, jak zwykle.
Szedł tak od pewnego czasu, pogrążony w myślach, kiedy przechodzień potrącił go w przejściu, przypominając mu o pudełku od kapelusza.
— O Nieba, — zawołał — gdzie moja głowa? Dokąd-że to ja wędruję?
Spojrzał na kopertę, którą mu wręczyła lady Vandeleur. Był na niej adres, ale bez nazwiska. Harry miał tylko zapytać „o pana, który oczekuje paczki od lady Vandeleur“ i gdyby go nie było w domu, zaczekać na jego powrót. Pan ten miał, opiewała dyrektywa, dać wzamian pokwitowanie, napisane ręką samej lady. Wszystko to wyglądało nader tajemniczo, Harry’ego najbardziej dziwiło pominięcie nazwiska i formalności kwitowania. Podczas rozmowy nie zastanawiał się nad tem, ale, odczytując teraz kartkę i, zestawiając ten fakt z dziwnymi wypadkami dzisiejszego ranka, przekonywał się, ze został wmieszany w niebezpieczne sprawy. Na chwilę zwątpił o lady Vandeleur, te sekretne procedery wydały mu się niegodnemi osoby o tak wysokiem stanowisku. Odkąd zobaczył, że i wobec niego lady ma tajemnice, zaczął na nią patrzeć krytyczniej. Ale władza jej nad nim była tak wielka, że odrzucił wszelkie podejrzenia i począł sobie wyrzucać owe wątpliwości.
Ale i obowiązek, i interes, i uczciwość, i strach popychały go do jednego: do pozbycia się pudełka jaknajprędzej, za wszelką cenę.
Pierwszego policjanta zapytał grzecznie o drogę. Okazało się, że jest już blisko miejsca przeznaczenia. Po kilku minutach dotarł do świeżo pomalowanego i utrzymanego bardzo starannie domku w małej uliczce. Kołatka i rączka od dzwonka były porządnie oczyszczone. Kwitnące doniczki ozdabiały gzymsy okien. Firanki z drogiej tkaniny kryły wnętrze przed okiem ciekawych przechodniów. Miejsce to pełne było tajemniczości i spokoju, a Harry pod tem wrażeniem zapukał dyskretniej, niż kiedykolwiek i staranniej, niż kiedykolwiek oczyścił obuwie.
Służąca, miła dziewczyna, otworzyła natychmiast drzwi i spojrzała na sekretarza łaskawem okiem.
— Oto paczka od lady Vandeleur — rzekł Harry.
— Wiem, — kiwnęła głową dziewczyna, — ale pana niema w domu. Czy chce pan zostawić mi paczkę?
— Nie mogę, — odrzekł Harry — kazano mi oddać ją pod pewnym warunkiem i niestety muszę poprosić, żeby mi pani pozwoliła zaczekać.
— Dobrze, — odrzekła — przypuszczam, że może pan zaczekać. Jestem sama, a pan nie wygląda na takiego, co chciałby zjeść dziewczynę. Ale proszę zachowywać się grzecznie, nie pytać o nazwisko tego pana, bo go nie powiem.
— Pani tak mówi? — zawołał Harry — to dziwne! Ale naprawdę, od pewnego czasu napotykam wciąż niespodzianki. Jedno chyba pytanie mogę zadać, nie popełniając niedyskrecji: czy ten pan jest właścicielem domu?
— Jest lokatorem, ale dopiero od ośmiu dni. A teraz pytanie za pytanie: czy pan zna lady Vandeleur?
— Jestem jej osobistym sekretarzem — odpowiedział Harry skromnie, ale poczuciem dumy.
— Jest ładną, czyż nie? — ciągnęła dalej służąca.
— O, przepiękna! — zawołał Harry — cudowna, urocza, a nie mniej dobra i miła.
— Pan sam jest dość miły — odparła — założę się, że wart pan tuzina lady Vandeleur.
Harry poczuł się oburzony.
— Ja! — zawołał — ja jestem tylko sekretarzem.
— Czy to do mnie pan pije? — rzekła dziewczyna, bo i ja jestem tylko służącą, proszę pana. — I, cofając się na widok jego zmieszania, dodała: — Wiem, że pan tak nie myślał i podoba mi się pana spojrzenie. Ale nie jestem dobrego zdania o lady Vandeleur. O, te panie! — krzyknęła — w jasny dzień posłać takiego gentlemana, jak pan, z pudełkiem od kapelusza w ręku.
Podczas tej rozmowy stali wciąż na tem samem miejscu: ona — na schodkach, on — na chodniku, bez kapelusza z powodu upału i z pudełkiem przewieszonem przez rękę. Ale po ostatnich słowach Harry, nie mogąc znieść tych zbyt szczerych komplementów i zachęcających spojrzeń, zmienił postawę i zaczął w zmieszaniu rozglądać się dokoła. Gdy zwrócił wzrok na dolną część uliczki, ku nieopisanemu przerażeniu oczy jego spotkały wzrok jenerała Vandeleur. Jenerał, podniecony upałem, pośpiechem i oburzeniem, przebiegał ulice, polując na swego szwagra. Ale, ujrzawszy zbrodniczego sekretarza, zmienił zamiar; gniew jego odpłynął w inne łożysko; obrócił się na piętach i poszedł ku domkowi z gwałtownemi gestami i przekleństwami.
Harry jednym skokiem znalazł się w domu, wepchnąwszy służącą przed sobą i drzwi zatrzasnęły się przed samym nosem prześladowcy.
— Czy jest sztaba u drzwi? Czy nie puści? — pytał Harry podczas gdy od uderzeń kołatki trzęsły się ściany.
— Co to, co panu grozi? — spytała dziewczyna — czy to ten stary gentleman?
— Jeżeli on mnie schwyta — wyszeptał Harry — grozi mi śmierć. Prześladuje mnie przez cały dzień, ma szpadę ukrytą w lasce; jest to oficer z Indji.
— Piękne maniery, — zawołała dziewczyna — i proszę, jak on się nazywa?
— To jest jenerał, mój patron, — odrzekł Harry — chodzi mu o to pudełko.
— Czyż nie mówiłam? — zawołała dziewczyna z triumfem. — Mówiłam, że myślę o pańskiej lady Vandeleur najgorzej, jak tylko można. Jeżeli ma pan oczy, gdzie trzeba, to musi pan chyba widzieć, jaka ona jest dla pana. Niewdzięczna suka, ręczę za to!
Jenerał wznowił atak na kołatkę, a ponieważ pasja jego wciąż się wzmagała, zaczął walić nogami i rękami.
— Całe szczęście, że jestem sama w domu — zauważyła dziewczyna — pański jenerał może stukać, aż się zmęczy, a nikt mu nie otworzy. Proszę iść za mną.
Mówiąc to, zaprowadziła Harry’ego do kuchni, tu kazała mu usiąść, a sama stanęła przed nim w czułej pozie, trzymając mu rękę na ramieniu. Hałas przy drzwiach nie zmniejszał się, a każde uderzenie w deski, bolesnem echem odbijało się w sercu nieszczęsnego sekretarza.
— Jak się pan nazywa? — zagadnęła dziewczyna.
— Harry Hartley — odpowiedział.
— A ja — Prudencja. Czy podoba się panu to imię?
— Bardzo — rzekł Harry — ale proszę posłuchać, jak jenerał bombarduje w drzwi. Napewno je wyłamie, a wtedy — na litość boską — cóż mnie może czekać? Śmierć tylko!
— Niech sobie jenerał stuka — odparła Prudencja — poobija sobie tylko ręce. Czyż pan myśli, że zatrzymałabym pana tu gdybym nie była pewna, że mogę go ocalić? Och, nie, jestem niezawodnym przyjacielem tych, co mi się podobają, a mamy też drzwi kuchenne, wychodzące na inną ulicę. Ale, — zatrzymała go, bo na tę wieść natychmiast skoczył na nogi, — ale nie pokażę panu wyjścia, aż mnie pan pocałuje. Chcesz, Harry?
— Ależ chcę — zawołał, przypominając sobie zasady galanterji, — ale nie za drzwi kuchenne, tylko za to, że jest pani ładna i dobra.
Tu wycisnął na jej twarzy kilka serdecznych pocałunków, które mu zwróciła równie serdecznie.
Potem Prudencja poprowadziła go do tylnych drzwi i położyła rękę na kluczu.
— Czy pan przyjdzie mnie odwiedzić? — zapytała.
— Ależ koniecznie, — odparł Harry, — czyż nie zawdzięczam pani życia?
— A teraz, — dodała, otwierając drzwi, — proszę uciekać, co tchu, bo muszę wpuścić jenerała.
Harry nie potrzebował tej rady. Strach chwycił go za włosy, zmiatał więc, co sił. Jeszcze kilka kroków — i już będzie ocalony i powróci do lady Vandeleur. Ale zanim zrobił te kilka kroków, usłyszał, że jakiś głos męski woła go po imieniu, klnąc przy tem straszliwie. Spojrzawszy przez ramię, dostrzegł Charlie Pendragona, wymachującego obiema rękami i dającego znaki, by wracał natychmiast. To nowe zdarzenie tak wstrząsnęło Harrym, który doszedł już do najwyższego napięcia nerwowego, że uznał za najlepsze przyśpieszyć swój bieg. Coprawda, mógł przypomnieć sobie scenę w Ogrodach Kensington i skombinować, że jeżeli jenerał był mu wrogiem, Charlie Pendragon mógł być tylko przyjacielem. Ale ogarnął go gorączkowy szał, nie przyszedł mu na myśl żaden z tych wniosków, biegł tylko coraz prędzej wzdłuż ulicy.
Charlie, sądząc z brzmienia jego głosu i urągań, które z rykiem rzucał za sekretarzem, był w najwyższej pasji. I on biegł co sił, ale przewaga fizyczna była nie po jego stronie; stłukł kulawą nogę, padając na bruk, osłabł od krzyku i ruchy jego stawały się wciąż powolniejsze.
Nadzieja ożyła w Harrym. Uliczka była wąska, szła po pochyłości dość stromej, ale była zupełnie odludna. Po obu stronach ciągnęły się ogrodzenia ze zwisającemi gałęziami i, jak daleko sięgało oko zbiega, nie było ani drzwi otwartych, ani idącego człowieka. Opatrzność, zmęczona prześladowaniem, dawała mu teraz otwarte pole do ucieczki.
Niestety, kiedy przebiegał koło furtki ogrodowej, ocienionej leszczyną, nagle został odtrącony wtył i ujrzał na ścieżce ogrodowej postać rzeźnika z nieckami od mięsa w ręku. Harry, zanim rozpoznał to wszystko, już był po drugiej stronie uliczki. Ale drab miał czas mu się przypatrzeć. Widocznie zdziwił go widok gentlemana na tej uliczce; wyszedł przed furtkę i zaczął wołać za Harrym ze słowami ironicznej zachęty.
Ukazanie się jego zbudziło nowy pomysł w Charliem Pendragon. Chociaż stracił już całkiem oddech, podniósł znowu głos.
— Stój, złodziej! — krzyknął.
Rzeźnik natychmiast podchwycił okrzyk i przyłączył się do pościgu.
Była to ciężka chwila dla ściganego sekretarza. Coprawda, przerażenie popędzało go ze zdwojoną siłą, i wyprzedził swych prześladowców. Ale zdawał sobie sprawę, że siły jego są na wyczerpaniu, a niechby tylko jeszcze jeden przechodzień zagrodził wąską uliczkę, to położenie jego stałoby się rozpaczliwe.
— Muszę się schować, — myślał, — i to w przeciągu paru najbliższych minut. Inaczej — wszystko będzie ze mną skończone na tym świecie.
Zaledwie zaświtała mu ta myśl, gdy nagły zakręt uliczki zasłonił go przed wrogami. W takich okolicznościach nawet człowiek najmniej energiczny zaczyna działać ze stanowczością i siłą, a najostrożniejszy zapomina o przezorności i popełnia szaleństwa. Tak się stało z Harrym Hartley i ci co go znali, byliby zdziwieni jego śmiałością. Zatrzymał się, przerzucił pudełko od kapelusza przez mur ogrodowy, rozpędził się i, uchwyciwszy za wystający kamień muru, skoczył do ogrodu wślad za pudełkiem.
Oprzytomniał po chwili. Siedział na klombie małych krzewów różanych i krwawił, gdyż mur był zabezpieczony od podobnych — szturmów obfitym zapasem szkła tłuczonego. W głowie czuł zawrót, a członki jego jakby powychodziły ze stawów. Ogród był utrzymany bardzo starannie, pełno tam było kwiatów o pięknej woni. Spoglądając wgłąb, Harry ujrzał szczyt domu. Dom był duży i wyglądał na zamieszkany, ale w przeciwieństwie do ogrodu, był zrujnowany, źle utrzymany i brzydki. W murze nigdzie nie widać było wyjścia.
Rozglądał się automatycznie, nie mogąc powziąć jakiejkolwiek decyzji. Usłyszawszy kroki na żwirze, zwrócił oczy w tym kierunku, niezdolny zarówno do ucieczki, jak do obrony.
Przybysz był to duży, ordynarny, brudny człowiek w ubraniu ogrodnika, z polewaczką w lewej ręce. Człowieka przytomnego zatrwożyłby olbrzymi wzrost ogrodnika i jego czarne, groźne oczy. Ale Harry doznał takiego wstrząsu przy upadku, że nawet się nie przestraszył; pozostał całkiem bierny, gdy ogrodnik podszedł bliżej, chwycił go za ramię i szorstko postawił na nogi.
Przez chwilę obaj patrzyli sobie w oczy — Harry jak urzeczony, człowiek zaś — z gniewem i okrutnem szyderstwem.
— Kim pan jesteś? — zapytał w końcu — dlaczego pan skakał przez mój mur i połamał moje Gloire de Dijon? Jak pan się nazywa? — dodał, potrząsając nim, — i czego pan tu szuka?
Harry nie mógł wykrztusić ani słowa na swe usprawiedliwienie.
Ale w tej chwili przebiegali koło muru Pendragon i rzeźnik, a kroki ich i ochrypłe krzyki rozległy się głośnem echem w wąskiej uliczce. Ogrodnik otrzymał odpowiedź i spojrzał Harry’emu w twarz z ohydnym uśmiechem.
— Złodziej! — powiedział, i daję słowo, nieźle pan musi na tem wychodzić, bo widzę, że jest pan ubrany, jak gentleman od stóp do głowy. Czy nie wstyd panu chodzić po ulicy w takim ładnym stroju, razem z uczciwymi ludźmi? Mów-że, ty psie, — wybuchnął człowiek, — sądzę, że rozumiesz po angielsku; myślę, że mam z panem trochę do pomówienia, zanim pomaszerujesz pan ze mną do policji.
— Naprawdę, proszę pana, — powiedział Harry — wszystko to jest okropnem nieporozumieniem. I jeżeli zechce pan pójść ze mną do sir Tomasza Vandeleur, na Eaton Place, obiecuję panu, że wszystko to się wyjaśni. Widzę teraz, że ludzie najbardziej prawi mogą popaść w sytuację całkiem podejrzaną.
— Mój człowieczku — odparł ogrodnik — pójdę z panem nie dalej, jak do najbliższego komisarjatu. Nie wątpię, że inspektor przespaceruje się z panem z przyjemnością na Eaton Place i wypije herbatkę poobiednią w dostojnem gronie znajomych pana, Albo może pan woli iść odrazu do ministra spraw wewnętrznych? Sir Thomas Vandeleur — patrzcie proszę! Myśli pan, że nie potrafię odróżnić prawdziwego gentlemana od takiego łazika, jak pan? Ubranie nie ubranie, czytam w panu, jak w książce. Oto koszula, która pewnie kosztuje tyleż, co mój kapelusz od święta, ten płaszcz pewnie nie był ani razu nicowany, a buty pana...
Tu oczy ogrodnika skierowały się w dół, obraźliwe komentarze urwały się i sam on zapatrzył się na coś pod nogami. Przemówił wreszcie zmienionym głosem.
— Na litość boską, co to wszystko znaczy?
Harry poszedł za jego wzrokiem i ujrzał na ziemi coś, od czego oniemiał z przerażenia i podziwu. Skacząc, spadł na pudełko i rozdarł je napół; olbrzymi skarb diamentów wysypał się i leżał, częściowo wdeptany w grunt, częściowo rozrzucony na powierzchni w olśniewającej, królewskiej obfitości. Był tam wspaniały djadem, który podziwiał często na głowie lady Vandeleur, były tam pierścienie i spinki, kolczyki i bransolety, a nawet nieoprawne brylanty lśniły wśród krzewów różanych, jak krople rosy porannej. Pomiędzy dwoma ludźmi leżała na ziemi fortuna książęca, fortuna w najbardziej nęcącej i trwałej formie, fortuna którą można było zgarnąć w fartuch, piękna sama w sobie i odbijająca promienie słońca w miljonach tęcz.
— Dobry Boże, — rzekł Harry, — jestem zgubiony!
Z niewiarogodną szybkością myśl jego cofnęła się wstecz, i ogarnął całokształt przygód swych od samego rana, pojmując dopiero teraz, w jak smutny splot zdarzeń był się uwikłał. Obejrzał się dokoła, jakby szukając pomocy, ale był w ogrodzie sam z lśniącemi djamentami i straszliwym swym interlokutorem. Nasłuchując, słyszał tylko szelest liści i przyśpieszone tętno swego serca. Nic dziwnego, że odwaga go opuściła i powtórzył raz jeszcze złamanym głosem:
— Jestem zgubiony!
Ogrodnik rozglądał się na wszystkie strony z miną winowajcy. Ale w oknach nie widać było żadnej ludzkiej twarzy, odetchnął więc swobodniej.
— Nie bój się, ty głupcze, — powiedział, — najgorsze już się stało. Dlaczego nie mówiłeś odrazu, że tu jest dosyć dla dwóch? Dla dwóch? — powtórzył, — ależ wystarczy i dla dwustu! Ale idźmy stąd, tu nas mogą podpatrzeć. Wyprostuj no pan kapelusz i oczyść ubranie. Nie może pan przecież zrobić wśród ludzi dwóch kroków z tą miną warjata, jaką ma pan teraz.
Podczas gdy Harry poszedł machinalnie za tą wskazówką, ogrodnik ukląkł, pozbierał pośpiesznie rozrzucone klejnoty i włożył je znów do pudełka. Od dotknięcia tych kosztownych kryształków dreszcz przebiegł po szorstkiej postaci człowieka. Twarz jego przeobraziła się, a oczy błysnęły pożądliwością. Zdawało się, że łakomie przedłuża swe zajęcie i pieści się każdym djamentem, który bierze w rękę. Ale nareszcie wszystko było złożone i ogrodnik, ukrywszy pudełko pod bluzą, skinął na Harry’ego i, poprzedzając go, prowadził ku domowi.
Koło drzwi spotkali młodego duchownego w eleganckiej sutannie, ciemnowłosego i uderzająco pięknego, w którego spojrzeniu słabość łączyła się ze stanowczością. Ogrodnika widocznie zaniepokoiło to spotkanie, ale starał się nie pokazać tego po sobie i zwrócił się do pastora z obleśnym uśmiechem.
— Mamy piękny dzionek, mr. Rolles, — rzekł — piękny dzionek — to takaż prawda, jak to, że Bóg go stworzył. A to jest mój młody przyjaciel, który miał fantazję obejrzeć moje róże. Pozwoliłem sobie go przyprowadzić, sądzę, że żaden z lokatorów nie będzie nic miał przeciw temu.
— Jeżeli chodzi o mnie, — odparł wielebny mr. Rolles, — nic mi to nie szkodzi. Sądzę, że i reszta lokatorów nic nie będzie miała przeciw takiej drobnostce. Ogród należy do pana, mr. Raeburn; żaden z nas nie powinien o tem zapominać. A ponieważ pozwala nam pan swobodnie spacerować po ogrodzie, bylibyśmy bardzo nieuprzejmi, sprzeciwiając się odwiedzinom pańskich przyjaciół. Ale zdaje mi się, — dodał, — że ja i ten pan już spotykaliśmy się przedtem. Mam przyjemność widzieć p. Hartley? Z przykrością konstantuję, że pan gdzieś upadł.
I podał mu rękę.
Poczucie nienaruszonej godności i chęć odwleczenia objaśnień kazały Harry'emu odrzucić tę deskę ratunku i zaprzeczyć własnej tożsamości. Przekładał czułą wdzięczność nieznajomego ogrodnika ponad ciekawość, a może wątpliwości znajomego.
— Boję się, że to pomyłka, — rzekł, — nazywam się Thomlinson i jestem przyjacielem mr. Raeburn.
— Naprawdę? — rzekł mr. Rolles — podobieństwo jest zdumiewające.
Mr. Raeburn, który podczas tej rozmowy stał jak na rozżarzonych węglach, uznał za właściwe zakończyć ją co prędzej.
— Życzę panu przyjemnej przechadzki, — powiedział.
I z temi słowami pociągnął Harry’ego wgłąb domu, a stamtąd do pokoju, wychodzącego na ogród. Przedewszystkiem zapuścił firanki, gdyż mr. Rolles wciąż stał na tem samem miejscu, gdzie go byli zostawili w zamyśleniu, pełnem niepokoju. Potem wysypał zawartość połamanego pudełka na stół, i stał przed skarbem, rozłożonym w całej pełni blasku, ocierając ręce o biodra, z wyrazem drapieżnej chciwości. Wyraz twarzy tego człowieka, miotanego niższemi uczuciami, dodał nową udrękę do cierpień Harry’ego. Wydawało się niewiarogodnem, że za jednym zamachem został wyrzucony z życia czystych i subtelnych igraszek i pogrążony w brudny zbrodniczy odmęt. Sumienie nie wyrzucało mu żadnego przestępstwa, a tymczasem cierpiał karę w najostrzejszej i najokrutniejszej formie — obawy kary, podejrzeń porządnych ludzi, wspólnictwa i styczności z naturami, podłemi i brutalnemi. Chętnie oddałby życie, byle nie być w jednym pokoju z mr. Raeburn.
— A teraz, — powiedział ten ostatni, podzieliwszy klejnoty na dwie części prawie równe i przysunąwszy jedną z nich do siebie, — a teraz — wszystko na tym świecie otrzymuje zapłatę, nieraz bardzo słodką. Trzeba panu wiedzieć, mr. Hartley, jeżeli takie jest pańskie nazwisko, — że jestem człowiekiem łatwego usposobienia i dobroć moja zawsze szkodziła mi w życiu. Mógłbym schować do kieszeni wszystkie te ładne kamyczki, a pan nie śmiałby pisnąć ani słówka. Widocznie, czuję dla pana sympatję, bo nie mam serca obedrzeć pana ze wszystkiego. A więc, z czystej życzliwości radzę panu: podzielmy się. A to, — wskazał na dwie kupki klejnotów, — wydaje mi się podziałem po przyjaźni i sprawiedliwości. Czy ma pan coś do zarzucenia, mr. Hartley? Nie będę się kłócił o jakąś tam spinkę.
— Ależ, proszę pana, — zawołał Harry, — to, co pan mi proponuje, jest niemożliwe. Klejnoty nie należą do mnie, nie mogę ich dzielić ani tak, ani owak.
— Klejnoty nie są pana, czy tak? — odparł Raeburn. — I pan z nikim nie może podzielić się niemi, nie może pan? Wielka szkoda, bo w takim razie muszę pana odprowadzić do policji. Policja, — pomyśl pan o tem, — ciągnął dalej, — pomyśl pan, jaki to będzie cios dla szanownych rodziców pana, pomyśl pan, — i wziął przy tem Harry’ego za przegub ręki, — pomyśl o kolonjach i sądzie.
— Nie mogę nic na to poradzić, — jęknął Harry, — to nie moja wina. Czy nie chce pan pójść ze mną na Eaton Place?
— Nie, — odparł człowiek, — z całą pewnością nie chcę. I mam zamiar podzielić te zabaweczki z panem tu, na miejscu.
I mówiąc to, nagle i boleśnie skręcił rękę młodzieńca.
Harry nie mógł powstrzymać się od okrzyku, twarz jego okryła się potem. Może strach i ból ożywiły jego inteligencję, dość, że w jednej chwili cała sprawa stanęła przed nim w innem świetle. Widział, że nie pozostaje mu nic innego jak zgodzić się na propozycję gbura, a potem znaleźć dom i zmusić go do oddania zdobyczy, gdy już sam będzie wolny od wszelkich podejrzeń.
— Zgadzam się, — powiedział.
— Co za jagniątko, — zadrwił ogrodnik, — myślę, że pan w końcu zrozumiał własny interes. Pudełko to spalę razem ze śmieciami, ciekawi ludzie mogą je poznać. A pan zbieraj swoje błyskotki i pakuj do kieszeni.
Harry usłuchał go; Raeburn patrzył na to, a chciwość jego zapalała się przy każdym błysku klejnotu, ujmował go więc z części sekretarza i dołączał do swojej.
Kiedy podział był ukończony, obaj poszli ku drzwiom frontowym; Racburn otworzył je ostrożnie, i wyjrzał na ulicę. Widocznie nie było tam przechodniów, bo nagle chwycił Harry’ego za kark i, zgiąwszy go w pół, tak że nie widział nic, prócz chodnika i schodków przy domach, wlókł go przez parę ulic, w ciągu kilku chwil, Harry naliczył trzy rogi ulic, zanim brutal rozluźnił uścisk i z okrzykiem: — Teraz skończone z tobą! — dobrze skierowanem, atletycznem kopnięciem wyrzucił go w przestrzeń głową naprzód.
Kiedy Harry, ogłuszony, z krwawiącym nosem, oprzytomniał wreszcie, mr. Racburn znikł bez śladu. W pierwszej chwili gniew i ból tak opanowały młodzieńca, że rozpłakał się i, łkając, stał na środku drogi.
Kiedy wzburzenie jego cokolwiek się uśmierzyło, zaczął się rozglądać i odczytywać nazwy ulic, na skrzyżowaniu których opuścił go ogrodnik. Był wciąż jeszcze w odludnej części zachodniego Londynu, pomiędzy willami i dużemi ogrodami. Ale w oknach widział kilka osób, które były świadkami jego przygody i wnet z domu wybiegła służąca i ofiarowała mu szklankę wody. W tej samej chwili brudny drab, który stał w pobliżu, patrząc z podełba, zbliżył się do niego z drugiej strony.
— Biedny pan, — rzekła dziewczyna, jak okropnie obeszli się z panem! Co znowu, ubranie pana jest całkiem zniszczone i podarte na kolanach! Czy zna pan łotra, który tak urządził pana?
— Znam! — zawołał Harry, którego woda cokolwiek orzeźwiła, — dosięgnę go w domu pomimo jego ostrożności. Obiecuję pani, że drogo mi zapłaci za dzisiejsze sprawki.
— Proszę lepiej wejść do domu, umyć się i oczyścić, — mówiła służąca, — moja pani przyjmie pana dobrze, proszę się nie obawiać. Podniosę kapelusz pana. Boże wielkiego miłosierdzia, — krzyknęła, — rozsypał pan djamenty po całej dlicy!
Było tak w samej rzeczy: Połowa klejnotów, które mu zostały po podziale z mr. Racburn, wysypała mu się z kieszeni przy pchnięciu i błyszczała na ziemi. Podziękował losom, że służąca miała tak bystry wzrok. Mogłoby się stać jeszcze gorzej, — pomyślał, — i odzyskanie tych kilku klejnotów wydało mu się równie ważnem, jak strata wszystkich innych. Ale niestety! kiedy schylił się, by podnieść swe skarby, włóczęga natarł na niego, przewrócił jego i służącą, zgarnął dwie pełne garście djamentów i uciekł ze zdumiewającą szybkością.
Harry, zerwawszy się z krzykiem popędził za łotrem, ale ten miał zbyt dobre nogi i musiał znać miejscowość, bo po zbiegu nie zostało nawet śladu.
Całkiem zgnębiony, Harry wrócił na miejsce klęski, gdzie wciąż czekała na niego służąca i oddała mu kapelusz i resztę djamentów. Harry serdecznie jej podziękował i, nie mając powodów do oszczędzania, wsiadł w pierwszą napotkaną dorożkę i pojechał na Eaton Place.
W domu zastał zamęt, jakby w rodzinie zdarzyła się katastrofa. Służba tłoczyła się w hall’u i nie mogła, lub też nie starała się pohamować wesołości na widok poturbowanej figury sekretarza. Przeszedł koło niej z godnością i udał wprost do buduaru. Kiedy otworzył drzwi, oczom jego ukazał się widok dziwny i groźny. Ujrzał jenerała, jego żonę i, co najdziwniejsze, Charlie Pendragona, siedzących koło siebie i rozmawiających o czemś bardzo ważnem. Harry zrozumiał odrazu, że pozostało mu nie wiele do wyjaśnienia. Jenerał usłyszał już spowiedź o zamachu na swą kieszeń i o niefortunnem wykonaniu planu i wszyscy złączyli się w imię wspólnego niebezpieczeństwa.
— Dzięki Bogu, — wykrzyknęła lady Vandeleur — oto on jest! Pudełko, Harry, pudełko!
Ale Harry stał przed nimi milczący i przybity.
— Mów że! — wołała — mów! Gdzie pudełko?
Mężczyźni z groźnemi gestami powtórzyli pytanie.
Harry wyjął garść klejnotów z kieszeni. Był bardzo blady.
— Oto wszystko, co pozostało — powiedział — świadczę się Bogiem, że to nie moja wina. Jeżeli państwo będą mieli cierpliwość, to niektóre klejnoty można będzie odzyskać, chociaż inne są na zawsze stracone.
— Niestety, — zawołała lady Vandeleur — zginęły wszystkie nasze djamenty, a ja jestem dłużna dziewięćdziesiąt tysiący funtów za suknie.
— Pani, — rzekł jenerał, — mogłaś wyrzucać do rynsztoków wszystkie swoje łachy; mogłaś narobić długów pięć razy więcej, niż wymieniłaś; mogłaś mi ukraść pierścień i diadem matki; a głos natury byłby jednak przeważył i przebaczyłbym ci w końcu. Ale pani, zabrałaś mi djament radży, oko światła, jak poetycznie mówią ludzie wschodu, — dumę Kaszgaru! Zabrałaś mi djament radży, — zawołał, podnosząc ręce, — i wszystko, pani, wszystko jest skończone między nami!
— Proszę mi wierzyć, jenerale Vandeleur — odparła, — że są to najmilsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam z twych ust. Teraz gdy spadła na nas ruina, jestem rada tej zmiany, która mnie uwalnia od pana. Mówił mi pan często, że wyszłam za pana zamąż dla pieniędzy. Pozwoli mi pan powiedzieć, że zawsze gorzko żałowałam tej tranzakcji. Gdyby pan rozporządzał jeszcze raz swą ręką i gdyby pan miał djament większy od pana głowy, odradzałabym ostatniej służącej tego nieprzyjemnego i niemożliwego małżeństwa, co zaś pana dotyczy, panie Hartley — zwróciła się do sekretarza, — to pan dostatecznie już wystawił na pokaz w tym domu swe zalety; jesteśmy wystarczająco przekonani, że brak panu w równym stopniu męskości, rozsądku i godności osobistej, i widzę dla pana tylko jedno wyjście: — usunąć się momentalnie i nigdy tu nie wracać. O swoją pensję może się pan upominać, jako jeden z wierzycieli mego męża, gdyż to, co zaszło, jest jego bankructwem.
Zaledwie Harry zrozumiał to obraźliwe przemówienie, gdy napadł na niego jenerał.
— A tymczasem, — rzekł, — proszę iść za mną do najbliższego inspektora policji. Może pan oszukiwać prostego żołnierza, ale oko sprawiedliwości odczyta hańbiącą tajemnicę pana. Jeżeli mam żyć w nędzy na starość wskutek pokątnych intryg pana z moją żoną, przynajmniej nie zostanie pan bez nagrody za swą fatygę. I Pan Bóg, proszę pana, nie odmówi mi tej satysfakcji, że będzie pan skubał pakuły aż do śmierci.
Z temi słowami, jenerał wywlókł Harry’ego z pokoju i pośpieszył z nim do okręgowego urzędu policyjnego.
Tu mówi mój (autor arabski) kończy się godna pożałowania historja pudełka od kapelusza. Ale dla niefortunnego sekretarza cała ta sprawa stała się początkiem nowego, bardziej męskiego życia. Policja łatwo przekonała się o jego niewinności; pomógł on w poszukiwaniach i nawet zjednał sobie pochwałę jednego z naczelników oddziału detektywów za swą prawość i prostotę. Kilka osób zainteresowało się nieszczęśliwym młodzieńcem. Wkrótce odziedziczył pewną sumkę po swej niezamężnej ciotce w Worcestershire. Wtedy ożenił się z Prudencją i wsiadł na okręt, udając się do Bendigo, a jak inni twierdzili, do Trincomalce. Był zadowolony ze swego losu i ożywiony najlepszą nadzieją na przyszłość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.