Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ulega fatalnemu urokowi — i on chce klejnotu dla siebie. Usypia narkotykiem pastora i odbiera mu kamień. Kamień wpada w ręoe innego człowieka — jak? mniejsza o to, — a ten, przerażony widokiem bezcennego klejnotu, oddaje go na przechowanie osobistości na wysokiem stanowisku, stojącej ponad wszelkim posądzeniem.
— Imię oficera Tomasz Vandeleur, klejnot ten, to Djament Radży — książę otworzył dłoń — i oto masz go przed oczami.
Ajent odskoczył z okrzykiem.
— Mówiliśmy o przekupstwie, — podjął książę, — dla mnie ten lśniący kryształ jest tak obmierzły, jakby roiło się w nim robactwo mogilne, tak okropny, jak by splamiony był krwią niewinną. Widzę go w mej dłoni i wiem, że płonie ogniem piekielnym. Opowiedziałem panu tylko część jego historji. Wyobraźnia wzdryga się na myśl o zbrodniach i oszustwach, które wywołał. Przez lata całe służył on straszliwym władzom piekła. A teraz dość krwi, nieszczęścia, dość złamanych istnień, zerwanych węzłów przyjaźni. Złe, jak i dobre ma zawsze koniec, nie może trwać długo zaraza tak, jak nie trwa długo muzyka, upajająca nasz słuch. I na djament przyszedł koniec. Boże, przebacz, jeżeli czynię zło, ale dziś kończy się jego władza!
Książę nagłym ruchem rzucił djament, który, zakreśliwszy łuk świetlny, wpadł w nurty rzeki.
— Amen, — rzekł Floryzel z powagą, — uśmierciłem narzędzie zbrodni.
— Na litość boską! — krzyknął detektyw, — co Wasza Wysokość uczyniła? Przepadłem! To ruina dla mnie!