Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jaroslav Hašek
Tytuł Przygody dobrego wojaka Szwejka
Podtytuł podczas wojny światowej
Tom Tom I

Szwejk na tyłach

Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Data wyd. 1949
Druk Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
Dobry wojak Szwejk w komisariacie policji.


Zamach serajewski napełnił komisariat policji licznymi ofiarami. Przyprowadzali tu jednego za drugim, a stary inspektor w kancelarii przyjemczej powtarzał głosem dobrodusznego człowieka:
— Źle wyjdziecie na tym, Ferdynandzie.
Gdy Szwejka zamknięto w jednej z licznych cel na pierwszym piętrze, znalazł tam towarzystwo sześciorga osób. Pięciu aresztantów siedziało przy stole, a w rogu na pryczy siedział, jakby stroniąc od reszty towarzystwa, mężczyzna w średnim wieku.
Szwejk zaczął rozpytywać jednego po drugim, za co zostali aresztowani.
Od tych pięciu, którzy siedzieli przy stole, otrzymał niejako jednobrzmiącą odpowiedź:
— Za Serajewo! — Za Ferdynanda! — Za zamordowanie pana arcyksięcia! — Przez Ferdynanda! — Za to, że pana arcyksięcia zastrzelili w Serajewie!
Szósty, który od tych pięciu stronił, rzekł, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego, żeby na niego nie padło jakie podejrzenie, bo on został aresztowany jedynie za usiłowanie morderstwa rabunkowego na pewnym gospodarzu z Holic.
Szwejk przysiadł się do stołu do towarzystwa spiskowców, którzy już po raz dziesiąty opowiadali sobie, w jaki sposób dostali się tutaj.
Wszyscy z wyjątkiem jednego, zostali aresztowani bądź w gospodzie, bądź w winiarni albo w kawiarni. Wyjątkiem był niezwykle otyły pan w okularach, z oczyma zapłakanymi, który został aresztowany w domu we własnym mieszkaniu, ponieważ na dwa dni przed zamachem w Serajewie płacił w gospodzie „u Brejszki“ za dwóch serbskich studentów politechniki, a prócz tego widziano go pijanego w ich towarzystwie, w „Montmartrze“ przy ulicy Łańcuchowej, gdzie, jak to stwierdził protokolarnie własnym podpisem, także za nich płacił. Widział go tam detektyw Brixi.
Na wszystkie pytania podczas śledztwa wstępnego kwilił stereotypowo:
— Ja mam handel papierem.
Na co otrzymywał podobnież stereotypową odpowiedź:
— To pana nie tłumaczy.
Pan małego wzrostu, którego spotkała ta przygoda w winiarni, był profesorem historii i wykładał właścicielowi winiarni dzieje różnych zamachów. Aresztowany został w chwili, kiedy kończył psychologiczną analizę jednego z zamachów słowy:
— Myśl zamachu jest tak prosta, jak jajko Kolumba.
— I taka jasna, jak to, że pan się dostanie na Pankrac — uzupełnił jego zdanie komisarz policji przy badaniu.
Trzeci spiskowiec był prezesem dobroczynnego stowarzyszenia „Dobromil“ w Hodkowiczkach. Tego dnia, w którym zdarzył się zamach, „Dobromil“ urządzał zabawę ogrodową, połączoną z koncertem. Wachmistrz żandarmerii przybył do ogrodu i wezwał uczestników, żeby się rozeszli, bo Austria ma żałobę, na co prezes „Dobromila“ odpowiedział dobrodusznie: — Zaczekaj pan chwileczkę, niech dograją „Hej Słowianie“.
Teraz siedział w areszcie z głową opuszczoną i narzekał:
— W sierpniu mamy nowe wybory zarządu. Jeśli do tego czasu nie będę w domu, to się może trafić, że mnie nie wybiorą. Już po raz dziesiąty jestem prezesem. Ja tego wstydu nie przeżyję.
W sposób osobliwy poigrał sobie nieboszczyk Ferdynand z czwartym aresztantem, mężem czystego charakteru i nienagannej przeszłości. Przez całe dwa dni uchylał się od jakiejkolwiek rozmowy o Ferdynandzie, aż wieczorem w kawiarni przy mariaszu, zabijając żołędnego króla atutową siódemką dzwonkową, rzekł:
— Siedem dzwonków, jak siedem kul w Serajewie.
Człowiek piąty, który, jak sam się wyraził, siedział przez to morderstwo popełnione na panu arcyksięciu w Serajewie, jeszcze teraz miał włosy i wąsy zjeżone z przerażenia, tak że głowa jego przypominała pinczera.
Ten aresztant nie odezwał się ani słowem w restauracji, w której go aresztowano, ba, nawet nie czytał gazet o zabiciu Ferdynanda i siedział przy stole zupełnie sam, gdy wtem podszedł do niego jakiś pan, usiadł naprzeciw niego i rzekł z pośpiechem:
— Czytał pan o tym?
— Nie czytałem.
— Wie pan o tym?
— Nie wiem.
— A wie pan, o co chodzi?
— Nie wiem, bo mnie to nie interesuje.
— A jednak powinno to pana zainteresować.
— Nie wiem, co by mnie miało interesować. Wypalę cygaro, wypiję parę szklanek, zjem kolację i dość. Gazet nie czytam. Gazety kłamią. Po co się denerwować?
— Więc pana nie interesuje nawet to morderstwo w Serajewie?
— Mnie w ogóle żadne morderstwo nie interesuje, czy w Pradze, czy w Wiedniu, czy w Serajewie, czy w Londynie. Od tego są urzędy, sądy i policja. Jeśli gdzieś kiedyś kogo zabiją, to dobrze mu tak, po co jest bałwan i taki nieostrożny, że się da zabić?
Były to jego ostatnie słowa w tej rozmowie. Od tej chwili powtarzał głośno i w pięciominutowych pauzach te słowa:
— Ja jestem niewinny. Ja jestem niewinny.
Słowa te wykrzykiwał i w bramie komisariatu policji, słowa te będzie powtarzał i przy przewożeniu go do sądu karnego w Pradze i z tymi słowy wkroczy do swej celi więziennej.
Gdy Szwejk wysłuchał wszystkich tych straszliwych opowieści spiskowych, uznał za właściwe pouczyć spiskowców o całkowitej beznadziejności ich sytuacji.
— Ze wszystkimi nami jest bardzo źle — zaczął swoje słowa pociechy. — Nie jest to prawdą, że się wam, nam wszystkim, nie może stać nic złego. Od czego mamy policję, jak nie od tego, żeby nas karała za nasze gadulstwo? Jeśli nastały takie niebezpieczne czasy, że strzelają do arcyksiążąt, to nikt nie powinien się dziwić, że go przyprowadzą do komisariatu. To wszystko robi się dla pompy, żeby Ferdynand miał reklamę przed swoim pogrzebem. Im więcej nas tu będzie, tym lepiej dla nas, bo nam będzie weselej. Kiedym służył w wojsku, to nieraz pół kompanii siedziało w pace. A wielu to niewinnych ludzi zostało skazanych! I nie tylko w wojsku, ale i przez inne sądy. Pamiętam, że raz jedna kobieta została skazana za to, że udusiła swoje nowonarodzone bliźnięta. Chociaż przysięgała, że nie mogła udusić bliźniąt, bo urodziła się jej tylko jedna dziewczynka, którą udało się udusić całkiem bez bólu, to jednak skazana została za morderstwo podwójne. Albo na przykład ten niewinny Cygan w Zabiehlicach, co się włamał do sklepiku w nocy na Boże Narodzenie. Przysięgał, że chciał się tylko ogrzać, i nic mu to nie pomogło. Jak tylko sąd weźmie sobie coś w swoje ręce, to już klapa. Ale tak musi być. Może być, że wszyscy ludzie nie są takimi draniami, jak o nich przypuszczać należy, ale w jaki sposób dzisiaj odróżnisz człowieka dobrego od gałgana, osobliwie teraz, w takich poważnych czasach, gdy zakatrupili tego Ferdynanda? Tam u nas, kiedym służył w wojsku w Budziejowicach, zastrzelili w lesie za placem ćwiczeń psa pana kapitana. Kiedy się o tym pan kapitan dowiedział, zwołał nas wszystkich, kazał nam stanąć przed sobą i powiada, żeby co dziesiąty wystąpił z szeregu. Rzecz prosta, że i ja byłem dziesiąty, i tak staliśmy habacht, nawet nie mrugając. Kapitan chodzi sobie koło nas i powiada: — wy psubraty, podlecy, świntuchy, hieny cętkowane, tak bym wam z przyjemnością wlepił pojedynkę, posiekałbym was na makaron, porozstrzeliwał i zrobił karpia na niebiesko. Żebyście wiedzieli, że się z wami nie będę bawił, daję wam wszystkim dwa tygodnie koszarówki. — Widzicie panowie, wtedy chodziło tylko o pieska, a dzisiaj chodzi nawet o pana arcyksięcia. I dlatego musi być zgroza, żeby żałoba była jak się patrzy.
— Ja jestem niewinny. Ja jestem niewinny — powtarzał człowiek o zjeżonych włosach.
— Chrystus Pan też był niewinny — rzekł Szwejk — i też go ukrzyżowali. Nigdy nikomu nie zależało na jakimś tam niewinnym człowieku. Maul halten und weiter dienen! — jak nam mawiali w wojsku. To jest najlepsze i najpiękniejsze.
Szwejk wyciągnął się na pryczy i usnął snem sprawiedliwego.
Tymczasem przybyło dwóch nowych aresztantów. Jeden z nich był Bośniakiem. Chodził po izbie, zgrzytał zębami i co drugie jego słowo brzmiało: „Jebenti duszu“. Męczyła go myśl, że w komisariacie policji zginie mu jego koszyk.
Drugim gościem był Paliwec, właściciel gospody, który zauważywszy swego znajomego, Szwejka, zbudził go i głosem pełnym tragiki wołał:
— Jestem tu więc i ja!
Szwejk uścisnął mu serdecznie rękę i rzekł:
— Cieszę się szczerze. Wiedziałem, że ten pan dotrzyma słowa, gdy zapewniał, że wieczorem po pana przyjdą. Taka punktualność to dobra rzecz.
Pan Paliwec zauważył wszakże, że taka punktualność gówno warta i po cichu spytał Szwejka, czy ci inni aresztanci nie są aby złodziejaszkami, bo to mogłoby mu zaszkodzić jako właścicielowi gospody.
Szwejk objaśnił go, że wszyscy z wyjątkiem jednego pana, który dostał się tu za usiłowanie morderstwa rabunkowego na osobie gospodarza z Holic, należą do ich towarzystwa i siedzą przez pana arcyksięcia.
Pan Paliwec obraził się i rzekł, że nie został aresztowany dla jakiegoś głupiego arcyksięcia, ale z powodu samego najjaśniejszego pana. Ponieważ reszta towarzystwa zaczęła się tym interesować, opowiedział, jak to muchy zanieczyściły mu obraz cesarza.
— Zapaskudziły mi go, bestie — kończył opowiadanie swej przygody — a mnie zaprowadziły do kryminału. Ale ja tego tym muchom nie daruję — odgrażał się.
Szwejk udał się znowuż na spoczynek, ale nie spał długo, bo przyszli po niego, aby go zaprowadzić na śledztwo.
Wchodząc po schodach na wyższe piętra w drodze do III wydziału dla przesłuchania, Szwejk dźwigał swój krzyż na szczyt golgoty, sam nie dostrzegając swojego męczeństwa.
Zauważywszy napis, że pluć na korytarzach nie wolno, poprosił strażnika, aby mu pozwolił splunąć do spluwaczki i promieniejąc wielkością swojej prostoty, wkroczył do kancelarii ze słowy:
— Dobry wieczór szanownym panom, wszystkim razem.
Zamiast odpowiedzi dostał szturchaniec pod żebro i zaraz potem stanął przy stole, za którym siedział pan o rysach twarzy pełnych zwierzęcego okrucieństwa, jakby właśnie wypadł z książki Lombrosa „O typach zbrodniczych“.
Okiem, chłepcącym krew, spojrzał na Szwejka i rzekł:
— Nie udawaj pan takiego idioty.
— Bardzo mi przykro — odpowiedział Szwejk z wielką powagą — ale w wojsku byłem poddany superarbitracji z powodu idiotyzmu i urzędowo zostałem przez komisję zadeklarowany jako idiota. Ja jestem idiota z urzędu.
Pan o zbrodniczym typie szczęknął zębami:
— To, o co jesteś pan oskarżony i czegoś się pan dopuścił, świadczy, że masz rozum w porządku.
I wymienił Szwejkowi długi szereg różnych zbrodni, poczynając od zdrady głównej a kończąc na obrazie jego cesarskiej mości i członków domu cesarskiego. Pośrodku tych przestępstw jaśniało pochwalanie morderstwa arcyksięcia Ferdynanda; od niego wychodziły odnóża nowych przestępstw, śród których błyszczała zbrodnia podburzania do nieposłuszeństwa władzom, ponieważ wszystko to stało się w lokalu publicznym.
— Co pan na to? — zwycięsko zapytał pan o rysach znamionujących wielkie okrucieństwo.
— Ano, sporo się tego nazbierało — odpowiedział naiwnie Szwejk. — Co za dużo, to niezdrowo.
— No, widzi pan, sam się pan przyznaje.
— Ja się przyznaję do wszystkiego, proszę pana, surowość musi być, bez surowości ładnie byśmy wyglądali. Jeszcze kiedym służył w wojsku...
— Stul pan gębę — wrzasnął radca policji na Szwejka — i mów pan tylko to, o co się pytam. Rozumie pan?
— Jakżebym nie miał rozumieć? — rzekł Szwejk. — Posłusznie melduję, że rozumiem i że we wszystkim, co pan raczy do mnie mówić, mogę się orientować.
— Z kim pan utrzymuje stosunki?
— Ze swoją posługaczką, proszę pana.
— A w miejscowych kołach politycznych nie masz pan znajomych?
— Mam, proszę pana, kupuję sobie południowe wydania „Narodni Politiki“, jak się mówi, suczki.
— Precz! — wrzasnął na Szwejka pan o zwierzęcym wyrazie.
Gdy Szwejka wyprowadzano z kancelarii rzekł:
— Dobrej nocy, wielmożny panie.
Powróciwszy do izby aresztanckiej, oznajmił Szwejk obecnym, że takie przesłuchiwania to niezgorsza frajda. — Trochę tam pokrzyczą, a w końcu człeka wypędzą.
— Dawniej — wywodził Szwejk — bywało gorzej. Czytałem kiedyś taką książkę, że oskarżeni musieli chodzić po rozpalonym żelazie i pić roztopiony ołów, żeby się pokazało, kto jest niewinny. Albo wtykali nogi badanego w buty hiszpańskie i rozciągali go na drabinie, jeśli nie chciał się przyznać, albo też przypalali mu boki strażackimi pochodniami, jak to robili na przykład świętemu Janowi Nepomukowi. Podobno ryczał przy tym, jakby go na noże brali, i nie zamilkł, dopóki nie zrzucili go z mostu Eliszki do Wełtawy, i to w worku nieprzemakalnym. Takich wypadków było więcej, a jeszcze do tego człowieka ćwiartowali albo wbijali go na pal gdzieścik tam koło Muzeum. A jeśli wrzucili kogo do głodomorni, to taki człowiek czuł się z uciechy jak odrodzony.
— Dzisiaj to jedna wielka frajda dostać się do aresztu — pochwalał Szwejk nowe czasy — nie ma ćwiartowania, nie ma hiszpańskich butów. Prycze mamy, stół mamy, ławki mamy, nie potrzebujemy pchać się jeden na drugiego, zupę dostajemy, chleb też nam dają, dzban wody przyniosą, wychodek mamy prosto pod gębą. We wszystkim widać postęp. Prawda, że na śledztwo trochę niby daleko, bo aż przez trzy korytarze i o piętro wyżej, ale za to na korytarzach jest czysto i żywo. Tu prowadzą jednego, tam drugiego, młodego, starego, płci męskiej, płci żeńskiej. Człek się cieszy już i z tego, że nie siedzi tu sam. Każdy idzie spokojnie swoją drogą i nie potrzebuje się obawiać, że mu w kancelarii powiedzą: — Więc naradziliśmy się i jutro zostanie pan poćwiartowany albo spalony na stosie, wedle swego własnego wyboru. — Rozmyślanie o takich rzeczach byłoby z pewnością nielekkie, a ja sądzę, panowie, że niejeden z nas byłby w takim momencie całkiem zdetonowany. No, dzisiaj stosunki zmieniły się już na naszą korzyść.
Właśnie kończył był apologię współczesnego więzienia obywateli, gdy dozorca otworzył drzwi i zawołał:
— Szwejk, ubrać się i dalej na śledztwo!
— Ja się ubiorę — odpowiedział Szwejk — przeciwko temu nie mam nic do powiedzenia, ale boję się, że to pewno pomyłka, bo już raz zostałem ze śledztwa wyrzucony. I jeszcze się boję, aby reszta tych panów, co tutaj są razem ze mną, nie pogniewała się na mnie, że ja chodzę dwa razy z kolei na śledztwo, a oni nie byli tam dzisiejszego wieczora jeszcze ani razu. Może to wzbudzić zawiść.
— Ruszać się i nie ględzić — brzmiała odpowiedź na gentlemeński wywód Szwejka.
Szwejk znalazł się znowuż przed panem o zbrodniczym typie, który bez jakiegokolwiek wstępu zapytał go twardo i nieubłagalnie:
— Przyznaje się pan do wszystkiego?
Szwejk zwrócił ku nieubłaganemu człowiekowi swoje dobre, modre oczy i rzekł miękko:
— Jeśli pan sobie życzy, proszę pana, abym się przyznał, to się przyznaję, bo mnie to nic nie szkodzi. Ale gdyby pan powiedział: — Szwejku, nie przyznawajcie się do niczego — to się będę wykręcał do ostatnich sił.
Surowy pan pisał coś w aktach i podawszy Szwejkowi pióro, wezwał go, aby akt podpisał.

I Szwejk podpisał oskarżenie Bretschneidera wraz z dodatkiem:
Wszystkie wyżej wymienione oskarżenia przeciwko mnie opierają się na prawdzie.
Józef Szwejk

Podpisawszy, zwrócił się do surowego pana:
— Czy każe mi pan jeszcze coś podpisać? Czy może mam przyjść dopiero jutro rano?
— Z rana zostanie pan wywieziony do sądu karnego — usłyszał w odpowiedzi.
— O której godzinie, proszę pana? Żebym przecie, broń mnie Boże, nie zaspał!
— Precz! — zabrzmiało na Szwejka dzisiaj po raz drugi to słowo zza stołu, przy którym stał.
Powracając do swego nowego zakratowanego mieszkania, Szwejk rzekł do dozorcy, który go przyprowadził:
— Wszystko tu jest akuratne, jak w zegarku.
Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, jego współaresztowani zasypali go mnóstwem pytań, na które Szwejk odpowiedział jasno:
— Akurat się przyznałem, że zabiłem arcyksięcia Ferdynanda.
Sześcioro ludzi skuliło się w przestrachu pod zawszonymi kocami, tylko Bośniak rzekł:
— Dobro doszli.
Układając się na pryczy, mówił Szwejk:
— Głupia sprawa, że nie mamy tutaj budzika.
Ale rano zbudzili go bez budzika i punktualnie o szóstej wywozili Szwejka w „zielonym Antku“ do krajowego sądu karnego.
— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — rzekł Szwejk do swoich towarzyszy podróży, gdy „zielony Antek“ wyjeżdżał z bramy komisariatu policji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jaroslav Hašek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.