Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VII/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
PAN VAN-DICK ODSŁANIA SIĘ.

Gdy Tristan ochłonął trochę ze swego wzruszenia, przypomniał sobie pana Mametyna, którego wszystko przewidująca opatrzność, tak cudownie przed kilkoma dniami na drogę życia jego zesłała. Zgłębi serca podziękował jéj że takie ma o nim staranie, obiecując sobie jednakże, że to już będzie ostatnia próba, ostatnie kuszenie losu, i że jeżeli jego nowe położenie, w czém kolwiek równać się będzie teraźniejszemu, wypadnie mu koniecznie życie sobie odebrać.
Dokończył zawiniątek i pakunków swoich, wśród woni i śpiewu całéj natury, téj wiecznéj pocieszycielki uśmiechającéj się do serc zbolałych, pokazującéj czasem w jednym promieniu słońca, drogę całą do nadziei, przyszłości i szczęścia.
Gdy wszystko ukończył i zgromadził co miał z sobą do zabrania, pożegnał się z temi ścianami, z pokojem w którym sobie być szczęśliwym obiecywał i zszedł do pana Van-Dicka.
Znalazł kupca jeszcze nie ze wszystkiém ze wzruszenia ochłoniętego, i piszącego z takiém zajęciem listy, że nawet głowy za otwarciem drzwi i przyjściem jego nie odwrócił.
Tristan zbliżył się do pana Van-Dicka, a widząc go ciągle jednostajnie robotą swoją zajętego, wymówił do niego:
— Jeżeli panu przeszkadzam, to się oddalę.
— A to ty przyjacielu! niewidziałem cię, przebacz mi. No i cóż mówisz na to co się działo?
— Nie mnie przystoi, objawiać panu moją opinię.
— Już to ja posądzałem moją żonę, że zdolna jest wszystko zrobić prócz tego co zrobiła.
— Trzeba jéj przebaczyć, gniew złym jest doradzcą, a pani Van-Dick aż nadto została ukaraną, przez wstyd który ją przy wszystkich spotkał. Co do mnie, przebaczam jéj z całego serca.
— Czy mówiła z tobą?
— Nie, nie widziałem jéj nawet.
— Bądź spokojnym, to się już nie odnowi ani nie powtórzy.
— Obiecuję i przyrzekam panu że będę spokojnym.
— Ona wyjdzie z domu, rzekł Van-Dick, tonem w którym widać było że postanowienie jego wahało się i stygnąć zaczynało.
— Ona tu zostanie.
— Jednakże nie możecie żyć razem z sobą w jednym i tymże samym domu, nieprawdaż Tristanie?
— Wielka prawda, i tę zupełnie zrozumiałem.
— No! i jakże tedy będzie?
— Oto tak: że nie uznaję w sobie prawa, aby zprowadziwszy (mimowolnie wprawdzie) niepokój w dom pański, najgościnniéj mi przez pana ofiarowany, abym był jeszcze przyczyną poróżnienia się i rozliczenia pańskiego z żoną. Do mnie należy ustąpić miejsca pani Van-Dick; ustępuję go dobrowolnie.
— I gdzież się udajesz?
— Do doktora Mametyna.
— No, powiem ci że masz słuszność, i na twojém miejscu to samo bym zrobił.
— Widzisz pan że mam słuszność.
— Żona moja, wściekać się na to będzie.
— A to nie sprowadzi najmniejszego zgorszenia, ani rozgłosu.
— A potém, tam ci nawet lepiej będzie, niżeli tutaj. Pani Mametyn jest godną uwielbienia kobietą i największą uprzejmość pokazywać ci będzie; sam Mametyn więcej wart odemnie. Idź więc drogi przyjacielu, idź do nich prosto.
— Pochwalasz mnie pan?
— Ze wszystkiém pochwalam.
— Lecz przynajmniéj opuszczając dom pański unoszę z sobą szacunek twój panie?
— Całkowity, szczery, głęboki.
— Jeżeli kiedykolwiek spotkamy się osobiście, blisko.....
— Wyciągnę do ciebie rękę tak samo jak w téj chwili; a widywać się będziemy, bo wymagam abyś mnie odwiedzał i ty i poczciwy zacny doktór także. Lecz przyjmiesz też jednę radę, którą ci dać mam wielką ochotę?
— Bardzo chętnie.
— Oto, nie mieszkaj w tym samym co pan Mametyn domu, to zawsze z tego jakiś dla kogoś ambaras się wydarzyć może. Gdybyś mi chciał wierzyć, tobyś najął sobie, osobne blisko doktora mieszkanie.
— Zawsze miałem chęć to co pan radzisz zrobić, i czy domek mały, czy wreszcie jeden pokoik, chciałem nająć.
— Najmij pan mały próżny na teraz domek, naprzeciwko domostwa doktora, za małą cenę go dostaniesz a będziesz bardzo blisko i sam u siebie.
— Masz pan słuszność, a teraz mam jeszcze małą do pana prośbę.
Na to Van-Dick, bardzo naiwnie sięgnął ręką za kieskę.
— Wszystko czego tylko zażądasz, jest na twoje usługi. Tristan zarumienił się i zatrzymał rękę pana Van-Dicka.
— Dzięki ci panie, to nie oto mi chodzi.
— Dla czego nie o to?
— Bo niczego nie potrzebuję.
— Ale nierób sobie żadnych skrupułów, późniéj możesz mi oddać.
—Dziękuję ostatecznie, mój drogi panie Van-Dick, wszystko mam co mi tylko potrzebne.
— Jak sobie chcesz, ale nie zapominaj, że odtąd, to jest dzisiaj i na zawsze, możesz przyjaźnią i workiem moim rozrządzać.
— Z całego serca dziękuję panu.
— No! więc w czémże mam ci usłużyć?
— Pan wiesz że dobrze byłem z Willemem.
— Wiem, uważałem to.
— To jest uczciwy chłopiec i nie mało dbam o jego przyjaźń.
— Pojmuję.
— Czy chcesz mi pan dać dowód dobroci swojéj, i zapewnić go słowem swojém i mojém, że zupełnie nie zasługuję na jego wyrzuty, i że widzenie jego uszczęśliwiłoby serce moje.
— Alboż poróżniliście się teraz?
— Poróżnili i nie mało.
— Od kiedyż to nastąpiło?
— Od dnia wczorajszego dopiero.
— Jakżesz mój przyjacielu możesz o tém wiedzieć, kiedy tu go niema?
— Napisał do mnie.
— Z jakiegoź to powodu? powiedz mi proszę.
— Kiedy sam nie wiem tego.
— Moja żona pewnie, do niego napisała.
— Czy tak się panu zdaje? lecz cóżby mogła na mnie napisać?
— Że jéj się oświadczałeś, bo mnie to powiedziała.
— Ależ ja nie widzę, mówił dalej Tristan, chcący udać że stosunków Eufrozyny z Willemem się nie domyśla, albo też chcąc aby pan Van-Dick przyznał mu się że wie o nich; ależ nie widzę co mu to szkodzićby mogło.
Pan Van-Dick spojrzał na Tristana z pod oka, wzrokiem i miną któréj opisać niepodobna i zdobył się na to jedno słowo:
— Dudek!
Tristan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— No! słuchaj! ponieważ sami jesteśmy, odparł Van-Dick otwierając drzwi i zajrzawszy czy kto usłyszeć by ich nie mógł, powiedz mi otwarcie, czy ci tutaj dobrze było?.
— Prawdziwie bardzo dobrze.
— Życie takie jakie tu prowadziłeś i pożycie jakie ci ofiarować mogłem, czy ci się uśmiechało?
— Tak jest, uśmiechało.
— I myślałeś też długo na miejscu pozostać?
— Na zawsze, gdyby to się spełnić mogło.
— A dla czegóż więc u djabła poróżniłeś się z moją żoną?
— To nie ja z nią, tylko ona się ze mną poróżniła.
— Dla czego? cóżeś jéj zrobił takiego? czém ją obraziłeś?
— Pan chcesz to koniecznie wiedzieć?
— Naturalnie.
— Ale czy tylko doprawdy? powiedz pan szczerze.
— Doprawdy.
— No!... otóż mój kochany panie Van-Dick... ale... oczywiście nie wiem jakby to panu powiedzieć.
— Powiedz, powiedz. Czy chcesz abym ci pomógł?
— Niczego więcéj i bardziéj nie pragnę.
— Moja żona zaczęła, opowiedzeniem ci że poszła za mnie bez miłości?
— Tak jest.
— Ze jest nieszczęśliwą?
— Coś nakształ tego.
— Pytała ci się o wszystkie przygody życia twego?
— Rzeczywiście.
— Pytała się czy już prawdziwie kochałeś?
— Zupełnie pan trafiasz.
— A pan jéj odpowiedziałeś?...
— Że prawda, kochałem, ale już kochać więcéj nie będę.
— A do djabla! tu się rzecz psuć zaczyna. Nieroztropny nieprzezorny młodzieńcze! Wszakżesz przecie jeszcze za bytności Willema, zaczęła się dla ciebie rozczulać?
— To prawda.
— A jak tylko Willem wyjechał, przyznała ci się że cię kocha?
Tristan przyznał znakiem potakującym.
— A tyś jéj odpowiedział?
— Że nie mogłem kochać jéj, nie zdradziwszy przyjaźni i gościnności.
— To bardzo dobrze. I upierałeś się przy swojém zdaniu?
— Tak jest.
— I dziwisz się teraz, że ci tyle złego wypłatała?
— Nie, nie dziwię się bynajmniéj.
— To szczęśliwie. I myślałeś, że po takiéj odmowie, możesz w domu moim pozostać?
— Trzebaż było...
— Cóżem ci powiedział na drodze z Medjolanu?
— Nie przypominam sobie, odrzekł Tristan chcąc zmusić pana Van-Dicka do całkowitego zwierzenia.
— Powiedziałem ci: że pod tym jedynym warunkiem możesz mieszkać u mnie, jeżeli dokażesz tego, że cię żona moja kochać będzie.
— Teraz sobie przypominam.
— Powinienbyś przypomnieć sobie, żem ci radził, abyś wszystkich użył sposobów dla dojścia do tego rezultatu.
— I to prawda.
— Nie doszedłeś do niego, oto jest cała wina. To też za to musimy się teraz rozdzielić, co mi wielką przykrość sprawia.
— Lecz jeden tylko był sposób być w zgodzie z żoną pańską.
— Jakiż to sposób?
— Oto, ponieważ panu słowami właściwemi powiedzieć potrzeba, więc powiem; że trzeba było zostać jéj kochankiem.
— A no! więc przez przyjaźń dla mnie trzeba było nim zostać i użyć jedynego sposobu do zostania także ze mną.
— W takim razie musiałbym oszukiwać pana.
— Czy myślisz mój drogi, żebym nie wołał tego, niż wszystkie kłótnie domowe trwąjące już od dni ośmiu? Jużem ci to nieraz powiedział, że bardzo dbam o spokojność, o regularne jedzenie, o zgodę domową. Czy myślisz, że ja już od dawna nie wiem jakiemi środkami to wszystko otrzymywać mi się udaje? czy myślisz, że można otrzymać szczęście, te dobrodziejstwo dla samolubstwa, nie pocierpiawszy cokolwiek z początku? Patrz na Willema: od razu wszystko zrozumiał.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że od czasu jak jest z nami, ani czwartéj części nie było tych kłótni jak za ciebie kochany Tristanie.
— Bo on widać znalazł sposób...
— Ten sam, który ci moja żona dawała do wyboru.
— I pan się nie gniewasz na niego?
— Bynajmniéj. W cóżbym się był bez niego obrócił, co począł? Jemu winien jestem szczęście moje, temu drogiemu nieoszacowanemu Willemowi.
— W takim razie, drżyj pan teraz.
— A to dla czego?
— Bo żona pańska już go nie kocha.
— Odkądże to być może?
— Od czasu jak mnie kocha.
— Oh! jakże ją znasz mało! Tyś poróżniony z Willemem?
— Tak jest; powiedziałem to panu.
— I to Eufrozyna was poróżniła? jakeś mi dopiero powiedział.
— No! tak jest.
— A więc dowód, że przy Willemie chce pozostać, a pan tylko mazgajem z téj sprawy wyszedłeś.
— Sprawiedliwa uwaga.
— I źleś zrobił żeś odmówił.
— Eh! kiedyż obiecałem.
— Czy Wiliamowi?
— Jemu samemu.
— Czemużeś mi tego od razu nie powiedział?
— Bo nie mogłem przewidzieć, jak to pan przyjmiesz.
— Więc on się czegoś domyślał.
— Naturalnie.
— A! w takim razie nic nie mogę przeciwko temu powiedzieć, i tylko żałuję cię biedny Tristanie; lecz bądź spokojny mój drogi, ze wszystkiém i we wszystkiém oświecę Willema i uwierzy mi spodziewam się, bo wiara należy mi się od niego i to jeszcze jak mała tylko należność: Cóż myślisz?
— Oh! prawda i wielka prawda!
— Dla czegóż u djabła porzucasz mnie?
— Bo koniecznie tego potrzeba.
— Prawda że potrzeba, a teraz bardziéj niż kiedykolwiek. Bądź więc szczęśliwy mój najdroższy Tristanie, tyle ci dobrego życzę, ileś tego wart i godzien.
Dwaj przyjaciele serdecznie się uściskali.
— Pozwolisz pan, że tu do wieczora tylko zostaną jeszcze moje paki? zapytał Tristan.
— Nie tylko do wieczora, ale na tak długo jak ci będzie dogodnie.
— Muszę pójść obejrzeć ten dom, odezwał się Tristan, idąc ku drzwiom.
— A tak, tak, odprowadzając go odezwał się pan Van-Dick.
— A ztamtąd pójdę do pana Mametyna.
— I zaraz mi donieś jak się to wszystko ułoży.
W téj chwili pan Van-Dick otworzył drzwi wychodzące na ulicę.
— Raz jeszcze dzięki ci panie za wszystko składam.
I Tristan zeszedł z kilku schodów w przedsionku, raz jeszcze uścisnąwszy rękę kupca.
— Niech mi teraz powiedzą, że nie ma takich mężów! pomyślał sobie oddalając się; jakże byłby nieszczęśliwym pan Van-Dick, gdyby nie był takiém z podobną jak pani Van-Dick żoną!
— Niech mi tu gadają co chcą, wymówił do siebie pan Van-Dick zamykając drzwi wchodowi i sadowiąc się przy swojém biurze, niech mi tu powiedzą, że nie ma uczciwych i prawych chłopców! Czyż to niejeden z takich? i bardzo słusznie, że dotrzymał danego słowa, bo też dla człowieka jak Tristan, moja żona byłaby nie pospolicie nudną kochanką.
I kończył swoją korespondecyę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.