Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
VIII.
WIECZÓR.

Życie Tristana ciągnęło się tym sposobem, jak mu Impresario przepowiedział: co dzień tenor schodził wcześnie na śniadanie do dyrektora, i powiemy nawet, że to nie była wcale najweselsza strona życia jego. W istocie, pod zamówką żę to nie był człowiek tylko głos, biedny chłopiec musiał poprzestawać na skromném wstrzemięźliwém posiłku, który aż do rozpaczy go przyprowadzał. Czasem mały jegomość, pojmując że tenor może się znudzić tą wokalną kuchnią i zdezerteruje z domu, łowił go na jaki przysmaczek, tak, że niekiedy nasz przyjaciel myślał, że karmiciel jego nawrócił się na drogę przyzwoitości, ależ jakże okropnie był odczarowanym, gdy nazajutrz musiał wracać do chleba powszedniego. Wszystko co tylko było likierem, soloném, więdliną lub ciężkiém mięsem, zabronioném mu nazawsze było. Tristan pomimo że był rozkochanym, miał najczerstwiejsze zdrowie, i chociaż miał serce, czuł jednak że ma i żołądek. Z tego to wynikło, że nie mogąc uchronić się od śniadań i objadów u Impresaria, zaczął radzić sobie na tę niedogodność. Założył u siebie dobór pasztetów, szynki, wina Madery, Xeres i Porto, to wprawdzie niszczyło go, ale po postném i szczupłém jedzeniu u dyrektora, szedł do siebie, i zajadał zwiększeni łakomstwem zakazane mięsa i wina.
To tak trwało przez jakiś czas, aż do dnia, w którym odbywał próbę roli do wystąpienia swego; Impresario który uważnie na niego patrzył i ze zmartwioną miną słuchał, wykrzyknął:
— Nieszczęśliwy! cos ty zrobił?
Tristan podskoczył, nie wiedząc zkąd mógł przyjść taki niespodziany wykrzyk, i odpowiedział:
— Wziąłem la.
La! wykrzyknął stary, la! Ależ nie postrzegłeś się, z jakiéj grubéj matni, jak obsnute wyszło twoje la! Ależ to okropnie, przeraźliwie, — strasznie te la, wydobyło się, mój biedny przyjacielu! Ah! jeżeli takie cztery la! zrobisz, to pozostaje mi tylko zamknąć teatr. To jest w tém coś tajemniczego, to la nie jest naturalne, jadłeś pewnie.
— Nic wcale, tylko to, co u pana, przecież nie nazywam tego jedzeniem.
— To nie może być, z pewnością jadłeś gdzie indziéj, jadłeś nie to, co u mnie jadasz. To jakiś mój nieprzyjaciel spłatał mi takiego figla. No! weź znów la.
Tristan znów zaczął, ale że miał wielką ochotę śmiać się, drugie la trochę jeszcze gorsze było od pierwszego.
Stary usiadł z mokrém od polu czołem.
— Jadłeś! i chcesz abym ci powiedział co jadłeś? jadłeś pasztet z oliwkami, kapary, ser najgorsze dla ciebie rzeczy, i piłeś burgundzkie wino.
— A to akuratnie moja karta w restauracyi, odezwał się śmiejąc Tristan.
— I ty się śmiejesz nieszczęsny człowieku! odrzekł dyrektor, ależ przecie twoja przyszłość zależy od twego pokarmu: ty nie wiesz jakie fatalne skutki może na życie twoje sprowadzić, używanie oliwków, korniszonów i innych ostrych rzeczy, jak okropny wpływ na nie wywrzéć mogą, te ingredyencye wspólnie złączone z serem! Nie trzeba żartować sobie z tą przestrogą, ona jest bardzo ważna.
Jak to! ja mam koło ciebie staranie jak koło kurczątka, obwijam cię jakby w bawełnę, strzegę cię od przeciągającego wiatru, a ty uciekasz odemnie i pozwalasz sobie takich zbytków i bachanaljów! To prawdziwie bardzo nie dobrze z twojéj strony.
— Posłuchaj mnie szanowny mój mistrzu! odezwał się Tristan, ledwie mogąc śmiech powstrzymać, patrząc na ucieszną złość małego jegomości; racz przecież przyznać, że dla nowicyusza jak ja, twoje śniadania są nadto jednostajne.
— Oh! zawołał Impresario, przeciągając ręką po czole zimnym potem oblanym, patrzaj, krwawym potem oblewam się, serce mi bije, jakbym z piątego piętra spadł na ziemię. Jakem to usłyszał, myślałem że zemgleję. Oh! na miłość Boską, nie wyśpiewuj takiego la, mój przyjacielu; zapewniam cię, że takie la, zabić by mnie mogło.
Podobne przygody zdarzyły się, dwa czy téż trzy razy, przed zaprosinami Tristana, do Lei na wieczór.
Gdy się Lea o tém dowiedziała, śmiała się jak waryatka, ale to tak się śmiała, że musiano aż między-akt przedłużyć. Jednakże, od tego dnia, Tristan przyzwyczajony przyjmować położenie swoje ze wszystkiemi nawet towarzyszącemi mu śmiesznościami, uległ dyrektorowi i poprzestał na zwyczajném jadle. Rzeczywiście było to ważną rzeczą; wystąpienie pierwsze zbliżyło się, a powodzenie lub upadek Tristana, był dla niego kwestyą żywotną, gdyż jeżeliby mu się nie powiodło, przy pierwszém wystąpieniu, pozostałby bez najmniejszego sposobu do utrzymania życia. Lecz oprócz tego la, które nadzwyczaj przestraszyło szanownego starca, istotnie Tristan coraz więcéj postępował, i prawdziwie był tenorem zbogacającym teatr.
Druga rzecz także pobudzała go do pracy, to jest wielki talent kobiéty którą kochał. Widział pomiędzy innemi maxymami i tę także, że miłość kobiéty, składa się z tych trzech żywiołów; to jest z wielkiéj próżności, z wielkiego samolubstwa i z wielkiéj miłości własnéj. Najdorzeczniéj wyrozumował sobie, że Lea będąc takiego charakteru i usposobienia, iż żadną miarą nie byłaby wstanie zazdrościć mu jego talentu, będzie i owszem pysznić się nim i przeniesie go nad wszystkich Medjolańskich panów, gdyby nawet nie był jéj kochankiem przed wystąpieniem; a w przeciwnym razie po wystąpieniu, miłość jéj zwiększy się jeszcze jego wziętością. Rozumowanie było sprawiedliwe i rozsądne. To téż Tristan jak słowik śpiewał.
W końcu nadszedł ów sławny dzień, w którym był zaproszony na wieczór Fabiano, (bo korzystamy z dwóch na teraz jego imion, używając na przemian obydwóch) Fabiano spodziewał się i był nawet pewnym, że znajdzie u Lei towarzystwo, złożone z wszystkich wybranych, znaczeniem, rozumem, majątkiem i stopniem w całym Medjolanie; że wszystko co młode, piękne, wytworne, zgromadzonmé tam zostanie: najgłówniejszą dla niego rzeczą było, okazać się odznaczającym artystą, i człowiekiem świat znającym. Była to kwestya ważna; ludzie z któremi Tristan miał się zetknąć, nie znając go jeszcze, tylko jako tenora, pełnego nadziei, mogliby przybrać względem niego, gdyby go co do imienia niższym od siebie uznali, niejaki ton wyższości, i zostawiliby go w pewnym od siebie oddaleniu, trzeba więc było aby się jak najprzyzwoiciéj przedstawił: żeby zaśpiewał, jeżeli go o to prosić będą, z takim talentem, aby za jednym razem te obydwie sławy mógł pozyskać. Potrzebował tego koniecznie, dla tego, aby Lea, jeżeli zezwoli aby jéj hołdy swoje składał, mogła go bez wstydu upokarzającego przyjmować. To leż Fabianowi tak serce biło, jak gdyby życie swoje na kartę stawił, ubierał się bardzo starannie, aby dowieść jak wielką w agę do tego wieczoru przywiązuje.
Rozeta dnia poprzedzającego wieczór była u Edwarda, a ponieważ bardzo jéj o to chodziło, aby Edward bywał u jéj pani, bo na tém wiele zyskiwała, powiedziała mu więc:
— Pani zakazała mi mówić, ale wiem że byłaby zzczęśliwą, gdyby pana jutro w wieczór u siebie miała. Przyjdź pan. To jest wszystko co panu powiedzieć mogę.
Młody więc człowiek cały dzień był tryumfu jącym; wieczorem poszedł na teatr, lecz nie usiadł już przy orkiestrze, ale owszem schował się w najciemniejszy kątek pewnym będąc, że gdy ulubiona jego wyjdzie na scenę, będzie go wzrokiem na miejscu, pierwéj przez niego zajmowaném szukała. Zupełnie zdziwił się, widząc że ani razu nie zwróciła oczu w to miejsce, na którym powinienby się był znajdować: ale ponieważ prożność i nadzieja najostatniejsze są w opuszczaniu serca człowieka, powiedział więc sobie: To mi dowodzi że mnie kocha, obawiała się pewnie zdradzić swojéj radości, gdyby mnie przy orkiestrze ujrzała, i dlatego nie śmiała się spojrzéć w tę stronę; pewny jestem, że wczasie między-aktów, nie spuściła oczu z orkiestry, i nie pojmuje co się to znaczy, że mnie tam nie ma.
I z wielkiego zadowolenia zacierał sobie ręce, sądząc się być wielkim taktykiem. Biedny Edward!
W chwili gdy Tristan ubierał się na wieczór do Lei, Edward ze swojéj strony także się stroił, co dowodzi, że człowiek przyszłości swojéj przewidziéć nigdy nie jest wstanie.
Edward przybył o dziesiątej do Lei, lecz ta przyjęła go powitaniem zimnem i ceremonialném, przez które, jéj niełaska wyraźnie przebijała. Obejrzał się wkoło siebie, zapytując wszystkiego i wszystkich, coby to mogło znaczyć, po tém wszystkiém co mu Rozeta powiedziała? ale, postrzegł tylko niektóre twarze z szyderczym uśmiechem, albo z wyrazem ironicznym. Były to twarze właściwe jego przyjaciół, którym tyle razy powierzał szczęście swoje, a którzy teraz uszczęśliwieni byli, że nie mieli potrzeby zazdrościć mu więcéj. Do tego jeszcze, miejsce Edwarda zostawiało jedno miejsce wakującém, a wszystkie te radosne twarze, należały do istot ubiegających się właśnie o to miejsce.
O jedenastéj godzinie przybył Fabiano; na oznajmienie przez służącego tak skromnie samego tylko imienia, wiele osób z ciekawości obróciło ku drzwiom głowy, i ujrzeli wchodzącego słusznego, pięknego, młodego człowieka, najwytworniéj ubranego, przedstawiającego się z godnością bardzo naturalną. Zbliżył się do śpiewaczki, która do niego rękę wyciągnęła, i uścisnął tę rękę na sposób angielski: po przywitaniu zwyczajném, podniósł głowę, a lekki uśmiech na twarzy Tristana, dopełnił miłego wrażenia. Rozmowy ożywione toczyły się w różnych grupach, wśród których świetniały piekne kobiéty, ozdobne nieudaną wesołością. Figury dyplomatyczne, które wszędzie napotkać można, zacząwszy od salonów wielkich pań, aż do aktorek, ćmiły trochę wesołość powszechną, swemi niewyrazistemi twarzami i prostokątnémi ruchami. Tristan uważany przez niektórych, nawzajem uważał całą massę zebranych. Postrzegał niekiedy ciekawe spojrzenia na niego rzucane, i domyślał się po ruchu ust, w związku z oczyma będących, że chcianoby się dowiedziéć szczegółów o nim: znosił ten napad ze spokojnością, wspierany zresztą przez Leę, która stojąc przy nim, i bojąc się aby się nie zakłopotał w salonie napełnioném nieznajomemi i nieżyczliwemi, zatrudniła go i zajmowała rozmową, aby mu nadać pewność postawy. Bo najwięcéj się bała dla Fabiana i dla każdego człowieka, któregoby pokochała, najmniejszej śmieszności, téj nieubłaganéj, tryumfujującéj, wiecznéj miłości nieprzyjaciołki.
Lecz gdyby Lea lepipéj była znała naszego bohatéra, prędkoby się była zaspokoiła, bo pomimo że z natury już obdarzony był tą godnością, iż wszędzie mógł się przyzwoicie mieścić, życie jego, prawie małżeńskie z panią de Lindsay, przyczyniło się wiele do wykształcenia, gustu i sposobu znalezienia się jego.
Zresztą, jakeśmy powiedzieli, był przygotowany; wiedział że jego położenie sprowadzi mu uderzające wstrząśnienie do wytrzymania, i dla tego przysposobił się do potyczki. Walka tylko z mężczyznami wypaść dla niego mogła. Co do kobiét, wewnętrznie był przekonany, że wielki wpływ wywierają piękne oczy, piękne włosy, piękne zęby i piękny głos. Nadto, kobiéty które Lea przyjmowała, nie mogły być nadto ostréj wymagalności, i aby tylko przemówił do nich umysłowo tak jak przemówić do oczu był wstanie, pewnym mógł być, że wszystkie stronę jego wezmą.
— Trzeba mój drogi kolego, wymówiła gospodyni domu, abym ci pokazała wszystkie moje bogactwa.
I zaprowadziła go do swego buduaru, gdzie trzy czy cztery osoby unikające wielkiego zgiełku, schroniły się i niedbale porozpinawszy się, rozmawiały, a postrzegłszy wchodzącą śpiewaczkę podniosły się i stały.
— Oh! ależ pani masz tutaj cudowne rzeczy, odezwał się Tristan: widzę dwóch pysznych Rafaelów, chociaż podług mego zdania, jeden z nich przewyższa o bardzo wiele drugiego.
— A którego pan wolisz?
— Tego na prawo.
— Głowę dziewicy?
— Tak jest pani.
— Jednakże, odezwał się jeden, z trzech pochlebiając gospodyni domu, jednakże koloryt tego drugiego jest tak cudny!
— Tak jest panie, to téż u mnie jest tylko sąd uczucia. Wolę jego obrazy w pierwszym rodzaju niżeli w drugim; jest nadzwyczaj uczuciowym i czystym dopóki maluje podług szkoły Perugina swego mistrza, ale kiedy zaczyna naśladować posągi greckie, od téj chwili, podług mego zdania, staje się Pogańskim malarzem, poświęca idealność materjalizmowi. To téż spojrzyj się pan na dziewicę na lewo, ta już nie ma téj wstydliwéj skromności jaką powinna mieć matka Chrystusa i Królowa Niebios: odgaduje się w tym wizerunku nadto światowym, portret kobiéty ukochanéj przez malarza, a to duszą nie zmysłami trzeba wykonywać obrazy chrześciańskie.
— To sprawiedliwie, odrzekli trzéj panowie, skłaniając się przed takiém rozumowaniem, i z ciekawością patrząc na Fabiano.
— Jestem twego zdania panie, wymówiła Lea do niego.
— A to jest przyczyną, że go teraz zmienić już nie mogę, odrzekł Tristan. Ale, mówił daléj, wierz pani że masz najkompletniejszą galeryą: szkołę Florencką, Venecką, Hiszpańską. Rafaela, Liliana, Murilla, Rubensa, Teniersa? ależ gdyby to wiedział Londyn i Paryż byłabyś w największym niebezpieczeństwie. Pozwól mi tylko pani jedną jéj uwagę przełożyć, że w tym muzeum napełnionym dawnemi obrazami, w tym olimpie bóstw dawnych, brakuje bóstw teraźniejszych. Nie wiem czy to uprzedzenie czy przekonanie zrządziło, żeś je wyłączyła, lecz przecie wyższa pojęciem jesteś, abyś się oblec mogła w przesądy jednéj koteryi, a nadto posiadasz dobrego smaku, abyś przejąć się mogła fałszywą opinią; mamy we Francyi ludzi, którzy potrzebują tylko umrzéć aby zostali nieśmiertelnymi, a nieszczęściem nie stali się nimi dotąd; ci ludzie, których Zakład, pierwszy grób talentu, nie przyjmuje, powinni także miéć wszędzie sławę i imiona swoje wszędzie gdzie są już wielkie sławy i imiona, i wszędzie gdzie jest miejsce na wielkie rzeczy.
— Wiem o tem, odpowiedziała Lea, i spodziewam się odbyć pielgrzymkę do Francyi, do tych nowych bożków!
— Więc Francya, wymówił do Tristana, nie młody już jegomość, Francya, ojczyzna moja, którą od dwudziestu lat dla podróży, z których ledwie wracam porzuciłem, ma wielkich ludzi?
— Zawsze panie, Francya jest piersiami świata, w których Paryż jest sercem; przez Francyą świat umysłowy oddycha i żyje, a w dniu w którymby świat stracił Francyą, umarłby z suchot.
— Lecz jednakże, w sztukach w literaturze zbywa jéj na ludziach poważnych.
— Pozwól pan powiedzieć sobie, że już temu lat dwadzieścia jakeś się z niéj wydalił.
— Co to ma do tego? panie, w koloniach, gdzie lak długo bawiłem, wiemy wszystko co się dzieje w Paryżu, odbieramy dzienniki, i ja powtarzam tylko opinię twoich panie rodaków. Nie zacznie się czytać kartki francuzkiéj, aby na niéj zaraz nie znaleść krytyki; więcéj powiem, małego cenienia wszystkiego tego co tylko Franvya tak pod względem sztuk jak i literatury posiada. To jednakże są dzienniki ważne, ludzie wypróbowani, jak się zdaje ludzie powolni, którzy naganiają gust i smak epoki teraźniejszéj.
— Panie, odparł uśmiechając się Tristan, łatwo pan zrozumiesz, zkąd pochodzi nie ta ostra krytyka, ale czołgająca się nienawiść moich spół-rodakków dla wielkich ludzi. Ludzie, genialni, których dzieła w cudzych krajach czytają i bezstronnie sądzą, nie zabierają posad sędziom swoim, to oddalenie przeszkadzało nawet mnożeniu się pewnego rodzaju owadów, których szmer skrzydeł byłby słyszanym gdyby glos niektórych ludzi mógł być słyszanym także, wielu krytyków posądzić można z pozoru, że są ludźmi myślącemi i poważnymi, lecz niepodobieństwem stałoby się zacytować jednę ich myśl, któraby czém inném jak nienawiścią natchnioną była, jednéj książki, któraby nie była złą lub nic nie wartą: chociaż pan czytałeś ich krytyki za granicą, nie widziałeś tak jak ja dzieł ich własnych, były to po większéj części komedie, śpiewki, wylęgłe i umarłe tego samego wieczora, wśród śmiechów i gwizdań publiczności; były to romanse, które narobiły żalu wydawcom, za nakłady na papier, a z któremi publiczność sama sobie sprawiedliwość wyrządziła; były dramy, po których dyrektor teatru płacze może dotąd, nad próżnym wydatkiem na stroje i dekoracje, a od których publiczność wstrzemięźliwie chroni się. No! otóż z przyczyny takich bezowocnych pokuszeń, rodzi się, w nich nienawiść. W takich to poronionych płodach czerpają jad i truciznę, z owadów chcieliby zostać wężami, i syczą na imiona innych, aż dopóki nie trafi się, że jeden złych wysykanych ludzi, przechodząc koło nich, nie dojrzawszy ich nawet, nie zdepcze ich nogą. Od niepamiętnych czasów, tak bywało i tak będzie na wieki; znajdą się zawsze u stóp kolosu epoki, zazdroszczący i chcący go zrzucić i obalić, lecz tego nie dokażą nigdy, jak niedokazali ci, którzy papierowemi siekierami chcieli zwalić Świętego Piotra. Nie! panie, nie wierz naszym krytykom, to jest, nie wierz naszym nienawiściom; nie dojrzysz w nich uniesienia zapału tylko dla umarłych, bo umarli nie zawadzają na drodze nikomu i cmentarze bywają zawsze oddalone od miasta.
W głosie tenora było takie przekonanie, że do tych co przy nim stali, przyłączyło się więcéj jeszcze osób, i z wielką uwagą słuchali go, ulegając mimo woli pełnemu i donośnemu głosowi jako téż sile rozumu. Co do Lei, ta była tryumfującą. Kobiéta lubi wyższość w człowieku którego sercem wybierze, a Tristan w téj chwili szybko postępował. Śpiewaczka patrzyła nań oczyma, w których całą miłość ku niemu widać było, ale patrzyła przez szpary wachlarza swego tylko! oh! gdyby Tristan był mógł dojrzéć jedno jéj takie miłosne spojrzenie, byłby bardzo szczęśliwym tego wieczora, ale cóż! miał tylko domysły! bo ona, odezwała się do niego wprawdzie właściwie, ale nie tak jakby był żądał:
— Brawo! panie! brawo, lubię widzieć taki zapał, to pięknie, bo to jest dowodem serca wzniosłego, szlachetnego i wspaniałego.
Tristan nachylił się i pocałował rękę, którą znów do niego wyciągniono.
— Kto jest ten pan? zapytał jeden Baron drugiego jakiegoś barona.
— Nie wiem, zdaje mi się że to aktor, to jest tak sądzę.
— Aktor! lecz ja go nie znam.
— Bo jeszcze nie występował, odpowiedzią inny.
— Jaki rodzaj aktora?
— Tenor.
— Ale on tłomaczy się bardzo dobrze, ten pan, mówił daléj pytający się i lornetując lubiano.
— Zdaje się, że śpiewa jeszcze lepiéj.
— Obejście się, bardzo przyzwoite.
— Bo to jakieś okoliczności prywatne, jak mówiła Lea, które zmusiły go do obrania sobie tego zawodu, do którego nie był stworzony. Jakieś przygody majątkowe: nie wiem? wszystkie wreszcie przyczyny zniewoliły go do tego.
Tristanowi nie chciało się przybierać miny, jakżeby chciał aby na niego patrzono, przeszedł do salonu, w którym wrzała wesołość i klejnot.
Były to śmiechy ogarniające całą grupę, a które zawsze z pięknych ust początek swój brały; były słówka niewyraźne, jakby pomiędzy szmerem liści słyszane: naostatku doszli wszyscy do tego stopnia, jaki francuzi nazywają sans-géne, a który zawsze prawie, na podobnych wieczorach zjawia się po niejakim czasie.
Okna były otwarte i pozwalały wieczornemu wietrzykowi, przynosić woń kwiatów, których taras był pełen; Lea przechodziła się po salonie, ścieszkami wytkniętemi gazami i materyami, przysuwała się do każdéj grupy, i wszędzie nadawała ruch rozmowie, ma się rozumieć wesoły, zgodny z jéj naturą i szczęściem.
Tristan także przeszedł do innego salonu, w którym były dwa do gier stoliki, przeznaczone do ecarté, téj starszéj siostry landsknechta. Tam grano, a że Tristan nie był graczem popatrzył na tysiące rzeczy które zapalają żądze kobiét, pooglądał porcelanę saską i chińską, te dziwne fantazye których miłość aktorki koniecznie potrzebuje; nareszcie napatrzywszy się do woli, przybliżył się do stolika i zaczął patrzéć na grających.
— Chcesz zrobić sobie dwadzieścia pięć ludwików? na pierwszy punkt, vice hrabio? wołał Edward spuszczając się na przysłowie, które nieszczęśliwemu w miłości, każę miéć w grze ucieczkę. Chcesz zrobić dwadzieścia pięć ludwików?
Odzywał się do młodego człowieka wchodzącego.
— Nie! dziękuję ci, dzisiejszego wieczora, nie chce mi się próbować szczęścia.
— Kto stawia dwadzieścia pięć ludwików zapytał jeden.
W téj chwili Lea weszła.
— Ja, odrzekł Tristan udając że jéj nie postrzegą, ja panie jeżeli się panu podoba!
Młody człowiek skłonił się. Tristan wyciągnął z kieszeni dwadzieścia pięć ludwików i położył je na stole. Trzymający karty, czekał aż się karta wyciągnie aby stawkę wrócić. Po oświadczeniu Fabiano, wyciągnął króla. Tristan wygrał. Partener przysunął mu dwadzieścia pięć ludwików.
Lea nie mogła się wstrzymać od śmiechu za swoim wachlarzem, ale sama tylko zrozumiała dla czego się śmiała.
— Rewanż pana, wymówił Fabiano.
— Z ochotą odpowiedział przegrywający.
— Wiesz pan o co przyszłam prosić pana? odezwała się Lea do Tenora.
— Rozkaż pani.
— To nie mała prośba ale bardzo wielka; Jeszcze do tego w imieniu wszystkich.
— Przestraszasz mnie pani, uśmiechając się odpowiedział Tristan.
— Żądają usłyszeć pana.
— Jestem na rozkazy pani, wiesz o tém.
— Wygrałeś pan, wymówił Edward do Tristana, który wcale się już niezajmował wygraną.
— Przepraszani pana, jeszcze dwadzieścia pięć ludwików jeżeli pan pozwolisz.
— Z przyjemnością.
— Ależ odezwał się Fabiano do młodéj kobiety, czy mam sam tylko śpiewać?
— Pan mnie masz za bardzo nierozsądną.
— Mniéj niż pochlebną, boję się przerwać wiele rozmów, boję się wielu znudzić.
— Wcale nie, to na powszechne prośby i na moją.
— Z całéj duszy obciąłbym pani zadosyć uczynić — ale zajęły jestem grą i nie wypada mi wygrywającym będąc z niéj wychodzić.
— Gra ustanie.
— Natenczas stanę się tyranem.
— Dama i walet, wymówił grający za Tristana.
— Wygrałeś pan, odezwał się Fabiano, lecz pani wzywa mnie abym poszedł do fortepianu, za chwilę będę panu służył.
— Idź pan, idź do fortepianu, prócz zaszczytu że gram z panem, będę miał jeszcze szczęście go słyszéć.
Tristan się skłonił i w towarzystwie Lei poszedł usiąść do fortepianu. Głosy po trochu umilkły, każdy spokojnie usiadł, cichość największa nastała, a wśród tego milczenia zamykającego tylko co śmiejące się piękne usta, podniósł się głos dźwięczny tenora. Wybrał jeden z melancholicznych utworów Webera, wrażenie było mocne, wszystkie spojrzenia zwrócone na niego zostały, a w tych wszystkich oczach mało brakowało aby łzy nie błysnęły; uśmiechy uleciały, ze wszystkiém nawet zgasły, zastąpiło je smętne rozmyślanie; wszystkie słowa śpiewaka, cała czarodziejska harmonia unosiła się w salonie, jak obłok jaki woniejący, wszystkim wszystkie zmysły zachwycał. Co do Impresaria którego naturalnie Lea zaprosiła, ten, siedział w kącie i rzeczywiście płakał, ale z radości.
Gdy skończył, uwielbienie z serc do rąk przeszło, i Tristan usłyszał pochwały składające się ż wyrazów: to wspaniale! to zachwycające! ah! co za głos! ileż duszy! z jakiém że to czuciem! To ogromny talent!... i t. d.
Impresario obcierał sobie oczy i śmiał się w szczęśliwości swojéj.
— Oh! jeszcze! jeszcze! odezwały się miłe głosy.
— No! poświęć się pan, wymówiła Lea cicho do Tristana. I Fabiano znów zaczął; lecz tym razem, zamiast jękliwéj północnéj melodyi, wybrał naiwną piosnkę południa, oryginalną śpiewkę Sycylijską, pełną wdzięku i miłości; skakał do wysokich tonów z lekkością, łatwością i zręcznością, jakby lin tancerka, rozrzucająca kwiaty na patrzących na siebie z zachwyceniem.
To téż wykrzyki stłumione: to cudowne! zachwycające! wyrywały się ze wszystkich zakątków salonu, jak rozsypany proch wybucha za dotknięciom ognia.
Nim jeszcze ostatnia nuta donośna i dźwięczna ucichła; zaczął się już jakby koncert de tutti z pochwał, ledwie że Fabiana w tryumfie nie niesiono i nie uwieńczono różanym wieńcem. Pochwały były szczere, zapał był powszechny, wszystkie znajdujące się kobiéty w salonie, zwrócone miały na niego oczy, wszyscy inni mężczyźni jakkolwiek bądź wytworni, mili, piękni, znikali przy tryumfie tenora.
Rozeta nawet w przedpokoju, z całym zapałem klaskała w dłonie.
Co do Impresąrya, rzucał się i kręcił z radości, rozpływał z pychy. Tristan się podniosli z nieudaną skromnością przyjął te pochwały tak szczerze objawiające się, i wśród nich przeszedł do sali gry z któréj go wyciągnęła Lea.
— Ah to licho, odezwał się Impresario wstając, on mocniejszy od Amfiona, odbudowałby Teby.
— Ale natenczas, odezwał się młody człowiek, blondyn, ze złośliwym uśmiechem, a którego przysłano, do Medyolanu przy poselstwie, bo okazywał wielką do Dyplomatyki i do przesadzonéj liczby długów zdatność, lecz natenczas nie byłyby Teby miastem Grecyi, ale miastem głosu,[1] Towarzyszyło téj mowie, spojrzenie, które także chciał urobić dowcipném, i które, zdawało się mówić: rozumiesz mnie?
Impresario odpowiedział nie mniéj dowcipném wejrzeniem, znaczącém:
— Nie rozumiem.
— Małe i lekkie zarumienienie wystąpiło na lice młodego człowieka, tém więcéj że trzy czy cztery osoby usłyszały te słowa i uśmiechały się.
— To tylko gra słów odpowiedział, to jest właściwe Sabaudyi.
I rozśmiał się.
— Ah! rozumiem teraz, to śliczne słówko panie! i widzę, że muzyka rzetelne wrażenie na panu sprawia!
Skłonił się i wyszedł z buduaru; wychodząc spotkał się z Leą, która go zapytała:
— Już pan odchodzisz?
— Tak jest moja śliczna, słyszałem mego wychowanca, i jestem uszczęśliwiony, lecz jedna rzecz zatruła moją wesołość.
— Cóż takiego? niespokojnie zapytała młoda kobiéta.
— Ten pan blondyn zrobił kalambur.
— Ah! nieszczęśliwy!
— I któren mi wytłumaczył, pojmujesz boleść moją.
— Mój biedny, kochany mistrzu! możebyś się czego napił, co przejadł, toby ci może dobrze zrobiło.
— Nie, dziękuję, odrzekł mały starzec. Ależ ten pan to wielkim jest głupcem.
— Cóż chcesz? jest bogaty.
— W takim razie, niech weźmie lożę, a przebaczę mu.
Przez ten czas, jak już powiedzieliśmy Fabiano do gry powrócił; szczęście ciągle mu służyło, tak że jego partener wypróżniwszy już swoje kieszenie, musiał grać na słowo, to jednak nie zmieniło jego do gry pociągu, przegrywał zawsze i winien już był Tristanowi, chociaż ten co mógł to robił aby na powrót przegrać, winien był, jak méwię, siedmdziesiąt ludwików.
— Teraz odezwał się do tenora, racz mi pan dać swój adres, abym jutro mógł się panu uiścić z mego długu.
— No! i cóż! jak się powodzi? wymówiła Lea do Tristana, wchodząc do téj sali gdzie grano.
— A no! widzisz pani, cały zawstydzony jestem, iż przyznać się muszę że wygrywam.
— Więc pan szczęśliwym w grze jesteś?
— Tak jest pani. pierwszy to raz gram dzisiaj.
— Ale pan znasz przysłowie?
— Ah! toby było okropnie! gdyby było prawdziwe! wymówił cicho Tristan, bo także pierwszy raz kocham.
Lea odpowiedziała uśmiechem takiém, jakiego się czasem pamięć na zawsze w sercu zostaje, a Fabianowi czy przez zarozumienie, czy przez przekonanie, zdawało się że ten uśmiech zrozumiał.
Pozostał jednym z ostatnich opuszczających ten wieczór, który jak wszystkie podobne wieczory trwał noc całą; potrochu kobiety obawiające się pokazać w jasnym dniu, porozjeżdżały się, i Lea samą pozostała.
Rozeta wtedy przyszła rozebrać swoją panią.
— No i cóż pani? zapytała służąca.
— No! moja biedna Rozeto! rzucając się niedbale na krzesło odpowiedziała śpiewaczka, mniéj niż kiedykolwiek wypada, oddać klucz Edwardowi.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Kalambur ten we francuzkim tylko języku swoją uszczypliwość i dowcip.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.