Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
VII.

Młody człowiek, którego Tristan nie widział, a którego my już widzieliśmy jak w kilka minut po Lei wszedł do domu za nią, £ prędko przebiegł wschody, zatrzymał się przed szerokiemi drzwiami na drugim piętrze, wyjął z kieszeni klucz, cicho włożył go w zamek, i zwolna drzwi otworzył: zamknął je za sobą także bez hałasu, i przy świetle lampy w przedpokoju stojącéj, przeszedł do salonu.
Przybywszy tam, spotkał służącą, ładną bardzo dziewczynę, bardzo wytworną, z dowcipną fizognomią, prawdziwą Marysię lub Marcysię z czasów Ludwika piętnastego.
— Dzień dobry Rozetto, wymówił młody człowiek, czy mogę wejść?
— Można panie Baronie, moja pani jest na balkonie.
Baron poszedł daléj, otworzył jedno okno od salonu, i po cichu zbliżył się do śpiewaczki, która oparłszy głowę na ręku, zdawała się głęboko rozmyślać; nieśmiałe przytknął usta do splotów kruczych Lei i pocałował je; na ten pocałunek, młoda kobiéta z przestrachem prawie odwróciła głowę i poznając młodego człowieka:
— Ah! to ty Edwardzie? zawoła z przerażeniem, które chciała przemienić w zachwycenie, a co ledwie było można nazwać grzecznością.
— Tak! to ja; czy to cię dziwi?
— Wcale nie, czekałam na ciebie.
— I to pewnie na mnie czekałaś z taką uprzejmością?
— Naturalnie. Lecz ty byłeś skorszy niżeli uwaga moja, tak, że nie widziałam przyjścia twego.
— Czyś zdrowa dzisiejszego wieczora?
— Nie ze wszystkiém; jestem utrudzona i mam migrenę.
— Powietrze cię orzeźwi.
— Tak się spodziewam.
Tu rozmowa wstrzymała się. Lea pewnie o czém inném myślała, a Edward wyczerpnął już swoją mowę. Noc była przecudna, cichość głęboka panowała w mieście; Lea patrzyła na gwiazdy, a Edward ją naśladował, jednakże pomiarkował się, że wypadało przerwać to milczenie, i dla tego przemówił:
— A wiesz, że ty jesteś czarodziejką?
— Doprawdy! w czém takim?
— W sztuce. Zachwyciłaś mnie dzisiejszego wieczora?
— Nie widziałam jednak, żebyś mi oklaski dawał.
— Obcierałem sobie oczy.
— Jak to? tom cię do płaczu pobudziła?
— A naturalnie!
— Pobudzasz mnie do śmiechu, mój Edwardzie.
— Jakto! niewierzysz mi?
— Najmniéj w święcie! Znam cię przecie tyle, iż wiem że tak zaraz za byle czém nie płaczesz.
— Mylisz się, bardzo łatwo płaczę.
— Odkądże jesteś czułym?
— Od czasu jak cię znam. Zrobiłaś mnie prawie dobrym; to przemienienie najdokładniejsze, niepoznają mnie, pytają się jaka czarodziejka mnie przerobiła, pytają co to za anioł który po to z nieba zstąpił aby mnie nawrócił?
— A ty odpowiadasz?...
— Ja odpowiadam... odrzekł Edward z namysłem, odpowiadam... że ponieważ imię jego jest tylko w niebie zapisandm, nie mam prawa wymieniać go przed słuchem ziemskim, który jest ust szpiegiem.
— To ci jednak nie przeszkadza uśmiechać się do mnie z taką przesadą, że twoi sąsiedzi spostrzegają to i odwracają się, i że to którego-kolwiek dnia narobi wielkiego zgorszenia, tak, że nawet paradyz oburzy się na twego anioła i wygwiżdże go, co mu będzie bardzo nieprzyjemném, bo do tego nie przyzwyczajony.
— Źle widzisz i sądzisz rzeczy, moja droga Leo! publiczność nie postrzega, jakeś to powiedziała, tych znaków porozumienia, które między sobą zamieniamy, a które są prawie mimowolnym wyrazem wspólnych myśli naszych: a choćby téż i cały świat to postrzegł, to ty nie byłabyś wygwizdaną, tylko mnieby zazdroszczono.
— Cokolwiek bądź, mój Edwardzie, bądź mniéj wyrazistym, proszę cię oto: dostateczném by było do zrobienia mi największéj przykrości, gdyby to porozumienie nasze, chociaż jedna tylko osoba postrzegła: wymówiła te słowa; jedna osoba, z przyciskiem.
— Nie wiem co ci jest tego wieczora, moja droga, odrzekł młody człowiek cierpko i podnosząc się: nigdy cię w tak złym humorze nie widziałem.
— Powiedziałam ci: że mam migrenę, że jestem zmęczona, i że potrzebuję odpoczynku.
— A więc mam się oddalić?
— Nie, możesz zostać jeszcze.
— Jesteś prawdziwie nadto dobrą, odrzekł baron skłoniwszy się. Wiesz że skoro ci tylko zacznę być natrętnym, jedném twojém słowem możesz tego dokazać że być nim przestanę.
I znów nastąpiło milczenie, które z kolei Lea przerwała.
— Jakim sposobem wszedłeś tutaj? rzekła tonem który starała się udać obojętnym.
— Najprzód byłaś tu na tarasie i nie mogłaś mnie usłyszéć, a potem miałem ten klucz, i właśnie dla tego że go miałem, nikt usłyszéć nie mógł, kiedy wchodziłem. Zresztą, jeżeli ci o to chodzi, abyś niespodzianie na przyszłość nachodzoną nie była, mogę ci go od dać, i nie przychodzić inaczéj, tylko wtenczas kiedy mnie oznajmią a ty raczysz mnie przyjąć.
— Zasługujesz prawdziwie aby cię za słowo schwytano.
— Wolno ci.
— Doprawdy? no! więc! połóż ten klucz na stole.
— Czemużeś mi nie powiedziała, że to dla dostania na powrót tego klucza, szukałaś sposobności do kłótni i łajania mnie, na co zupełnie nie zasłużyłem? byłbym ci go natychmiast oddał, i nie byłbym od pół godziny odgrywał roli śmiesznego.
— Mój drogi Edwardzie! nigdy się nie jest śmiesznym, odrzekła Lea, bawiąc się kluczem o którym pewna była, że jéj go już nie odbiorą, nie można być śmiesznym wobec kobiéty którą się kocha i która nas kocha.
— I która nas kocha! odrzekł baron z uprzywilejowanym uśmiechem tych którzy się czają udręczonemi; ja znajduję, że to słowa za śmiałe.
— Czy mógłbyś sądzić, że te słowa są w ustach moich udane?
— Nie, myślę tylko po prostu że są kłamstwem.
— A! przyznam się, że jesteś bardzo nie grzecznym, a nawet obrażającym.
— Jestem prawdziwym.
— Nie wiem, co ci jest dzisiaj, odezwała się Lea, ale mi mówisz takie rzeczy, których nigdy od ciebie dawniéj nie słyszałam.
— Bo mnie przyjmujesz tak jakeś mnie nigdy nie przyjmowała.
— Słuchaj Edwardzie! odrzekła młoda kobieta tonem uczucia: jeżeli mnie już nie kochasz, powiedz mi to otwarcie, oboje jesteśmy ludźmi, mogącemi zrozumiéć się pół słowami: nawet od niejakiego czasu znajduję cię bardzo względem mnie zmienionym, a jednakże nie masz mi nic do zarzucenia. A więc! podług mego zdania, zdaje mi się pożyteczniejszą i milszą, szczera przyjaźń niż fałszywa miłość, i pomimo całéj przykrości, jaką by mi zrobiło rozerwanie naszego połączenia, zrobiłabym go jednak bądź pewnym, chętniéj, oh daleko chętniéj, niż żeby się dłużéj ciągnęły między nami te sprzeczki, które mi drażnią. nerwy i o chorobę przyprawiają.
Edward nic złego nierozumiał. To co Lea mu powiedziała, było właśnie to samo co on zamyślał jéj powiedziéć. Ale ona, z tą taktyką tak doskonale przez kobiéty posiadaną, że nawet mogłyby być wielkiemi wodzami, gdyby to rzemiosło nie potrzebowało narażenia życia, z oblężonéj przeszła na oblegającą, i to ona właśnie teraz dosięgała kartaczami kochanka swego.
— Jestem przekonany o tém, odpowiedział Edward, biorąc za kapelusz, usuwam się.
— To tylko usunięcie się? zapytała Lea.
— Nic pani, to zupełna ucieczka.
— Bardzo dobrze, odpowiedziała, śpiewaczka ze swéj strony, domyślałam się tego, więc żegnam pana.
— Żegnam panią.
— Pan wiesz że pojutrze przyjmuję, i że dla moich przyjaciół będą drzwi maje otwarte?
Edward skłonił się, słowa nie wymówiwszy, i wyszedł.
Lea, zostawszy samą, z uśmiechem któregoby sama wytłomaczyć przyczyny nie umiała, położyła klucz na kominie wymawiając: „Przecie!” Edward przechodząc koło buduaru, cichym głosem zawołał na służącą:
— Rozetto!
— Co pan Baron, żąda?
— Czy zawsze jesteś powiernicą pani?
— Zawsze.
— Czy zawsze się mną opiekujesz? zapytał spuszczając w jéj rękę kilka sztuk złota.
— Zawsze panie baronie.
— Czy nie wiesz co jéj jest dzisiejszego wieczora?
— Nie wiem.
— Czy przychodzi kto taki, któregoś jeszcze nigdy nie widziała?
— Nikt a nikt.
— Dobrze. Staraj się dzisiaj wywiedziéć co za zarzuty ma przeciw mnie, a jutro rano przyjdź mi powiedziéć prawdę, jakąkolwiek ta dla mnie będzie.
— Dobrze panie baronie.
— Rachuję na ciebie.
— Może pan baron ze wszystkiém na mnie polegać.
W téj chwili usłyszeli dzwonek Lei.
— Bądź zdrowa Rozeto, wymówił Edward wybiegając.
— Żegnam pana Barona odpowiedziała dziewczyna, i weszła do sypialnego pokoju swojéj pani.
— Co ty tam robisz? zapytała Lea służącéj.
— Rozmawiałam.
— Z kim?
— Z panem Edwardem.
— I cóż ci mówił?
— Pytał się mnie dla czego go pani źle przyjęła.
— A tyś mu odpowiedziała?...
— Ze nie wiem dla czego.
— A cóż ci na to powiedział?
— Wtedy dał mi dziesięć ludwików, żebym się dzisiaj o tém dowiedziała i jutro rano mu doniosła.
— I ty pójdziesz?
— Jeżeli pani pozwoli.
— I cóż mu powiesz?
— Że go pani zawsze kocha.
— Skłamiesz.
— Wiem o tém, ale że kłamstwo więcéj niż prawda robi dochodu, wole więc kłamać.
Rozbierz mnie Rozeto.
— Jestem na rozkazy pani.
— Ah! moja biedna Rozeto! wymówiła Lea z westchnieniem.
— Któż to jest przyczyną, że pani tak wzdycha? czyby to było z żalu, że pani już nie kocha pana Barona? czy obawa, iż pani myślisz że cię może kto inny nie kocha? ale toby było niepodobieństwem.
— Nie, ale z bojaźni abym nie kochała.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— A więc rozumiem teraz dla czego pani tak smutna; gdyby mi się podobne nieszczęście przytrafiło, tobym się utopiła.
— Czy taką mi radę dajesz?
— Nie pani, to po prostu robię uwagę, sama dla siebie: zresztą, pani odemnie oddzielona jesteś wielką przestrzenią, więc i wrażenia nasze także daleko jedne od drugich: czy młody?
— Tak jest.
— A piękny?
— Tak jest.
Brunet.
— Tak.
— Czy bogaty?
— Nie.
— A do licha! Jakto, więc ci się to nie podoba? To ci nie do smaku?
— Tak, trochę.
— Bądź spokojna: będzie tyle bogatym, że potrafi zakupić sobie twoje milczenie, odrzekła śmiejąc się Lea.
— To nie milczenie jest drogie ale właśnie mówienie, a raczéj paplanie; dawniéj jak pan Edward żądał abym milczała, dawał mi kiedy niekiedy po cztery lub pięć ludwików, teraz zaś kiedy chce abym paplała, napastuje mnie dziesięcioma. Przypuszczając powiększenie, sądzę że późniéj do wielkiéj summy dojdzie.
— Spodziewam się że będziesz milczéć.
— A już téż chybaby pani myślała, że jestem albo bardzo głupia, albo bardzo niewdzięczna, albo téż w końcu bardzo chciwa i łakoma na pieniądze.
— Ale bo mi bardzo oto chodzi, żeby Edward nie wiedział...
— Czy pani myśli widywać go jeszcze?
— Pewnie; chcę go widywać jak przyjaciela.
— W takim razie po co tyle ostrożności ochraniania go?
— Dla tego że ten biedny chłopiec kocha mnie, i mógłby w chwili złości...
— Mógłby, przerwała Rozeta, bić się z tym którego kochasz i zabić go.
— A zapewnie.
— Widzę że pani pojmujesz co to litość, miłosierdzie: jednakże na miejscu pani inaczéj bym sobie postąpiła.
— I cóżbyś zrobiła?
— Pozwoliłabym, żeby rzeczy szły swoją drogą.
— I cóżby ztąd za korzyść wynikła?
— Wynikłby pojedynek, to jest nowa sława dla pani.
— A jeżeli len drugi zabiłby Edwarda?
— W takim razie pani by się pozbyła przeszłości która ją nudzi.
— A gdyby Edward tamtego zabił?
— W takim razie, pani chroni się miłości, to jest wielkich boleści i cierpieli, i będzie się musiała pocieszyć, bo złe będzie bez ratunku, a tym sposobem uwolni się pani od przyszłości, która ją zasmuca.
— Jest rzecz której zapominasz.
— Jakaż to rzecz?
— To jest, że się mogą obydwa zabić.
— Ah! to, takie szczęście które się nigdy nie zdarza; nie trzeba nawet myśléć o nim.
— No! no! widzę że Edward dobrze zrobił powierzając ci swoje interesu serdeczne, odpowiedziała śmiejąc się Lea.
— No! ale w końcu cóż mu powiem?
— Poszukaj w swojéj głowie, i wymyśl co dorzecznego.
— Trzeba mu poiedziéć rzeczy któreby były podobne do prawdy, żeby im mógł uwierzyć: Trzeba mu przecież coś dać za jego pieniądze.
— I to najmniéj ważne.
— Powiem mu, że go pani zawsze kochasz.
— No jeżeli koniecznie chcesz...
— I że go pani czeka, jak zwyczajnie wieczorem.
— Nie!tego nie mów, nawet zabraniam ci abyś mu otwierała gdyby przyszedł.
— A on ma klucz przecie.
— Mylisz się, oto jest klucz.
— A gdybym leż ukradła go pani, i jemu zaniosła?
— Nieszczęściem potrzebuję go.
— A no! widzę że wszystko się już skończyło dla mego protegowanego.
— Niestety! wszystko! moja kochana Rozeto.
— Biedny chłopiec! będzie musiał poprzestać na pocieszaniu.
— Czy się podejmujesz go pocieszać?
— Pani wie, że na to mam dosyć dobrego serca. Czy pani pozwoli, sobie jedne zapytanie zrobić?
— Mów.
— Czy ten którego pani kocha, jest jednym z naszych dworaków?
— Nie.
— Tym lepiéj. Pomiędzy temi wszystkiemi, ani jednego nie ma, któryby się zdawał godnym kochania pani. Więc ja jego nie znam?
— Nie, nie znasz.
— Nigdy go nie widziałam?
— Nie widziałaś.
— Ja nie wiem czy się pani tego domyśla, ale mnie to niezmiernie obchodzi.
— Nie długo będziesz się dręczyć, ujrzysz go pojutrze.
— Na wieczorze który pani daje? Właśnie na wieczorze.
Nie bogaty? — musi chyba miéć piękne imię, kiedy go pani przyjmuje.
— Nazywa się Fabiano.
— Fabiano? tak krótko i to jest...
— Jest aktorem.
Rozeta cofnęła się i osłupiała.
— Fi! krzyknęła, aktor! człowiek z teatru?
— Czyż ja nie jestem także osobą z teatru?
— No tak jest, ale dla kobiéty, teatr jest przybytkiem, świątynia, nie tak się wcale dzieje z mężczyzną.
— Masz przesądy arystokratyczne panno Rozeto!
— Od czasu, jak mam zaszczyt służyć u Pani.
— Mówiłaś więc?...
— Że się boję aby pani nie zrobiła nierównego związku, i nie splamiła herbu swego.
— Dowiesz się moja Rozeto, że Fabiano jest człowiekiem z pięknem imieniem i dobrego urodzenia, tak samo odznaczający się jak ktokolwiek z bywających u mnie, i że znalazłam w nim uczucia i serce, jakiego nie znalazłam w żadnym z tych wielkich panów o których mi wspominasz. Do tego jest to człowiek z talentem, którego imię sławném będzie, jeżeliby mu szlachectwa brakowało; i ci których przyjmuję, nie są jego warci. Wiedz także, że wypędzę wszystkich od siebie, którzy tylko nie będą go ze czcią, jakby jakiego księcia przyjmować. Rozumiesz mnie?
— Pani się nadzwyczaj jasno tłumaczy, abym mogła jéj nie zrozumiéć.
Pani mi wybacza, to com powiedziała?
— Wybaczam.
— Pani będzie ze mnie zadowoloną. Tylko że wiedziałam iż pani bardzo zajęta jesteś panem Fabiano, bałam się dla niej podwójnego niebezpieczeństwa. To już i tak ciężko wojować z sercem, a cóż dopiéro z przesądami. I ten szczęśliwy nieznajomy mi?...
— Nie wié jeszcze o swojém szczęściu.
— Czyżby on był jak ci ślepi i głusi, o których pismo mówi?
— Ty wiséz że jestem żydówka, nie wierzę więc i nie znam ewangelii.
Przez czas téj rozmowy, Rozeta rozbierała panią; rozwiązała i rozczesała jéj czarne piękne włosy, skupiwszy i zaplótłszy je na noc, i gdy już wszystko skończyła, zabierała się do wyjścia.
— Niech pani śni o przyszłość! wymówiła oddalając się.
— A ty strzeż się o niéj mówić — odpowiedziała Lea.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.