Przeklęty (May, 1910)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przeklęty
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Verfluchte
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Przez całe trzy tygodnie bawiłem w Engyrijeh, stolicy małoazyatyckiego wilajetu tej samej nazwy i postanowiłem wreszcie pożegnać się z gościnnym gospodarzem. Była to najwyższa figura w całej prowincyi, znany z surowości i dla wszystkich straszny wali Said Kaled basza, którego podwładni przezwali: sert jumruk, czyli „twarda ręka“. Podczas mego pobytu byłem kilkakrotnie świadkiem jego rozpraw sądowych i miałem rzeczywiście dowody, że nie bez słuszności nadano mu ten przydomek. Chociaż jednak surowa sprawiedliwość jego graniczyła nieraz z bezwzględnością, był on dlatego właśnie człowiekiem, odpowiednim dla swego stanowiska.
Ludność wilajetu Engyrijeh (Angora) jest bardzo mieszana. Sunnici i szyici, chrześcijanie ormiańskiego i greckiego obrządku, żyją pomiędzy sobą w ustawicznej nieprzyjaźni, to też często chwytająj za nóż, gdy chcą rozstrzygnąć pytanie, która wiara jest lepsza. Tam, gdzie się stykają takie ostre przeciwieństwa, gdzie każdy mężczyzna i każdy wyrostek broń już nosi przy sobie, a gdzie niema mowy nawet o początkach oświaty ludowej, tam potrzeba istotnie silnej i twardej częstokroć ręki, ażeby te niesforne i gwałtowne duchy utrzymać w karbach. Poprzednikami baszy Said Kaleda byli ludzie słabi, którzy przyszli tam z wahaniem i z radością odeszli. Wobec tego przypomniał sobie sułtan dawnego ulubieńca i wysłał go do Azyi Mniejszej, ażeby tam zaprowadził porządek. Starzec był ferykiem, czyli generałem dywizyi, przeniesionym z powodu rany w stan spoczynku, mimoto z radością usłuchał wezwania padyszacha. Niedługo też jeszcze urzędował, a już widać było owoce jego działalności. Kij zaczął swoje panowanie, setki ludzi dostawało bastonadę, a kto krew przelał, tego wieszano bez wielkiego zachodu. Dzięki temu wróciły nieokiełzane duchy pod buławą bolu do posłuszeństwa, chociaż na razie tylko powierzchownie; nienawiść religijna została nadal taką samą, jak była. Obawiano się baszy i nienawidzono go, a przez cały czas mego pobytu nie widziałem ani jednego człowieka, któryby mu był przychylny.
Względem mnie okazywał basza wprost niezwykłą uprzejmość. Dopytywał się często osobiście, jak mi się powodzi, a służbie nakazał spełniać wszelkie moje życzenia. Mogłem go odwiedzać w biurze, kiedy mi się podobało, oraz przypatrywać się i przysłuchiwać wszystkiemu, co się tam działo. Wieczorem siadywaliśmy razem, paląc fajki i rozmawiając o wszystkiem, co nas zajmowało. Wtedy nie był nigdy taki wstrzemięźliwy, jak to bywają zwykle prawowierni muzułmanie wobec chrześcijan i darzył mnie zaufaniem, z którego mogłem być dumnym. Brak mi miejsca, by opowiedzieć, w jaki sposób zdobyłem gościnę u tego człowieka i jego przyjaźń, musiałem jednak o tem wspomnieć, gdyż przychylność jego, okazana mi przed odjazdem, wyglądałaby trochę niewyraźnie.
Oddałem niewielkie moje mienie służącemu i poleciłem mu, żeby mi osiodłał konia i przywiązał potem wszystko do siodła. Następnie udałem się do baszy, aby mu podziękować i pożegnać się z nim. W przedpokoju stali dwaj wysocy Arnauci, uzbrojeni od stóp do głów, którzy pozdrowili mnie po wojskowemu i wskazali na biuro. Obie izby nie były oddzielone od siebie ścianą, lecz cienką muślinową kotarą tak, że w jednej można było słyszeć, co się mówiło w drugiej. Ta okoliczność nie wydała mi się teraz tak obojętną, jak dawniej.
Wali stał w oknie bez szyb i patrzał przez drewniane okratowanie na dziedziniec, gdzie właśnie dał się słyszeć tętent mego konia. Nie kazał mi czekać ani chwili, przerwał moje podziękowanie energicznym ruchem ręki i zapewnił mnie, że byłoby mu bardzo przyjemnie, gdybym dłużej chciał zostać. Po kilku jeszcze dalszych wyrazach uprzejmości, przystąpił znowu do okna, wskazał na dziedziniec i powiedział:
— Widzę twojego konia, effendi. Zatrzymałbym go chętnie na pamiątkę. Czy mi go sprzedasz?
Chociaż nie byłem zamożny, byłbym mu go chętnie ofiarował w darze, gdyby nie wziął tego kroku za zbyt śmiały.
— Życzysz go sobie? — zapytałem. — Oznacz sam cenę! Ja sobie kupię innego.
— To zbyteczne. Dam ci tenbih[1], za którym razem z towarzyszami, gdzie tylko przyjedziecie, dostaniecie osiodłane konie, mieszkanie, jadło i wszystko, czego wam będzie potrzeba. Ten rozkaz nie odnosi się tylko do mego wilajetu, lecz także do Adanah i Haleb. Potem będziesz już u pasących trzody plemion arabskich, gdzie za nizką cenę otrzymasz lepszego konia, aniżeli tutaj.
— Powiadasz z towarzyszami? Jadę sam.
— Nie. Ci dwaj Arnauci, których widziałeś w przedpokoju, mają rozkaz odprowadzić cię aż do granic mojej prowincyi i troszczyć się o ciebie pod każdym względem. Ich konie już osiodłane, a obok stoi już także koń dla ciebie. W Jachszah-Chan, w Balczyku lub w Denek Maden możecie sobie wziąć świeże, jeśli się wam spodoba. Dziękuję za prawo oznaczenia ceny. Przewidziałem to i włożyłem ją do tej sakiewki. Schowaj ją sobie!
Podał mi małą jedwabną sakiewkę, a potem dokument, o którym mówił. Kiedy dziękując chowałem to do kieszeni, rzekł basza:
— A teraz prosiłbym cię o pewną przysługę, której mi chyba nie odmówisz, chociaż zmuszę cię przez to do okrążania. Ty chcesz udać się najpierw do Kajsarijeh, powinienbyś więc jechać przez Sofular i Mudżur; ale ja mam w Urumdżili dawnego przyjaciela, któremu chcę przez ciebie coś posłać. Czy się tego podejmiesz?
— Bardzo chętnie!
— Powiem ci więc, o co idzie, ażebyś wiedział, że będziesz przezeń mile widziany, chociaż on żyje bardzo samotnie i jest szczególnym wrogiem chrześcijan. Był to mir alaj[2] w wojsku wielkorządcy, walczył mężnie pod chorągwią proroka i odszedł ze służby z honorem, ale nigdy nie otrzymał pensyi. Prosił o nią, a gdy prośby nie skutkowały, jął się domagać, ale znowu napróżno, gdyż miał do czynienia z zawiadowcami sułtana, którzy nie byli uczciwi. Pensyę wypłacano w Stambule przez piętnaście lat, ale on do rąk nic nie dostawał. Kiedy mnie zrobiono walim w Engyrijeh, zwrócił się do mnie, a ja, zbadawszy dokładnie całą sprawę, doniosłem o tem wprost wielkorządcy. Wczoraj wieczorem otrzymałem odpowiedź: mam mir alajowi wypłacić pensyę za piętnaście lat razem z procentami. Gdyby ten rozkaz nadszedł był wczoraj, byłbym oddał pieniądze jego synowi, który był u mnie, ale teraz chcę skorzystać z tego, że ty jedziesz do Kaisarijeh, i pytam się, czy zrobisz mi tę grzeczność i zawieziesz pieniądze memu przyjacielowi i towarzyszowi broni.
— Chętnie, jeśli mi je powierzysz.
— W twoich rękach pewniejsze będą, aniżeli w kieszeni uzbrojonej sztafety. Mir alaj nazywa się Osman Bej i mieszka nie w samem mieście Urumdżili, lecz w pobliżu. Znają go lepiej pod nazwą abdal[3], gdy więc będziesz pytał o jego mieszkanie, musisz wymienić ten przydomek. Jeśli byś mógł przed nim zataić, że jesteś chrześcijanin, to zrób to, ponieważ zajadle nienawidzi zwolenników twej wiary. Krzyż przyniósł mu największe nieszczęście, jakiego dożyć może człowiek i ojciec, to też posyłam cię do niego nietylko z powodu pieniędzy, lecz i dlatego, że cię poznałem i sądzę, że uda ci się może złagodzić jego boleść. Posiadasz mowę, która wchodzi głęboko w serce.
— Czy mogę zapytać, jakiego rodzaju ta boleść, o której mówisz?
— Jeśli on zechce, byś o tem wiedział, to sam ci powie, mnie nie wolno tej rany przyjaciela dotykać nawet z oddalenia. Jednak on sam, skoro tylko usłyszy, że jesteś chrześcijanin, nie powie ci nic, dlatego zamilcz o tem. Daję ci tę radę jeszcze dlatego, że to właśnie czas gromadzenia się tutejszych pielgrzymów do Mekki. Jest to okres religijnego podniecenia i nietolerancyi. Ponieważ spotkasz się z takimi ludźmi wszędzie i na wszystkich drogach, przeto będzie lepiej, jeśli nie będą wiedzieli, iż jesteś innego wyznania.
Dziwnem było istotnie, że ten wysoki urzędnik ostrzegał mnie przed prawowiernymi muzułmanami, do których sam przecież należał i że nie małą w każdym razie kwotę wolał powierzyć mnie, aniżeli muzułmańskiemu kuryerowi. Spotkanie z pielgrzymami nie napełniało mnie obawą, niepokoiło mnie raczej to, że stojący w przedpokoju Arnauci słyszeli każde słowo naszej rozmowy, wiedzieli więc, że mam zawieźć znaczną sum ę pieniężną. Byli to żołnierze, onbaszi[4] i czausz[5] i wedle pojęć europejskich zasługiwali na zaufanie, ale Arnauta to rabuś z urodzenia i człowiek, skłonny do czynów gwałtownych nawet pod chorągwią. Poza tem Arnauta niechrześcijanin jest najbardziej muzułmańskim ze wszystkich muzułmanów, to też niezbyt mi było miło, że właśnie w czasie zgromadzeń pielgrzymich i kiedy miałem wieźć znaczną kwotę pieniężną, dawano mi tych dwu posępnie patrzących drabów na kilka dni i nocy za towarzyszy. Zwierzyłem się z tem, pocichu oczywiście, mudirowi, który mi na to odpowiedział:
— Nie obawiaj się! Zobowiążę ich przysięgą, a ta jest dla nich tak święta, że nie złamią jej pod żadnym warunkiem.
Mimo tego zapewnienia odniosły moje słowa taki skutek, że od tej chwili nie mówił już tak głośno. I pieniądze wyliczył mi także tak cicho, że w przedpokoju nie podobna było tego usłyszeć. Znajdowały się one w mocnym skórzanym pasie, którym miałem się opasać pod kamizelką. Musiałem to wszystko zrobić w jego obecności, poczem on zawołał Arnautów, by im mnie oddać. Przysięgli mu na proroka, że będą czuwali nad mojem bezpieczeństwem, jak nad swojem własnem, dopóki będę pod ich opieką. To usunęło moje wątpliwości, chociaż bowiem spodziewałem się po nich wszystkiego, to przecież nie mogłem przypuścić, żeby złamali takie przyrzeczenie.
Następnie wyprowadził mnie wali aż na dziedziniec i stał tam, dopóki nie wyjechałem, czem oddał mi taki zaszczyt, jaki się mało komu dostawał w udziale.
— Niech cię Allah prowadzi i opiekuje się tobą! — zawołał za mną, chociaż w jego oczach byłem niewiernym. On wtedy nie wiedział, jak potrzebną miała mi się wkrótce stać ta opieka.
Najpierw przekonałem się zaraz za miastem, jak surowymi mahometanami byli obaj Arnauci. Zaledwie minęliśmy ostatni dom, zsiedli z koni, a czausz poprosił:
— Effendi, pozwól nam odmówić modlitwę podróżną! Każdy prawdziwy wierny wyrusza w taką drogę o popołudniowej modlitwie, my zaś wyjechaliśmy przedpołudniem. Jako chrześcijanin nie wiesz, że ściągnęliśmy tem na siebie gniew Allaha, musimy go więc teraz przebłagać modlitwą.
Poodpinali czapraki, aby ich użyć jako dywanów do modlitwy, czego jeszcze nigdy przedtem nie zauważyłem, uklękli na nich i odprawili z twarzą, zwróconą ku Mekce, wśród licznych pokłonów modły, które przedstawili mi jako tak pilne. Czy była to istotnie sprawa ich uczuć, czy też chcieli mi zaraz na początku podróży pokazać, że uważają mnie wprawdzie za oddanego ich opiece, lecz równocześnie za giaura? Jako żołnierze podlegali dyscyplinie, a więc nie przywykli do wyruszania tylko o popołudniowej modlitwie. Konieczność wojskowa wymaga często obejścia zewnętrznych obrzędów religijnych.
Pozwoliłem im, nie mówiąc ani słowa, a uzyskany w ten sposób czas wolny zużyłem na oglądnięcie tenbihu, otrzymanego od walego. Na mocy tego pisma mogłem wszędzie żądać tego wszystkiego, co należało się kuryerowi padyszacha. Było mi to bardzo na rękę. Ciekawość skłoniła mnie także do otwarcia sakiewki, w której znajdowała się zapłata za konia. Był to wierzchowiec całkiem zwykły, a kwota w sakiewce przenosiła ośmiokrotnie jego wartość. Wali nie mógł go potrzebować dla siebie i kupił go tylko dlatego, żeby mi w ten sposób zrobić podarunek. To też nie przyszło mi wcale na myśl gniewać się o to na niego.
Gdy w dziesięć minut potem skończono modlitwę, pojechaliśmy dalej. Arnauci zachowywali względem mnie nadzwyczajne milczenie. Mówili do mnie tylko wtedy, jeśli ich o co zapytałem, a odpowiadali tak krótko, iż widziałem, że nie zależy im na tem, żeby poznać mnie jako człowieka rozmownego. Rozmawiając z sobą, nie używali ani języka tureckiego, ani arabskiego, lecz narzecza Mireditów, z którego rozumiałem wszystkiego ze trzydzieści słów. Jechali albo za mną, albo przedemną i nie troszczyli się o mnie więcej, jak o śnieg zeszłoroczny. Kiedy około południa kazałem się zatrzymać w pewnej wsi i zażądałem od muchtara[6] obiadu, chcieli zabrać się do jedzenia, skoro tylko przyniesiono, jak gdyby mnie wcale nie było, lub jak gdybym ja miał zadowolnić się resztkami. Czausz, nie troszcząc się o mnie, wziął miskę od muchtara, usiadł z nią obok towarzysza i wyciągnął już palce, by do niej sięgnąć, kiedy ja, nie rzekłszy także ani słowa, odebrałem im miskę, a odszedłszy na bok, usiadłem, wziąłem ją między nogi, wydobyłem łyżkę i zacząłem jeść najspokojniej.
— Effendi, jedzenie także do nas należy! — zawołał czausz gniewnie.
— Zaczekajcie! — odparłem krótko, jedząc dalej.
— Jesteśmy prawowierni muzułmanie. Nam nie wolno spożywać tego, co zostawi chrześcijanin!
— A ja jestem prawowierny chrześcijanin, który wyświadczyłby wam cześć, pozwalając wam jeść z sobą, gdybyście byli oficerami. Basza Said Kaled oddał mi was pod rozkazy, a nie mnie wam. Zapamiętajcie to sobie!
Zamilkli i odeszli do domu, aby sobie kazać podać co innego do jedzenia, ale zachowywali się odtąd w obec mnie jeszcze bardziej odpychająco, niż przedtem. W Jachsza-Chan nie widziałem ich od chwili, kiedy zsiedliśmy z koni aż do rana nazajutrz, kiedy dosiadłem konia, by ruszyć w dalszą drogę. Do obrony nie potrzebowałem ich, gdyż sam się bronić umiałem, a że właściwie zawadzali mi raczej, aniżeli przydawali się na coś, wolałbym był nie brać ich wcale. Zwłaszcza w drugim dniu zauważyłem, że gdzie tylko zatrzymaliśmy się, mówili o mnie skwapliwie jako o chrześcijaninie. To mogło sprowadzić dla mnie w czasie pielgrzymek nieprzyjemne skutki.
W Jachsza-Chan dostaliśmy świeże konie, a nazajutrz potrzebowałem znowu świeżych, zwłaszcza że dzisiejsza jazda była bardzo forsowna, gdyż dopiero pod wieczór przybyliśmy przez Balczyk do Paszakoi. Znajdował się tam chan, przed którym zsiedliśmy z koni. Ponieważ moim obrońcom ani przez myśl nie przeszło troszczyć się o mnie, przeto zawołałem sam oberżystę i przedstawiłem mu moje życzenia.
Ujrzawszy dokument walego, poskrobał się z zakłopotaniem w głowę za uszami i powiedział:
— Jeść dostaniecie, ale czy konie także, o tem wątpię. Tutaj jest już effendi, który ma także tenbih walego i także zamówił konie dla siebie.
— He?
— Dwa.
— Mnie potrzeba trzech. Tyle chyba dostanę?
— Spróbuję, ale on weźmie w każdym razie najlepsze, bo przybył prędzej od ciebie. On pewnie zna się na koniach, gdyż widziałem w jego tenbihu, że jest kyzrakdar[7] stadniny z Malatijeh.
Wszedłem do budynku, ażeby się porozumieć z tym effendim i zastałem młodego Turka o poważnej powierzchowności, który przypadkiem dążył także do Kaisarijeh i gotów był odbyć drogę razem ze mną. Tyle tylko mówiliśmy z sobą, gdyż on okazał się bardzo małomównym i powściągliwym, a ja byłem tak znużony, że spożywszy tylko kilka kąsków, położyłem się zaraz.
Nazajutrz rano nie pokazywali się moi Arnauci. Gospodarz powiedział mi, że wzięli dwa najlepsze konie i odjechali. Sądziłem, że uważali to za poniżenie swej mahometańskiej godności, gdyby mieli odprowadzać mnie dalej, dowiedziałem się jednak ku mojemu zdziwieniu, że nie pojechali z powrotem w kierunku Engyrijeh, lecz dalej naszą drogą. To mię zastanowiło. Wiedzieli, że wiozłem pieniądze, postanowiłem więc mieć się na baczności.
Celem drogi było na dziś Boghaslajan, a kyzrakdar zgodził się na to. Dostaliśmy wprawdzie trzy konie, ale bardzo liche. Ja potrzebowałem jednego, a on dwu, bo miał z sobą pakunki. Bardzo mi to było na rękę, że znał dobrze drogę, lecz poza tem nic mi nie przyszło z jego towarzystwa, gdyż był co najmniej tak samo małomówny jak wczoraj. Zauważyłem, że skrycie mierzył mnie badawczym wzrokiem i że twarz jego nie okazywała bynajmniej przytem nieprzyjaznego wyrazu. Czuł widocznie ochotę do zawarcia ze mną bliższej znajomości, ale nie znajdował widocznie szczególnego powodu do tego.
Dzisiaj zaznaczyło się silniej aniżeli poprzednich dni to, że zbliżaliśmy się do czasu pielgrzymek. Mijaliśmy poszczególne grupy i całe orszaki pobożnych Mahometan, dążących do punktu zbornego tej prowincyi. Pozdrawiałem na wszystkie strony, lecz nie odpowiadałem okrzykami na zwrócone do nas okrzyki. Dziwiłem się, że mój towarzysz zachowywał się tak samo. Nie słyszałem ani razu, żeby zawołał zwyczajem uświęcone „Allahhu!“ Ludzie uważali to zachowanie się nasze za niereligijne i byliby nas zaczepiali, gdybyśmy ich czemprędzej nie mijali. Raz tylko około południa uderzył mnie postępek pewnego człowieka, należącego także do małej pielgrzymki, którą mijaliśmy właśnie. Ujrzawszy mego towarzysza, zawołał głośno:
— Es sabbi, es sabbi! Patrzcie na niego! Spluńcie przed nim, naplwajcie na niego! Ściągnijcie z konia tego odszczepieńca, który odsunął się od Allaha i proroka. Przekleństwo na jego duszę!
Towarzysze tego człowieka zawtórowali mu wrzaskiem i chcieli uczynić zadość temu wezwaniu, lecz kyzrakdar puścił konia cwałem, a ja uczyniłem to samo. Pędząc szybko, słyszeliśmy jeszcze długo za sobą wycia: „Przekleństwo na jego duszę, przekleństwo na jego duszę!“ Dopiero kiedy dostaliśmy się tak daleko, że nie było już nic widać, ani słychać, zwolnił mój towarzysz biegu i rzekł z zakłopotaniem:
— Musimy się rozstać, effendi, gdyż obecność moja może ciebie, jak widzisz, narazić na niebezpieczeństwo.
— O ile? Czemu oni cię obrażają?
— Ponieważ zdaje im się, że mają do tego prawo. Byłem ongiś muzułmaninem, lecz teraz jestem chrześcijaninem, katolikiem, który tutaj uważany jest za coś gorszego aniżeli chrześcijanin grecko-oryentalny lub ormiański. Teraz już mnie znasz i możesz splunąć przedemnie!
— Tego nie zrobię, gdyż musiałbym plunąć na samego siebie, albowiem ja także jestem chrześcijanin.
Na to wyprostował się mój towarzysz w siodle, spojrzał na mnie wesołemi oczyma i zawołał:
— Ty chrześcijanin? A ja uważałem cię za bardzo surowego wyznawcę proroka, gdyż powiedziałeś mi wczoraj, że masz wstąpić do abdala Osmana-Beja. Ten człowiek nie chce mówić z chrześcijaninem.
— To, co ja mu mam powiedzieć, jest tego rodzaju, że rozmówi się ze mną.
— W takim razie jest to chyba coś bardzo dobrego, Podobałeś mi się odrazu, gdy zobaczyłem cię wczoraj wieczorem. Gdybym był wiedział, że jesteś także chrześcijaninem, byłbym się inaczej wobec ciebie zachował. Przebacz mi to, effendi! Podał mi rękę, którą ja uścisnąłem.
— Ty podobałeś mi się także — odpowiedziałem mu — jeśli więc pozwolisz, to zostanę z tobą. Niech sobie lżą ci ludzie. Przecież mogą nas dosięgnąć tylko słowami, a te nie grożą nam żadnem niebezpieczeństwem. Wspomniałeś o abdalu Osmanie; czy znasz go może?
Spojrzał przed siebie i zawołał:
— Czy go znam? To twórca mojego życia, ojciec mój, a ja jestem syn jego, jedynak.
— Jakto? Więc to ty byłeś u walego?
— Tak. Wali jest przyjacielem mojego ojca, a mnie także lubi, chociaż gniewa się na mnie za moje odstępstwo. O effendi, jakże uszczęśliwiła mnie ta religia, a jak unieszczęśliwiła boleść, którą musiałem sprawić mojemu ojcu i matce! Ty tego pojąć nie zdołasz!
— Pojmuję. Twój ojciec jest bardzo surowym i gorliwym wyznawcą islamu, a ty jako dziecko jedyne porzuciłeś koran. Ja znam i biblię i koran, jasne ożywcze światło chrześcijaństwa i rozżarzony, palący pożar nauk Mahometa. Znam także serce ludzkie i rozumiem to, że cię ojciec odepchnął.
— On mnie nietylko odepchnął, lecz nawet przeklął. Wszak słyszałeś, że nazywano mnie es sabbi, przeklęty!
Był to człowiek silnego charakteru, a jednak łzy stanęły mu w oczach, gdy mówił dalej:
— I nic, nic go ze mną nie zdoła pogodzić, chyba tylko mój powrót do nauk islamu. Tego jednak zrobić nie mogę!
— Pozostań wiernym! Ojciec niebieski stoi nieskończenie wyżej od ziemskiego, a miłość Boża zastąpi ci ludzką, którą utraciłeś.
— Utraciłem ją, ale także zyskałem. Miłość ojca zamieniła się w nienawiść i klątwę lecz wzamian za to zdobyłem inną miłość i ona to doprowadziła mnie do prawdziwej wiary. Czy chcesz, żebym ci opowiedział, jak się to stało?
— Bądź pewien, że mię to zajmie w najwyższym stopniu!
— Dowiedz się zatem, że tak samo jak ojciec, byłem oficerem. Nazwisko ojca i przyjaźń baszy Said Kaleda były dla mnie takiem poparciem, że prędko awansowałem. Miałem lat dwadzieścia cztery, kiedy zostałem kol agassym[8] engyrijskich dragonów w Kajsarijeh. W służbie dostałem się do domu konsula francuskiego, katolika. Poznałem jego córkę, pokochałem ją, zdobyłem jej wzajemność i doszedłem przez nią do prawdy wiary chrześcijańskiej. Wybacz, że opowiem obszernie! Były to ciężkie czasy walk i wątpliwości, szczęścia i największej boleści. Miłość była mi przewodniczką, a przekonanie podporą, której się mocno trzymałem. Porzuciłem wiarę dotychczasową nie z przywiązania do ukochanej, lecz w pełnem przekonaniu, że nie droga Mahometa, lecz droga Chrystusa prowadzi do Allaha i nieba. Ojciec mnie odepchnął i przeklął, musiałem odejść z wojska, lecz narzeczona dochowała mi wiary, a konsul przyrzekł mi rękę córki, skoro tylko znajdę coś wzamian za utraconą posadę. Starałem się przez wiele, wiele miesięcy, lecz wszędzie odmawiano odstępcy i przeklętemu. Wreszcie zwróciłem się do baszy Said Kaleda, mego dawnego protektora, który został tymczasem walim w Engyrijeh. Gniewał się na mnie, nie mógł mi przebaczyć odstępstwa, ale lubił mnie i kazał mi przyjść do siebie. Teraz jadę od niego i mam w kieszeni dekret na kyzrakdara w Malatijeh. Ta stadnina sułtańska znajduje się niedaleko stąd, ale w innej prowincyi, nie mam więc już powodu obawiać się prześladowania, a mimo to będę blizko ojca, by móc podchwycić każdą sposobność do pogodzenia się z nim. Niechaj Bóg błogosławi walemu; to surowy człowiek, ale wierny i prawdziwy przyjaciel!
— Tak, on jest taki. Polecił mi przecież pomówić z twoim ojcem o tobie i nakłonić go, jeśli się da, do zgody.
— Rzeczywiście prosił cię o to?
— Tak. Nie mówił wprawdzie wyraźnie, nie chcąc ręki wkładać w cudzą ranę, teraz jednak wiem już, co miał na myśli. Jeśli pozwolisz, wywiążę się chętnie z tego polecenia.
— Raczej nie czyń tego, effendi! Próba się nie uda i mogłoby się wszystko popsuć. Gdybyś nie był chrześcijaninem, to byłaby inna sprawa! Jako posła od walego przyjmie cię ojciec u siebie, ale skoro tylko dowie się, że jesteś chrześcijanin, wyszczuje cię z domu psami.
— O to się nie boję, gdyż niosę mu wesołą wiadomość, na którą czeka daremnie od lat piętnastu.
— Od lat piętnastu? To chyba do jego pensyi odnosi się ta wiadomość?
— Tak. Przyznano mu ją, a ja mam przy sobie całą kwotę z procentami i procentami od procentów za lat piętnaście.
— Co za szczęście, co za szczęście! Mój ojciec został pustelnikiem i mizantropem nietylko z gniewu o to, że mu odmawiano wypłaty, lecz także dlatego, iż był tak ubogi, że bez pensyi zaledwie zdołał wyżyć. Ja sam dzieliłem się z nim moim żołdem, który potem utraciłem. Tak, teraz także już wierzę, że przyjmie cię uprzejmie i że będziesz mógł pomówić z nim o mnie. Daj Boże, żeby to odniosło jaki skutek!
— Przyszło mi jeszcze coś na myśl. Czy nie byłoby lepiej, żebyś ty zaniósł mu pieniądze?
— Nie, nie! On gotów ich nie przyjąć. Ty musisz mu je zanieść, a nie ja. Jedno tylko mogę uczynić; oto zatrzymam się gdzieś w pobliżu, ażebyś, skoro ci się starania powiodą, mógł mnie zaraz zawołać.
— Czy jest tu jakie miejsce nadające się do tego?
— Tak. Zaraz ci je pokażę, ja k to dobrze, wspaniale, że spotkaliśmy się, effendi! Może przyniosę narzeczonej nietylko posadę, lecz i zgodę z ojcem. Powiedz, co mogę dla ciebie uczynić, effendi! Będę ci przyjacielem do końca życia!
— A ja ofiaruję ci moją przyjaźń, chociaż po rozstaniu się nie zobaczymy się już nigdy prawdopodobnie. Ojczyzna moja daleko!
— Gdzie?
— W Alemanii, gdzie prawdopodobnie nigdy nie będziesz; mimoto wspominać będę ciebie serdecznie.
Łatwo sobie wyobrazić, że teraz zachowywaliśmy się wobec siebie inaczej, aniżeli przedtem. Mój młody towarzysz ożywił się tak, jak rzadko widzi się to u Turka, i w przeciągu krótkiego czasu opowiedział mi przebieg całego swego życia. Niestety przerywano nam rozmowę kilka razy nienawistnymi okrzykami. Im bardziej zbliżaliśmy się do Boghaslajan, tem więcej spotykaliśmy udających się na pielgrzymkę Mahometan, którzy go znali, musiał więc słuchać najnikczemniejszych obelg. To też skręcaliśmy często w pole, ażeby ujść tego rodzaju przykrości. W Boghaslajan nie chciał go nawet oberżysta przyjąć i dopiero po kilkakrotnem powołaniu się z naszej strony na tenbihy walego, ze strachu przed karą, widział się zmuszonym dać nam kwaterę, jadło i postarać się nazajutrz o trzy świeże konie. Zbudziło się przytem we mnie przeczucie, że może będzie nam jeszcze gorzej.






  1. Rozkaz na piśmie.
  2. Pułkownik.
  3. Pustelnik.
  4. Kapral.
  5. Sierżant.
  6. Sołtysa.
  7. Kierownik.
  8. Kapitanem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.