Postrach gór/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach gór |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Tygodnika „Wiarus” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po dobrze przespanej nocy panie poszły na cmentarz, żeby się pomodlić nad grobem zmarłego gazdy, a po obiedzie przed domem sołtysa panna Stefania miała już pierwszą pogadankę o tym, jak to w wielkiej wojnie dzielnie stawał wraz z całą Żelazną brygadą karpacką batalion Hucułów-ochotników i jak kochał i cenił górali wielki marszałek Józef Piłsudski.
Jerzy Brzeziński tylko przy obiedzie i wieczorem widywał się z paniami.
Pani Karolina ze Stefą i Kazią odbywały dalekie wycieczki.
Jesień w tym roku wypadła wyjątkowo pogodna i ciepła.
Słońce grzało jak w lipcu.
Lasy wyglądały uroczo.
Buki okrywały się już czerwienią, olsze i wierzby — złotem, igliwie świerków ściemniało, nabierając granatowego odcieniu. Dzwoniły zbiegające z gór potoki, mknąc do łożyska Czeremoszu.
Na polanach grały trębity i fujarki pastuchów. Z zalesionych gór dobiegał łomot siekier, huk padających drzew i wesoła pieśń sykmanyczów — drwali. Ryczało bydło i beczały owce powracające z pastwiska.
W niedzielę od rana dzwoniły dzwony w cerkiewce, a dokoła niej gromadził się barwny tłum Hucułów i Hucułek w ozdobnych keptarach, guglach[1], zapaskach, haftowanych bogato koszulach, z kwiatami we włosach i z gerdanami[2] na szyjach dziewczyn, z błyskotliwymi „trysynkami“ — ozdobami na kresaniach — kapeluszach łeginiów-elegantów.
Jerzy pokazał paniom Uścieryki, Hryniawę i Krasnoślę, gdzie wkrótce potem obie panienki urządziły swoje pogadanki, w czym im dopomógł nadleśniczy hryniawski — młody, uprzejmy inżynier, posyłając im powóz.
Jerzy w powszednie dni pracował w lesie, gdyż musiał wykonać dostawę drzewa, której się podjął nieboszczyk ojciec. O robotników o tej porze roku było trudno, więc młody gazda zmuszony był obchodzić się na porębie własnymi siłami, nie zapominając jednak o przeoraniu pola i robotach koło domu i owiec.
Zajęty więc był przez cały dzień, czasami nawet nie miał czasu, aby przyjść na obiad, posilając się w polu lub w lesie kawałkiem chleba z bunzem[3].
Pewnego wieczora przyszli do niego Wasylko Dawidczuk, Miko i Mitro.
Ujrzawszy nieznajome panie zmieszali się bardzo, lecz, gdy te zaczęły z nimi rozmawiać z nieprzymuszoną prostotą, chłopaki ośmielili się i szybko zaprzyjaźnili się z niemi, opowiadając z zapałem o swojej Wierchowinie, a najwięcej o „udałym Jurze“, jak nazywali Brzezińskiego — swego druha.
— My do ciebie, Jur, przyszli! — oznajmili mu w końcu. — Słyszeli my, że masz mało rąk do roboty na swoim gospodarstwie, więc starzy nasi tak powiedzieli: „idźcie i pomóżcie Jurowi, by był takim gazdą, jak jego ojciec!“ Tedy my i przyszli do ciebie!
Jerzy dziękował przyjaciołom i objaśniał ich, co mają od rana robić na porębie, bo z tą robotą miał najwięcej kłopotu. Jeszcze nie skończył, gdy do świetlicy wślizgnął się mały, zwinny Iwan Gabara i zatrzymał się przy progu, zdumiony i onieśmielony licznym towarzystwem.
— Gabara! — zawołał ucieszony Brzeziński. — Ty skąd się tu wziął?
— Pan nadleśniczy jawornicki powiedział mi, żeście przyjechali, panie i posłał mnie „pismo“ wam oddać... — mruczał z cicha dawny kłusownik, spode łba zerkając na wszystkie strony.
Brzeziński rozerwał kopertę nadleśnictwa i przebiegłszy list oczyma, klasnął w dłonie i oddał go pannie Stefanii.
— Wydaje mi się, że doskonale się to składa — zauważyła radosnym głosem przeczytawszy list, nadleśniczego, zaczynający się od słów: „Szanowny Panie Podleśniczy“.
— Świetnie! — zawołał uszczęśliwiony Jerzy. — Wymarzona dla mnie robota! Jak ulał!
Nadleśniczy pisał, że dowiedział się od inżyniera Romualda Zielewskiego o powrocie Brzezińskiego z wojska, więc proponuje mu posadę w urządzanym rezerwacie na Huculszczyźnie.
— Na razie — pisał nadleśniczy — mogę dać panu posadę starszego gajowego dla dozoru nad gajowymi wszystkich rewirów, ale od nowego roku będziecie już podleśniczym, którego pieczy zostanie oddany zwierzostan. Mamy bowiem zamiar sprowadzić do rezerwatu nowe gatunki zwierząt — żubry, muflony, kanadyjskie jelenie-wapiti i dzikie indyki górskie. Mam nadzieję, że będzie wam po myśli ta praca i nie zwlekając przyjedziecie do mnie, do biura dla załatwienia formalności i opracowania instrukcji.
Po roku zaś damy panu możność przesłuchania w Bolechowie specjalnego kursu i uzyskania dyplomu leśniczego, co pozwoli wam, panie Podleśniczy, zająć lepsze stanowisko. Doskonale się składa, że mieszkacie w Mygli, bo to stanowi ośrodek terenów, włączonych do rezerwatu.
Jerzy był tak wzruszony i uszczęśliwiony, że musiał opuścić izbę, aby dojść do równowagi i uspokoić się. Za nim natychmiast wyszła panna Stefa.
Brzeziński stał oparty o słupek „pidgania“-werandki, biegnącej od strony dziedzińca wzdłuż całego domu.
— Jakżeż cieszę się za pana, panie Jurku! — zaczęła dziewczyna.
Spojrzał na nią tkliwym wzrokiem.
— Teraz już wiem, że za rok będę prosił ciebie, żebyś weszła do mego domu na zawsze — odpowiedział szeptem nie spostrzegając nawet, iż przeszedł nagle na ton poufały. — Nie mógłbym zrobić tego teraz. Wykształcona panienka, dobrze wychowana i raptem — żona gajowego.
— Wyszłabym za mąż nie za gajowego czy leśniczego tylko za pana... za ciebie — szepnęła, przytulając się do niego.
Ogarnął ją ramieniem i w ciemności szukał ustami jej warg.
Tu, pod dachem ojcowskiego domu złożył dziewczynie swoją przysięgę i przyjął ją od niej.
Stało się tak, jak musiało być, gdyż serca swoje i myśli oddali sobie nie od dziś.
Gdy powrócili do świetlicy, gdzie rozlegał się wesoły śmiech, gdyż czupurna i dowcipna Kazia wiodła tu rej, śmiesząc i zabawiając wszystkich.
Huculi, a nawet nieufny, podejrzliwy Gabara czuli się swobodnie w obecności obu uprzejmych pań i rozgadali się jak gdyby od lat znali się z nimi.
Jednak, gdy Jerzy ze Stefą usiedli przy stole wszystkie spojrzenia skierowały się ku nim i rozmowa urwała się nagle.
Brzeziński uśmiechając się zapraszał wszystkich na kolację i skinąwszy na Bartka, na ucho dawał mu jakieś zlecenia gospodarskie.
Chłopiec mrużył łobuzerskie oczy i ruchem głowy potakiwał młodemu gaździe.
Nazajutrz Jerzy Brzeziński pozostawiwszy gospodarstwo w domu na opiece pani Szemańskiej i podzieliwszy pomiędzy swymi pomocnikami roboty w lesie i na polu, zabrał ze sobą Gabarę i skoczył konno do Jawornika.
Jadąc najurwistszymi płajami a to i wprost granią gór, opowiadał Iwanowi o śmierci ojca, swej służbie w wojsku i o kłopotach w gospodarstwie.
— Łatwiej jest, bracie, doradzać i pomagać, niż samemu się rządzić! — powiedział wreszcie ze smutnym uśmiechem. — No, ale przecież dam sobie radę, szczególniej teraz, kiedy przyszli do mnie z pomocą moi chłopcy-druhy.
Gabara słuchał w milczeniu i coś kombinował poruszając ciemnymi wargami.
Po pewnym czasie odezwał się:
— Tylko żeby nie za bardzo dużo, bo nie miałbym czym płacić tymczasem! Wpierw muszę drzewo do Czeremoszu podciągnąć, daraby sklecić i spławić do Kut... — odpowiedział mu Brzeziński.
— Kto by tam z nich wziął od was, panie, zapłatę?! — potrząsnął kudłatą głową Iwan.
— Jakżeż to zrobisz?
— Powiem ino Spiridonowi Birze i Bajbale! Ho-ho! Oni wam synów i krewniaków swoich pchną, bo siedzą tymczasem bez roboty, czekając na spław. Toż to, panie, kiermanycze[4].
— Dobrze by to było!... — westchnął Jerzy, myśląc o tym, że sporo mu jeszcze pozostało do zrobienia w puszczy.
W Jaworniku młody gazda szybko załatwił wszystkie sprawy i przed wieczorem, rozstawszy się z Gabarą, powoli, by konia nie męczyć, powracał już do domu, gdy raptem koło Wowkowa Perełazu spostrzegł jakiegoś Hucuła, który ze ścieżki czmychnął do gąszczu krzaków.
— Hej, tam! Wyłaź, brachu, bo i tak ciebie znajdę i za uszy wyciągnę! — krzyknął Jerzy. — A nie waż się sprzeciwiać, bo mówi do ciebie starszy gajowy!
Długo nie miał żadnej odpowiedzi.
Hucuł zapadł w jakimś wertepie i zaczaił się.
Jerzy zeskoczył z konia, uwiązał go do świerka i wszedł do haszczy, bacznie rozglądając się a nasłuchując.
Gdy począł rozgarniać krzaki, wyskoczył z nich wysoki, barczysty chłop i począł uciekać.
Jerzy popędził za nim i dogonił.
— Stój! — krzyknął groźnie.
Hucuł pochyliwszy głowę umykał dalej.
Wtedy Brzeziński odrzucił się nagle w tył i pięścią ugodził w szczękę uciekającego człowieka.
Ten krzyknął i, jak gdyby mu ktoś nogi podciął potoczył się po pochyłości.
Brzeziński podbiegł i stanął nad nim, gotowy do odparcia napadu.
Chłop podniósł się powoli.
Jerzy pochyliwszy się zajrzał mu w twarz i krzyknął zdumiony:
— Wasyl Szaburak? A ty cóż tu robisz? To już i ciebie na kłusownictwo pociągnęło?
Chociaż mówił tak, sam jednak nie wierzył swoim słowom.
Przecież wiedział, że chłopak nie miał przy sobie broni, zresztą ubrany był w nowe kraszenice i kaptur.
— Gadajże, chłopie, żeby potem kramu nie było! — rozgniewał się w końcu Jerzy.
— Z Burkuta idę... Ciebie spostrzegłem, nie chciałem się spotykać, to i zacząłem uciekać — mruczał młody Hucuł, spoglądając na Jerzego spode łba.
Brzeziński nagle roześmiał się wesoło i zawołał:
— Ależ spotkanie! Dobrze, że się tak stało. Musimy przecież ze sobą pomówić w cztery oczy, Wasyl! Nie żałuj tego, żeś dostał ode mnie, bo należało ci się to za popsucie skóry żołnierskiej i za ten marny napad we trzech na jednego, z zasadzki... A teraz słuchaj! Bądź spokojny o Marinoczkę i nie krzyw się na mnie! Jam jej nie skrzywdził i nic nie mam na sumieniu, bo te całusy to się nie liczą! Kto by tak fajnej dziewczyny nie pocałował, gdyby mógł? Sam wiesz, brachu! Ale teraz to już po wszystkim. Mam narzeczoną, Wasyl, panienkę z Warszawy i za rok się pobierzemy.
— Prawdę mówicie, czy ino dla spokoju mego? — spytał Szaburak.
— Na Boga przysięgam, na pamięć ojca! — zawołał Jerzy, a widząc, że Wasylowi oczy roziskrzyły się radością, wyciągnął do niego rękę i powiedział:
— No, to już i zgoda! Nigdy ci w drogę nie wejdę, a jeżeli będziesz mnie potrzebował — dopomogę ci z chęcią. Dawaj łapę, Wasyl, i nie chmurz się już, bo nie ma powodu!
Hucuł zajrzał do oczu Jerzemu, poszukał coś w nich podejrzliwym jeszcze spojrzeniem, lecz po chwili twarz mu się rozjaśniła i schwycił wyciągniętą ku sobie dłoń.
Wkrótce szedł obok Karka i pocierał sobie szczękę i szyję.
— Komary cię pogryzły, czy co? — uśmiechnął się Jerzy.
— Bijecie mocno i po uczonemu — zauważył poważnie i z uznaniem Wasyl.
— To nasz pułkowy trener bokserski nauczył, jak trzeba człeka z nóg obalać — również poważnie odpowiedział Brzeziński. — Dobry to cios, niezawodny!
— Dobry? Mocny! — tonem znawcy potwierdził Szaburak.
Przez całą resztę drogi gwarzyli sobie przyjaźnie o różnych sprawach, najwięcej jednak o wojsku, gdyż Wasyla najbardziej to zajmowało. Na przyszły rok miał się już stawić do poboru, gdyż młody był to jeszcze chłopak, chociaż strasznie rozrośnięty, i na prośbę ojca — dostał rok odroczenia.
Gdy Wasyl posłyszał, że Jurek zdobył sobie tytuł podleśniczego, prawie że się przeraził, zerwał sobie z głowy kresanię i tytułował go „pan leśniczy“.
Ta wiadomość najbardziej go uspokoiła.
— Taki leśniczy żeniłby się z huculską dziewuchą, co to ledwie czyta, a pisać to wcale nie umie? Przenigdy!
Wielka radość przepełniła jego strwożone i zazdrosne serce.
Tak dotarli wreszcie do Mygli.
— No, teraz pozostała mi do załatwienia tylko sprawa z samą Marinoczką Hłyszczanką — myślał Brzeziński i w tej samej chwili uświadomił sobie, że z dziewczyną nie pójdzie mu tak gładko jak z Wasylem.
Wszyscy wybiegli na spotkanie młodego gazdy.
Panna Stefa wypytywała go o wszystko i cieszyła się słuchając opowiadania o wynikach rozmowy z nadleśniczym w Jaworniku.
— Świetnie się to stało, że dostałeś Jureczku pracę najbardziej dla siebie odpowiednią — powiedziała — bo któż lepiej od ciebie zna się na zwierzętach na wolności i na sztukach kłusowników?! Ty potrafisz najlepiej ochronić od zagłady dzikich mieszkańców puszczy! Ja ci przepowiadam, że zrobisz na tym wspaniałą karierę!
Brzeziński cieszył się razem z nią i całował Stefę po rękach.
Gdy Bartek i Dawidczuk ujrzeli Wasyla Szaburaka w przyjaznej z Jerzym rozmowie zdębieli i słowa przemówić nie mogli.
Przypomnieli bowiem sobie pogróżki Jerzego, że za podziurawienie skóry strzeleckiej „pouczy“ po swojemu Szaburaka. Tymczasem nic!
Rozmawiają ze sobą jak przyjaciele i na pysku Wasyla ani śladu „nauki“!
— Coś z tym — źle wypadło! — myślały chłopaki ze wszystkich stron oglądając Wasyla. Dopiero gdy Szaburak, zaśmiawszy się głośniej, skrzywił się nagle i szybkim ruchem poprawił opuchniętą nieco szczękę, rozchmurzyły się oblicza Bartka i Wasylka Dawidczuka.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i szepnęli jednocześnie:
— A tak i dostał za swoje Szaburak od gazdy!
Niby góra spadła im z karków. Poweseleli obaj i odetchnęli z ulgą.
Sprawiedliwości stało się zadość, no, i honor gazdowski został obroniony.
Pani Karolina, doszedłszy z trudem do słowa, zawołała ze śmiechem:
— Ależ, panie Jurku, miałam ja dziś kłopotów!
— Co się stało? — zaniepokoił się Brzeziński.
— Może przed godziną naszło tu ze dwudziestu chłopa, a wszyscy nazywają się albo Bira, albo Bajbała! Powiadają, że do gazdy Brzezińskiego na „podmogę“ przyszli!
— Ha, to Gabara zdążył już pchnąć tu łaginiów? — zdziwił się Jerzy, wychodząc ze świetlicy, żeby powitać młodych Hucułów.
Siedzieli na dworze i cicho gwarzyli, paląc fajeczki.
Dorodny, na schwał był to ludek! Oczy kare, bystre, szelmowskie, usta drwiące, do śmiechu i do żartów skore, bary i łapska mocne — chłopaki były jak topole — wysokie i rozrosłe — wiadomo „kiermanycze“ i kłusownicy, nie tyle ze złej woli, ile raczej... dziedzicznie, z mlekiem matek i z krwią ojców przejęte.
Znał się na takich ludziach Jerzy Brzeziński, więc aż oczy mu śmiały się do nich.
Cudów można było z nimi dokazać, a cóż już mówić o wykonaniu zamówienia na drzewo?!
W mig wszystko załatwi i porąb zakończy, świerkowe belki zepchnie na brzeg rzeki, daraby sklecą piorunem i poprowadzą je do Kut śmiali kiermanycze — flisacy wśród wirów, piany i syku strugi Czeremoszu.
Podziękowawszy wszystkim za przybycie do niego z przyjazną pomocą, rozlokował ich po różnych kątach grażdy, nakarmił, parę flaszek wódki wystawił i porobił rozporządzenia na dzień jutrzejszy.
Do późnej nocy śpiewali, tańczyli i wesołe zabawy z dziewczętami urządzali ochoczy łaginie, czemu się z zaciekawieniem przyglądały przyjezdne panie, aż ośmielony ich prostotą syn Spiridona Biry podszedł do Kazi i zaprosił ją do tańca.
Tak zakręcił ją w zawrotnej kołomyjce, że dziewczyna oddechu długo złapać nie mogła.
Pani Karolina była trochę oburzona na te brewerie i tańce w domu, gdzie była ciężka żałoba, lecz Jerzy uspokoił ją.
— Jest to w zwyczaju na Wierchowinie! — powiedział. — Nawet tej nocy, gdy nieboszczyk leży jeszcze w chacie, młodzież nasza tańczy i bawi się, a to dlatego, żeby rozproszyć i złagodzić smutek rodziny... Poza tym chłopcy się cieszą, że przyszli do mnie!
Mówiąc to uśmiechnął się i dodał:
— Mam ja tam z nimi stare, dawne porachunki!
— Czyżby była to jakaś waśń? kłótnia? — dopytywała się zaniepokojona tymi słowami pani Szemańska.
— E-e, nie! Przeciwnie! Udało mi się szczęśliwie temu i owemu z nich dopomóc! No, to i cieszą się teraz, że po przyjacielsku mogą mi się odwdzięczyć! A i ja też się cieszę!
Zabawa trwała niemal do północy. Szaburak też, choć mu wybita „z zawiasów“ szczęka dolegała, brał udział w tańcach i różnych wymyślnych figlach młodzieży.
Tylko Jerzy i Stefa nie tańczyli.
Przyglądali się rozdokazywanej młodzieży i częstowali łaginiów i dziewczyny herbatą i piernikami, przywiezionymi z Warszawy.
W pewnej chwili Wasyl Szaburak zbliżył się do panny Stefanii i powiedział serdecznym i wzruszonym głosem:
— Daj wam, Boże, panienko, szczęścia i radości na całe życie, bo wy mi szczęście zwróciliście i życie niby słonkiem oświetliliście!
— Dlaczego? — spytała zdumiona nie rozumiejąc znaczenia jego słów.
— Zapytajcie gazdy — on wam powie — szepnął Wasyl odchodząc.
Stefa spojrzała pytająco na Jerzego.
Ten wzruszył ramionami i odpowiedział trochę zmieszanym głosem:
— To ten chłopak, który kocha się w Marinoczce Hłyszczance... Pamiętasz, najdroższa, wspominałem ci o niej...
Spojrzała na niego przeciągle i szepnęła:
— Dobrze się to stało, że już po wszystkim! Byłam o tę dziewczynę... bardzo... bardzo... zazdrosna.
Zarumieniła się nagle i spuściła oczy.
— Cudna ty moja, jedyna, umiłowana — jął szeptać Jerzy, nieznacznie tulić Stefę do siebie i znowu szeptać słowa miłosne, gorące, szalone.
Milczała, słuchając go ze wzruszeniem.
Kazia trącając matkę w ramię wskazywała na nich oczyma i szeptała przekornie:
— Romantyczna miłość u stóp gór niebotycznych, których, nawiasem mówiąc, nie widziałam jeszcze na tej sławetnej Wierchowinie huculskiej.