Przejdź do zawartości

Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Podania miejscowe Warszawskie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Podania miejscowe Warszawskie.


I. Syrena.

Jak wiadomo, miasto Warszawa ma za godło Syrenę czyli, jak ją gmin czasem nazywa, morską-pánnę. Pochodzenie tego, w kraju od morza dalekim dziwnego herbu, dotąd podobno niewyjaśnione[1]. Może nie bez związku z nim będzie podanie, które dzieckiem będąc pomiędzy staromiejska ludnością zasłyszałem, że kiedyś, gdy jeszcze Wisła szła tuż pod zamkiem, w miejscu gdzie dziś jest ulica Dunaj, był strumień czy zdrój, tegoż nazwiska, a w nim mieszkała Syrena.
Jakbądź dawno już dosyć gdy mi to powiadano, jestem pewien że mnie pamięć niezawodzi, żem tu wiernie słyszaną rzecz powtórzył. — Po roku 1840., gdym ze zamiarem szukał azali podania o Syrenie nieznajdę gdzie szerszego i szczegółowszego, już tylko kilka starych osób powtórzyć mi je umiało, — nic jednak więcéj nad to co już wiedziałem.

II. Kościoł N. P. Maryi.

Było to dawnych, bardzo dawnych czasów, — kiedy na miejscu gdzie dziś stoi Warszawa, las jeszcze gęsty porastał, — nieopodal gdzieś, nad Wisła, mieszkał był bogaty młynarz Warsz. — Przy pracy i oględności szczęśliwie mu się darzyło: chleba i miodu nie brakło, a grosza, co gdzieś tam w ziemi leżał w miedzianym zachowany kotle, mógłby mu pewnie nie jeden z ówcześnych książąt pozazdrościć. Otóż zdawalo się, że onemu młynarzowi nic by

dolegać nie miało; on przecież często był smutny i często mówiąc do żony swéj powtarzał: „Bóg nam nie łaskaw.“ — I słusznie trapić się mógł, bowiem dotąd ich miłość, jak kwiat zawcześny, była bez owocu. Oboje tedy hojne dawali jałmużny, a z porankiem powstając i kładąc się spać wieczorem prosili gorąco Maryi Boga-rodzicy, aby im zesłać potomstwo raczyła. —
I stało się że jednego wieczora Warsz, modląc się dłużéj niż zwykle, snem znużony zasnął był klecząc. A gdy zasnął, przed olśnionémi oczyma jego ukazała się, — otoczona chórami aniołów, w szacie z kolorowéj tęczy, z małym synaczkiem na ręku, — błogosławiona Boga-rodzica Marya. I kiedy młynarz uląkł się wielce, rzekła doń: „Nie trwóż się, miły człowiecze! a posłuchaj co ci powiem i uczyń to, — chcesz li by wysłuchane były prośby twoje. Oto, skoro ranek, powstawszy wstaniesz i pójdziesz, idąc po nad brzegiem rzéki; i będziesz szedł aż dopóty, dopóki niezobaczysz śniégu, bielącego się na ziemi. I na imiejscu tém zbudujesz kościół, ku czci imienia mego, i sam około niego zamieszkasz. A narodzą ci się liczne niemowlęta i błogosławić im będę, jak długo w cnocie i wierze żyć będą.“ — To powiedziawszy, zniknęło widzenie; a młynarz, cały drżący, wstał ze snu. Na niebie właśnie poczynało świtać; przetoż upadłszy znów na ziemię dziękował Bogu za objawienie, a pochwyciwszy wędrowną laske szedł, jako mu przykazano.
Było to w sam pośrodek żniw, w lato gorące i suche. Młynarz przecież, nietracąc ufności, szedł wciąż po nad brzegiem Wisły, choć pod stopami jego piasek był jak żar gorący, a trawa, żółta od słońca, świéciła się po pagórkach. — Ażci, gdy niedaleko jeszcze uszedł w swéj drodze, o samym największym upale południa, ujrzy na wysokiéj górze bielący obrus świéżego śniegu. Złożył zatém na onym chłodnym kobiércu modły dziękczynienia gorące i wesół wrócił do domu. — Wnet zwołani rzemieślnicy jęli się budowy kościoła; a że bogaty młynarz niczego nieszczędził, rosła ona jak na drożdżach i w rok stanęła cała taką, jaką jest po dzisiaj dzień. Na wieczną swego rzemiosła pamiątkę rozkazal Warsz mularzom w tylną ścianę wbudować ogromny kamień młyński. — Kościół poświęcony został pod nazwaniem N. P. Maryi śnieżnej, — a tegóż samego dnia chrzczono w nim dwoje bliźniąt, dziatek młynarzowych. —



III. Pan Jezus cudowny u fary.

U fary
Jest Pan Jezus stary.

Przysłowie warszawskie.

W kościele katedralnym Śgo Jana, czyli farze staromiejskiéj, w bocznéj kaplicy koło presbiterium, zwykle od rana do wieczora modlącemi się zapełnionéj, znajduje się drewniana figura ukrzyżowanego Jezusa, w przyrodzonéj wielkości, — powszechnie za cudowną uznawana. O niéj są trzy, następujące, podania:

1.

Kiedyś, podczas wojny z Turkami, wojownik jeden, rodem z Warszawy, dostał się w niewolą niewiernych. — Zaprowadzony do tureckiéj stolicy, został tamże przeznaczony do służby przy sułtańskich koniach. — Przy studni, u któréj konie pajał, stała niedaleko wbita w ziemię figura męki Chrystusowéj, do niéjż Turcy swoje bydlęta wiązali, bluźniąc jéj, plwając i smagając biczami. Zamiérało na ten widok serce prawowiernego Mazura ze zgrozy i umyślił sobie raz położyć przecie koniec pogańskiej swywoli. Jednego tedy wieczora, gdy go nikt nieuważał, pobiegł omackiem do studni, a wykopawszy krzyż z ziemi, ucałowawszy nogi Zbawiciela, rzucił go w głęboką studnią, mówiąc: „O Jezu mój! toć lepiéj zgnić tam we wodzie wizerunkowi Twemu, niżli cierpiéć zniewagę i urągowisko niezbożnych nieprzyjaciół Twoich.“ —
W kilka lat później udało mu się szczęśliwie uciec z niewoli i do rodzinnego powrócić miasta. — Tu, dnia jednego, siedząc w oknie swego domu, posłyszał na ulicy zgiełk niezmierny biegącego tłumnie ludu; wychyliwszy się więc, pytał, coby się takiego stało? — „Cud, cud! na Wiśle pod zamkiem“ — odpowiedzieli z ulicy biegnący. — I on zatém wyszedłszy z mieszkania, podążał tam za drugimi. — Na brzegu rzéki, tłuszcza niezliczona narodu wszelakiego, klęcząc z odkrytemi głowy, modliła się głośno Bogu w obec widomego cudu: bo oto Wisłą, środkiem najsilniejszego prądu, krzyż z wizerunkiem Chrystusa płynął, przeciw wodzie, stojący jakby na ziemi. — Biskup od Śgo Jana, z duchowieństwem całém, w uroczystych szatach, z zapalonemi świécami, wsiedli do promu, chcąc płynąć na przyjęcie cudownego gościa; pomimo jednak ciszy zupełnéj w powietrzu i usiłowań najlepszych przewoźników, żadną miarą ku niemu zbliżyć się nie mogli. — Ów zbiegły jeniec turecki poznał od razu krzyż, ten sam który do studni był wrzucił; stanąwszy tedy przed Biskupem, opowiedział mu rzecz całą. Gdy zaś, na rozkaz biskupi, siadłszy w łódź odbił od brzegu, cudowny wizerunek sam podpłynał doń i pochylił się w jego ramiona. Tak więc na brzég wyniesiony, — ze czcią niezmierną i radością mieszkańców do Fary, zaprowadzon, — umieszczony jest w ółtarzu, w którym po dziś dzień z cudów mnogich słynie. —

2.

Z czasem ółtarz ten okrył się licznemi dary pobożnych, a głowę Chrystusa przyozdobiła droga korona z brylantów, dotąd na niéj błyszcząca. — Zdarzyło się, że raz złodziéj niejaki, skuszony chciwością, zakradł się wieczorem do kaplicy, — a w nocy, wszedłszy na ółtarz, ściągnął kosztowną koronę ręką świętokradzką. Lecz gdy z nią chciał znijść na ziemię, ręka cudownego posagu pochwyciła go — za jeden włos tylko: a przerażony złoczyńca próżno silił się uwolnić, i jakby najtwardszym przykuty łańcuchem pozostał na ółtarzu do białego dnia. O świcie, dziadek kościelny, przyszedłszy zapalać świéce do mszy, spostrzegł go i dał znać do księży. Zbiegło się zatém duchowieństwo całe i mnogość mieszczan z pobliska, a oburzeni zuchwałą zbrodnią, chcąc oddać go na ukaranie, ściągać złoczyńcę zaczęli. Lecz próżne były wszystkie wysilenia: — włos w ręku Chrystusa pozostały niedał się ani zerwać, ni mieczem rozciąć, ani płomieniem przepalić. — Radzili tedy jedni: na miejscu go zaraz ściąć; drudzy: słomą ze smolą obwinąwszy, spalić; inni: kleszczami żelaznemi szarpać.
— „A ja zaś sądzę“ — odezwał się z tłoku chłop sędziwy, na targ do miasta przybyły, — „woli go bożéj najlepiéj zostawić. Jeśli ukarać go zechce, bez ludzkiéj zdolen uczynić to pomocy; a jeśli przebaczyć woli, jakoż mu się przeciwić godzi?“ —
— „Prawda twoja, ojcze!“ wykrzykli wszyscy przytomni — „niechaj się stanie jako on rozsądzi.“ —
I oto nagle rozwarły się palce zaciśnięte posągu, wolno puszczając grzésznika, — dając ztąd znak narodowi o nieskończoném miłosierdziu boskiém. — Złodziéj, skruszony łaską doznaną, odpokutował zeszłe występne życie i stał się cnotliwym człekiem. —

3.

Dawniéj bywało, że cudownéj figurze rosły włosy na głowie, jakby żywéj osobie, — które Biskup co rok zbiérał i na relikwje wiernym rozdzielał. Od czasu wszakże jak któś, skrycie, niegodną obciął je ręką, włosy odrastać nazawsze poprzestały. —



IV. Bazyliszek[2].

Za panowania króla Zygmunta-Augusta przytrafiło się w Warszawie, że w sklepach pod pogorzałą kamienicą na Krzywém — Kole (jednéj z ulic staromiejskich) wylągł się był Bazyliszek, — którego natura jest takowa, że wszystkie żywe stworzenie samém wejrzeniem zabija. Tak się téż stało z dwojgiem drobnych dziatek, co do owéj piwnicy igrając zabiegły, i z dziéwką, co ich szukając tam zaszła. — Wyciągnięte osękami trupy były nabrzmiałe, pełne pryszczy i plam, — z czego świadomi rzeczy wnieśli o bytności Bazyliszka. Urząd miejski posłał do piwnicy winnego śmierci zbrodniarza, okrytego zewsząd zwierciadłami, obiecując mu przebaczenie jeśli potworę zabije. — Jakoż Bazyliszek, jak skoro w zwierciadło pojrzał, padł, własném zabity wejrzeniem.



V. Zbójcy.

Przede stu jeszcze, lub mało co więcéj, laty nowe miasto warszawskie otaczały zarośla i bagna, a podczas gromnic, nieraz bywało, wilki przybiegały nocą w rynek, wyć pod jatkami rzeźników. — Za owych to czasów, w późny zimowy wieczór, przyszedł do jednéj zamożnéj, w pobliżu kościoła N. P. Maryi, gospody dziad żebrzący, prosząc aby go na noclég przyjęto. Za zezwoleniem gospodarskiém, legł sobie na ciepłym zapiecku, — a wnet téż i wszyscy domowi do snu się układli. — Kiedy już dobrą godzinę wszystko w izbie, jak makiem zasiał, cicho było, — szynkarka, która dotąd zasnąć niemogła, posłyszala szelest po za piecem — i dziad, wyszedłszy przybóś na podłogę, pełzł omackiem do komina. Tu, rozdmuchawszy zarzéwie, zapalił wydobytą z torby świéczkę z trupiego łoju, któréj wiadoma własność, że dopóki się pali, nikt ze śpiących zbudzić się nie zdoła. — Zlękła dziewczyna ukryła pod pierzynę głowę; skrycie jednak śledząc oczyma każdy krok dziada widziała, jak szedł od łóżka do łóżka, ze świéczką w jednéj a ogromnym nożem w drugiéj ręce, badając każdego czyli śpi.... Naostatek przyszedł i do niéj, a ściągnąwszy pierzynę z głowy począł się jéj bacznie przyglądać. Ona, zaledwie oddychać śmiejąc, zawarłszy oczy, leżała jak drewno, modląc się tylko w duszy do Matki Najświętszéj; dziad jednak cóś takiego dostrzédz musiał na jéj twarzy, że pozornemu nieufając snowi począł ją łechtać w podeszwy, — to znowu drapać i szczypać po twarzy, — nareście świécą pod piętami smalić, aż skóra skwiérczéć zaczęła wzdymając się w bąble. — Dziewczyna wszystko mężnie wytrzymała, niedając znaku czucia po sobie; a wtedy dziad, pewny swego, postawiwszy na stole świéczkę, wyszedł na ulicę.
Posłyszawszy to, szynkarka co tchu spuściła się z łóżka, popełzła na czworakach do sieni i żelaznemi zawarła ją ryglami. — Jeszcze niepodążyła zaczołgać się nazad do izby, kiedy pięciu zbójców przyszło pode drzwi; znalazłszy je zawarte straszliwie kląć poczęli, a mniemany dziad zawołał: „To ta psia para szynkarka niespała!.. Nie ona szelma, ale ja, com ją przy życiu zostawił.“ — Ona tymczasem, dosiągłszy stołu na którym trupia paliła się świéczka, zalała ją ludzkim moczem (bo inaczéj zgasić jéj niepodobna) i pobudziła dom cały. —
Długo późniéj leżéć musiała, nim powróciła do zdrowia; a ozdrowiawszy, lękając się zemsty zbójców, na zawsze opuściła Warszawę.



VI. Zaklęta księżniczka na Dynasowskiéj-górze.

Pomiędzy Kazimiérowskim i Ordynackim gmachem, nad Wisłą, na wysokiéj, pustéj górze, stérczą czarne, zrujnowane mury, przez niemieckiego książęcia de Nassau, za panowania Sasów, rozpoczętego ale niedokończonego pałacu. — W obszernych pod nim, wodą zalanych, piwnicach pływać ma księżniczka, w kaczkę zaklęta. — Są chwile, kiedy wraca do ludzkiéj postaci, — a wtedy, jeśli komu spotkać się ją zdarzy, podaje mu warunki swego wybawienia, w nagrodę przyrzekając oddać rękę. — Do wybawienia jéj niepotrzeba ani męstwa, ani cnoty, ani wytrwania; dość tylko w jednym dniu na zbytki same strwonić sto dukatów, które księżniczka zalicza. Jak bądź się przecież lekkiém widzi to zadanie, nikt go dotychczas spełnić niepotrafił; — i księżniczka wciąż zostaje pod mocą ciężącego na niéj zaklęcia[3].






  1. Wprawdzie F. M. Sobieszczański („Wiadomości historyczne o sztukach pięknych w dawnéj Polsce“), dokładnie wywodzi że najdawniejsza, z XV. wieku, pieczęć Warszawy wyobraża wyraźnego gryfa, mającego zamiast głowy pół figury mężczyzny, trzymającego nad głową w prawéj ręce prosty miecz, w lewéj okrągłą tarczę, w polu gałązkami ustrojoném, — że w XVI. gryf przemienia się w człeko-smoka, — że w XVII. dopiéro jawi się popiérsie kobiéce, z piersiami, u dołu smoczym ogonem, w górę zakręconym, zakończone, z skrzydłami, — że dopiéro nakoniec w XVIII. dolną połowę smoczą zastępuje rybia. Ale po nim A. Wejnert, w swoich Staroż. Warszawy, miał podobno, jak się z drugiéj dowiaduję ręki (samego dzieła dotąd niewidziawszy), podnieść i wykazać ostatecznie piérwszeństwo Syreny. — Nie odrzeczy będzie dodać tu szczegół, że Syrenę ma w herbie także miasto Turyngii Schleusingen, podług podania powstałe na miejscu, gdzie jakiś książe dziewicę wodną z władzy złego czarownika wyswobodził i zaślubił. (Der Sagenschatz des Thüringerlandes, von L. Bechstein.)
  2. Podaję tu wypadek ten o tyle tylko, o ile po dziś trwa w opowiadaniu staromiejskiéj ludności; ktoby go chciał poznać z większą dokładnością, znajdzie w zbiorze powieści: Nowy gabinet powieści S. Z. Sierpińskiego, — gdzie treść, wyjęta z starego kalendarza Stanisława z Łazów Duńczewskiego, oprawna jest jeszcze w ramy wybornéj opowieści.
  3. Dla zupełności tylko zamieściłem tu i ten skarlałéj i skoślawionéj wyobraźni utwór, jak bądź pewien jestem że nie na miejscu powstałym, lecz jest przynośnym towarem z Niemiec, — gdzie mnóstwo podobnych napotyka się podań. Do nas przyniosła go zapewnie wędrująca czeladź rzemieślnicza, między którą téż głównie się przechowuje. —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.