Pod biczem zgrozy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
CZŁOWIEK, KTÓRY CHCIAŁ ZOSTAĆ BOGATYM.


Trzej mężczyźni, a pośród nich także Leslie Frankfort, stali w kantorze prywatnym firmy Warrell et Bird, przed wysoką kasą ogniotrwałą. Było tu dużo rzeczy interesujących i ważnych do widzenia. Na posadzce leżały przyrządy najrozmaitszych kształtów i rodzajów.
Kasa nosiła wyraźne ślady otwierania przemocą. Dookoła zamku wypalono w drzwiach ze stali półkole dziur.
— Zastosowali gaz piorunujący! — rzekł jeden z mężczyzn.
Wskazał na kilkanaście rurek stalowych, leżących wśród narzędzi na posadzce.
— Napracowali się porządnie. Chciałbym tylko wiedzieć, co ich spłoszyło.
Najstarszy z mężczyzn potrząsnął głową.
— Przypuszczam, że nadszedł stróż nocny! — powiedział — co myślisz pan, panie Leslie?
— Niepokoi mnie ciągle jeszcze ta ich niezmierna zręczność! — powiedział. — Pozatem narzędzia, jakich używały te opryszki warte są conajmniej dwieście funtów.
Wskazał przybory na ziemi, a detektyw poszedł spojrzeniem w ślad wyciągniętego palca i uśmiechnął się.
— O tak! — powiedział spokojnie. — Ludzie ci znają rzemiosło swoje. Czy brak czegoś może?
— Tak i nie! — powiedział ostrożnie Mr. Warrell. — Był tam naszyjnik z djamentów, złożony ubiegłego tygodnia przez jednego z kljentów naszych. Niema go. Ale zależy mi na tem, by narazie strata ta nie dostała się do wiadomości publicznej.
Detektyw spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Jest to dość dziwne żądanie! — powiedział z uśmiechem. — Zresztą, o ile mi wolno uczynić tę krytyczną uwagę, jest rzeczą całkiem niezwykłą, by przechowywano naszyjnik djamentowy w kasie maklera giełdowego.
Mr. Warrell uśmiechnął się.
— Istotnie jest to rzecz niezwykła — przyznał, — ale jeden z kljentów naszych, wyjeżdżający zagranicę, przybył dwadzieścia minut przed odejściem pociągu, prosząc, byśmy wzięli w przechowanie puzderko z klejnotami.
Mr. Warrell powiedział to tonem niedbałym. Nie chciał zdradzić detektywowi, że naszyjnik stanowił pokrycie znacznej sumy. Nie uważał także za potrzebne objaśniać, że zamknął klejnoty w trezorze kasy, mając nadzieję, iż kljentka znalazła się przejściowo tylko w kłopotach finansowych i niedługo wykupi zastaw.
— Czy ktoś prócz pana i wspólników wie, że złodzieje byli tu?
Mr. Warrell zaprzeczył gestem.
— Nie sądzę. Nikomu nie wspomniałem o tem. A może pan, Leslie?
Leslie zawahał się.
— Hm, muszę przyznać, że uczyniłem to! — powiedział. — Ale człowiek ten nie będzie rozpowiadał dalej.
— Któż to? — spytał Mr. Warrell.
— Gilbert Standerton. Wspomniałem o tem z racji rozmowy o rozbijaniu kas.
Starszy jegomość skinął głową.
— Nie mogę sobie wyobrazić, by się zaliczać miał do ludzi zdolnych rozbić kasę.
Uśmiechnął się.
— Dziwny to, zaiste zbieg okoliczności — rzekł Leslie w zadumie, — że właśnie parę dni przed ślubem jego rozmawialiśmy właśnie o tej bandzie złoczyńców! Przypuszczam — zapytał nagle detektywa — że nie ulega wątpliwości, iż jest to dzieło pańskiego, światowej sławy przyjaciela?
Starszy inspektor Goldberg skłonił w potwierdzeniu głowę.
— Nie ulega to najmniejszej wątpliwości, sir! — powiedział. — Jedna tylko banda w Anglji jest do tego zdolną. Mógłbym wszystkich jej członków dziś jeszcze zamknąć w więzieniu, ale musiałbym przyjąć zakład miljona, przeciw jednemu funtowi na wypadek znalezienia jednocześnie jakiegoś dowodu przydatnego do przekonania ich o zbrodni.
Leslie potakiwał z ożywieniem.
— To samo powiedziałem Gilbertowi! — rzekł, zwrócony do wspólnika. — Czy nie dziwne, że takie rzeczy przydarzają się w wieku dwudziestym? Ma się do czynienia z trzema, czy czterema ludźmi, znanymi osobiście... nawet nazwiska wymieniłeś pan inspektorze, po ich ostatnim występie... a mimoto policja jest bezsilna, by im udowodnić zbrodnię. Wszak to dziwne, nieprawdaż?
Niezbyt mile dotknięty tą uwagą inspektor zmusił się do uprzejmego uśmiechu.
— Musisz pan sobie z drugiej strony uświadomić trudności zgromadzenia materjału dowodowego przeciw ludziom, postępującym z taką zuchwałością, jak ci złodzieje bankowi. Przytem, nie rozumiem — dodał — dlaczego pańska właśnie kasa wywiera na nich taki urok pociągający. Ten drugi zamach jest gorszy jeszcze od pierwszego.
— Tak, tym razem udało im się rzeczywiście włamanie — przyznał Mr. Warrell — poprzednio nie przedsięwzięli gruntownych przygotowań, chociaż lepiej poszło z otwarciem kasy.
— Przypuszczam, życzy pan sobie, by do dzienników dostało się coś więcej, prócz rzeczy koniecznych.
Mr. Warrell zaprzeczył gestem głowy.
— Życzę sobie, aby wogóle nic nie dostało się do dzienników, zanim dojdę do porozumienia z kljentem moim! — powiedział. — Ale muszę to, oczywiście pozostawić w zupełności panu, prosząc tylko o przedsięwzięcie kroków, jakie pan, inspektorze, uznasz za stosowne.
— Doskonale! — odparł detektyw. — Na razie niema potrzeby ogłaszać sprawozdania, a na wypadek gdyby to zwęszyli reporterzy, sam pan najlepiej powie to co uzna za stosowne. Ale są widoki, że sprawa nie będzie zaraz znaną, gdyż zwróciłeś się pan zaraz bezpośrednio do policji. Inspektor przez pół godziny badał ślady, jakie tylko mógł odkryć, gromadząc je i czyniąc notatki. Po upływie tego czasu przysłał urząd policyjny z Old Yewry-Street kilku policjantów tajnych, którzy zabrali narzędzia.
Włamywacze dostali się do biura, prawdopodobnie ubiegłego wieczoru, po zakończeniu urzędowania przez cały wieczór, a może nawet próżno w noc pracowali z pomyślnym skutkiem nad usunięciem zamku kasy. Porzucenie cennych narzędzi świadczyło wyraźnie, że zostali spłoszeni. Nie było to ich pierwsze włamanie w City londyńskiem. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wrzało miasto nieustannie, skutkiem mnóstwa, śmiałych rabunków, w przeważnej liczby uwieńczonych powodzeniem.
Ludzie ci, w sposób niepojęty zgoła powiadomieni byli najdokładniej o każdorazowej zawartości kas, a okoliczność ta skłoniła policję do skoncentrowania czynności śledczej na trzech z pozoru niewinnych zgoła wspólnikach, małej firmy maklerskiej. Ale mimo wszelkich wysiłków, niepodobna było zebrać materjału dowodowego, któryby pozwalał ludzi tych zestawić w najdalszym nawet stosunku ze zbrodniami.
Leslie pamiętał, że żartem namawiał Gilberta Standertona, by się pokusił o zyskanie wielkiej nagrody wyznaczonej przez dwie firmy, za odnalezienie skradzionych walorów.
— Przy pańskiej fantazji — zakończył — oraz bystrości, byłbyś pan idealnym łapaczem złodziei.
— Albo złodziejem! — odrzucił Gilbert mrukliwie.
Miał wówczas jeden ze swych złych dni, kiedy go gnębiły ciężko myśli o zmienionych widokach na przyszłość.
Gdy Leslie przekroczył wąski portal City-Proscenium-Klubu, zastał telegram do siebie. Otwarł go niedbale, ale przeczytawszy treść, zmarszczył brwi, zdziwiony wielce. Telegram brzmiał:
— Muszę pomówić z panem dziś popołudniu. Punkt zborny dworzec Charing Croos czwarta godzina... Gilbert.
Punktualnie, co do minuty przybył Leslie na dworzec i ujrzał Gilberta chodzącego niespokojnie pod zegarem tam i z powrotem. Przeraził go wygląd jego.
— Na miłość boską, co się z panem dzieje? — spytał.
— Co się dzieje? — odrzucił Gilbert szorstko. — Cóż się ma dziać ze mną?
— Może spotkało pana coś nieprzyjemnego? — badał Leslie serdecznie, gdyż szczerze lubił przyjaciela.
— Nieprzyjemnego? — zaśmiał się Gilbert gorzko. — Drogi przyjacielu, nie mogę się opędzić troskom. Czyż widziałeś mnie pan, zresztą, kiedy innym? Chcę prosić, byś mi pan oddał pewną przysługę! — ciągnął dalej żywo. — Niedawno rozmawialiśmy obaj o pieniądzach, nieprawdaż? Uświadomiłem sobie teraz dopiero w pełni tragiczne złańcuchowanie mych spraw. Muszę dostać pieniędzy i to nawet prędko.
Mówił żywo, tonem rzeczowym, ale Leslie wyczuł w tych słowach stanowczość decyzji, co nie stanowiło zgoła jednej z cech charakteru Gilberta.
— Chcę z panem pomówić o akcjach, papierach wartościowych i tym podobnych rzeczach! — mówił dalej. — Chcę zostać pouczony. Nie wierzę, wprawdzie, byś pan rozumiał się na tem dużo, — uśmiech dawnego, dobrego humoru wystąpił mu na usta — ale to co wiesz, musisz mi pan powiedzieć!
— Drogi chłopcze — odżegnywał się Leslie, pocóż u licha łamiesz pan sobie nad tem głowę zaraz po ślubie? Gdzież jest żona pańska?
— W domu! — odparł Gilbert oschle.
Nie chciał mówić o niej, a Leslie, mimo całego zdziwienia miał tyle taktu, by pominąć to pytanie milczeniem.
— Mogę powiedzieć wszystko co wiem, jeśli panu potrzebny tip.
— Potrzebne mi jest coś ważniejszego, niż tip! Potrzebuję informacji odnośnie do takiej lokaty kapitału, by przynosił około dwunastu tysięcy rocznie.
Leslie stał, patrząc na Gilberta.
— Czyś pan... — zaczął
— Czym zbzikował? — dokończył Gilbert, uśmiechnięty potrosze kurczowo. — O nie, jestem przy zdrowych zmysłach!
— W takim razie wiesz pan chyba, że trzeba około ćwierć miljona, by uzyskać procenty tej wysokości.
Gilbert skinął głową.
— Miałem mgliste wyobrażenie, iż potrzeba takiej sumy. Radbym, byś pan zechciał w czasie, między wieczorem dziś, a ranem jutro, ułożyć mi listę papierów pewnych, w których mógłbym lokować kapitały, ale muszą to być papiery pierwszorzędne i z całą pewnością przynosić mi, albo spadkobiercom moim wymienione dochody.
— Czyś pan naprawdę, w gorące czerwcowe popołudnie, poto ściągnął mnie na to wstrętne miejsce, by mnie dręczyć swemi, fantastycznemi lokatami kapitałów? — rzekł Leslie podrażniony.
Ale w twarzy Gilberta było coś co mówiło, że nie trzeba z nim żartować.
— A więc chcesz pan tego na serjo? — spytał po chwili.
— Proszę o to całkiem serjo.
— Ano, w takim razie zrobię spis niezwłocznie. Cóż się stało? Czy może stryjaszek zmienił zapatrywanie?
— Niema prawdopodobieństwa, by je zmienił! — rzekł Gilbert. — Otrzymałem dziś rano zawiadomienie od jego sekretarza, że bardzo podupadł na zdrowiu. Żal mi go bardzo.
W głosie jego brzmiało szczere politowanie.
— Jest to bardzo porządny, przyzwoity staruszek.
— To jeszcze nie dowód, by miał zostawiać majątek tym przeklętym psiskom! — powiedział Leslie z oburzeniem. — Dlaczegóż to jednak, synu mój sprowadziłeś mnie aż tutaj, skoro klub twój znajduje się za zakrętem ulicy?
— Tak, wiem o tem... — odrzekł Gilbert — ale klub jest... powiem zresztą szczerze... występuję z klubu...
— Występujesz pan z klubu? — Leslie rozkraczył się, stojąc przed wyższym od siebie przyjacielem. — A teraz powiedz mi pan raz u czarta — rzekł dobitnie — co to wszystko razem ma znaczyć? Występujesz pan z klubu, niezadługo zrezygnujesz może z posady w ministerstwie spraw zagranicznych, panie Krezusie?
Gilbert skinął głową.
— Przestałem już być czynnym w ministerstwie! — rzekł spokojnie. — Potrzebuję jak najwięcej wolnego czasu dla mych własnych planów i interesów prywatnych. Nie możesz pan sobie tego wszystkiego wyobrazić, przyjacielu drogi! — położył serdecznie dłoń na jego ramieniu. — Ale wierz mi, proszę, że każda rada, jakiej mi pan możesz udzielić jest mi potrzebna pilno, a ponad radę nie pożądam niczego więcej.
— To znaczy, że nie wolno mi wtykać nosa w pańskie interesy, aż do chwili, kiedy otrzymam specjalne zaproszenie pięknie wydrukowane na bilecie? Doskonale! — roześmiał się Leslie. — A teraz chodź pan do mego klubu. Nie przypuszczam, byś jako żonkoś miał wstręt do wszystkich klubów!
Gilbert nie odpowiedział i nie poruszali już tego tematu rozmowy. Rozsiadłszy się wygodnie w palarni klubowej, spędzili tu przeszło dwie godziny. Gilbert rzucał rączo pytania, notując na papierze odpowiedzi. Leslie odpowiadał, ale często trudno mu było zaspokoić palące pragnienie wiedzy przyjaciela.
— Sam nie wiedziałem, że mam tak szczupłe wiadomości! — wyznał żałośnie, gdy Gilbert zapisał ostatnią odpowiedź na ostatnie swe pytanie.
— Jakiż masz pan, przyjacielu dar wypytywania! Jesteś urodzonym egzaminatorem, Gilbercie.
Gilbert uśmiechnął się zlekka, wsuwając notatki w kieszeń.
— Wiesz pan — powiedział, gdy wychodzili z klubu — dziś rano zrobiłem testament i proszę, zechciej przyjacielu, objąć urząd wykonawcy.
Leslie nasunął z westchnieniem kapelusz na kark.
— Jesteś pan najsmętniejszą istotą z pośród ludzi, jakich napotykam czasem, mój drogi! — powiedział tonem desperackim. — Wczoraj wziąłeś ślub, a dziś masz twarz tak boleśnie wydłużoną, jak twarz agenta pogrzebowego. Oczywiście, zdarzają się takie, interesujące osobniki we wschodniej dzielnicy miasta. Ułożyłeś pan listę, która przynieść powinna górę pieniędzy, mówiłeś o lokacie kapitałów, a na koniec zrobiłeś pan testament. Cóż za nieszczęsny człowiek z pana, drogi przyjacielu!
Gilbert uśmiechnął się ponownie z gniewliwym humorem, potrząsnął przed klubem dłoń młodzieńca i zawołał taksówkę.
— Pojadę do St. Johns Wood! — powiedział. — Sądzę, że pan masz inną drogę.
— Uspokaja mnie to, że jedziesz pan do St. Johns Wood — odparł Leslie z drwiącem ugrzecznieniem. — Obawiałem się już, że pojedziesz do najbliższego krematorjum.
Wróciwszy do domu, zastał Gilbert żonę w pracowni swojej. Siedziała w wielkim fotelu. Wzburzenie ubiegłego wieczoru nie pozostawiło żadnych śladów na pięknej jej twarzy. Powitała go życzliwym uśmiechem. Nieświadomie zgoła ustosunkowali się do siebie wzajem w sposób będący najodpowiedniejszym w danych okolicznościach. Już w ciągu tego, krótkiego czasu wzrósł jej szacunek dla niego. Panował nad sobą doskonale, nawet w momencie przerażenia, tego przerażenia, które w sposób niewytłumaczony zgoła przeniosło się na nią także. Nazajutrz, przy śniadaniu pozdrowił ją wesoło, ale zauważyła, że musiał spędzić noc bezsennie, gdyż oczy jego były zamglone i znużone, a rzeźkości pozornej przeczył ton głosu. Był zachrypły, jak u człowieka, który nie złożył naturze powinnego trybutu.
Podszedł zaraz do biurka.
— Może chcesz być sam? — spytała. Drgnąwszy, spojrzał na nią.
— Nie, nie — odparł spiesznie. — Wcale nie pragnę być sam. Mam jeszcze trochę roboty, nie przeszkadzasz mi wcale. Muszę cię, zresztą zawiadomić, — dodał z pozorną obojętnością — że porzuciłem posadę.
— Posadę? — powtórzyła.
— Tak jest. Mam bardzo dużo do czynienia, a urzędowanie zabiera czas, który jest dla mnie wprost niezbędny. Tak, że stanąłem wobec konieczności porzucenia posady, albo też...
Nie dał wyjaśnienia co znaczy to: albo, ona zaś nie mogła się zgoła domyśleć. Już teraz był dla niej zagadką i chociaż dziwiło to ją samą, zaczęła się nim interesować. Była pewna, że z życiem jego związana jest jakaś tragedja, o której nie miała przedtem pojęcia. Opowiedział jej spokojnie i bez obsłonek historję swego wydziedziczenia, ona zaś na życzenie jego przesłała tę wiadomość matce. Nie czuła wyrzutów sumienia, ani też strachu przed nieuniknioną rozmową z panią Cathcart, rozwściekloną, oczywiście, nad wszelką miarę.
Zaklejając kopertę, uśmiechnęła się mimowoli. Istniało tedy coś w rodzaju poetycznej sprawiedliwości. Coprawda, przez całe życie może będzie musiała cierpieć, ponosząc skutki zarozumialczych planów matki. Spodziewała się, że bezpośrednio po trzymaniu listu, nadanego wczesnym rankiem, matka przybędzie i rozmowa zostanie zakończoną jeszcze przed powrotem męża. Ale Gilbert był już od pół godziny w domu, gdy bomba pękła. Na dźwięk dzwonka w sieni zerwała się Edyta, poznając to dzwonienie władcze.
Zbiegła po schodach i otwarła sama.
Pani Cathcart weszła bez słowa powitania, gdy drzwi zapadły, spytała, zwracając się do córki, głosem zduszonym.
— Gdzie jest twój, czcigodny małżonek?
— Jest w pracowni swojej — odparła Edyta spokojnie. — Czy masz do niego jakiś interes mamo?
— Czy mam do niego interes? — powtórzyła bez tchu.
Edyta zauważyła błyski w jej oczach, oraz zapadłe, chude policzki. Na chwilę uczuła litość dla tej kobiety, której wszystkie marzenia przyszłości runęły właśnie w czasie, kiedy roiła, że się spełnią.
— Czy wie, że przybędę?
— Zdaje mi się nawet, że cię oczekuje, mamo! — powiedziała Edyta oschle.
— Chcę z nim pomówić sama! — oświadczyła pani Cathcart, obracając się w połowie schodów.
— Pomówisz z nim, mamo w mojej obecności, albo nie pomówisz wcale! — odrzekła Edyta.
— Uczynisz to, co ci mówię, Edyto! — wybuchnęła matka.
Edyta uśmiechnęła się.
— Mamo, — powiedziała łagodnie — ustały już prawa twe dawania mi poleceń. Oddałaś mnie w inne ręce, a prawa tego opiekuna są większe od twoich.
Nie było to dobrym wstępem do mającej nastąpić rozmowy, a Edyta uświadomiła sobie wszystko dokładnie, otwierając drzwi, by wpuścić matkę.
Na widok gościa Gilbert wstał i złożył lekki ukłon, nie podając ręki. Mógł sobie do pewnego stopnia wyobrazić uczucia tej kobiety.
— Może pani raczy zająć miejsce! — powiedział.
— Wolę powiedzieć stojąco to, co mam do powiedzenia! — rzuciła mu gniewnie. — Cóż to ma znaczyć? — dobyła z kieszeni list córki, odczytany tyle razy, że pamiętała każde słowo. — Czy to prawda? — spytała ostrym tonem. — Czy jesteś pan naprawdę biedny? A więc oszukałeś nas pan, a małżeństwo zbudowałeś na kłamstwie i podstępie.
Podniósł rękę.
— Zapomniała pani — powiedział z godnością — że moje stosunki majątkowe były nieraz omawiane pomiędzy mną a panią, która niejednokrotnie, z wielkim naciskiem podkreślała, iż kwestje majątkowe i tym podobne, czysto ziemskie sprawy nie mają dla pani żadnego znaczenia.
— Czysto ziemskie sprawy! — urągała. — Cóż pan przez to rozumiesz.... ha? Czyż nie żyjesz pan na ziemi? Czy nie mieszkasz w domu i czy nie jesz chleba z masłem, co wymaga pieniędzy? Czy nie masz pan auta, którego utrzymanie kosztuje dużo? Jak długo ja żyję na święcie i jak długo pan żyjesz, owe czysto „ziemskie sprawy“ będą nader ważne. Myślałem, że jesteś pan człowiek bogaty, a mam przed sobą nędzarza.
Uśmiechnął się z pewnem lekceważeniem.
— Ładnegoś nam pan piwa nawarzył! — powiedziała kąśliwie, — wziąłeś przytem żonę, która pana wcale nie kocha... sądzę, że wiesz pan już?
Skłonił się.
— Wiem wszystko, proszę pani. To była rzecz najgorsza, jaka mnie spotkała. Okoliczność, żeś pani doprowadziła do zaślubin jedynie z powodu, że uchodziłem za spadkobiercę sir Johna Standertona, nie boli mnie zresztą, gdyż znałem dużo kobiet w tym rodzaju... tylko wyznać muszę, — wzruszył ramionami — iż uważałem panią za coś innego, niż przeważną część matek z towarzystwa. Daruje pani, że mówię o tem. Ale nie jest pani wcale lepsza, a nawet poniekąd gorsza! — dokończył, patrząc na nią w zadumie.
W spojrzeniu tem było coś dziwnego, czego pani Cathcart nie mogła pojąć. Gdzieś już napotkała spojrzenie takie i bezwiednie uczula dreszcz. Gniew ustąpił miejsca strachowi.
— Prosiłem o odłożenie ślubu! — ciągnął dalej łagodnie. — Miałem powód ważny, o czem teraz mówić nie chcę. Ale za kilka miesięcy obudzi to zainteresowanie pani. Ale bałaś się pani utracić bogatego zięcia, ja zaś wówczas nie wiedziałem o tej obawie. Uspokajałem się tedy... rzecz obojętna w jaki sposób.... wyślę, że ponosisz pani większą nierównie, niż ja odpowiedzialność doprowadzenia do skutku tej świetnej partji.
Był innym zgoła człowiekiem i mimo rozpętanej wściekłości musiała to stwierdzić pani Cathcart. Przejawiał nowe zgoła cechy rozumu i charakteru, był zdecydowany a także... co ją najsilniej uderzyło... w oczach jego lśniła nieznana dotąd, straszna dzikość, nadająca twarzy wyraz nieubłaganej srogości.
— Córka pani poślubiła mnie na podstawie błędnych przesłanek. Napisała wszystko, co miałem do powiedzenia, to znaczy, niemal wszystko — poprawił się — i byłem przysposobiony na wizytę pani. Na wypadek nie przybycia, zamierzałem prosić o to. O ile ja wchodzę w grę, córka jest wolna jak ptak. Przypuszczam, że znajomość świata obejmuje także znajomość kodeksu prawnego. Mogę zaraz jutro wnieść skargę rozwodową i da się to jak sądzę, przeprowadzić bez trudności, tak, by nie czynić wrzawy publicznej.
Błysk nadziei zalśniał w jej oczach.
— O tem nie pomyślałam... — rzekła napoły do siebie, potem jako osoba szybkiej decyzji, zwróciła się do córki. — Pakuj rzeczy i jedź ze mną!
Edyta nie drgnęła nawet. Stojąc po drugiej stronie stołu, objęta spojrzeniem męża, potem zaś popatrzyła matce z powagą w twarz.
— Słyszysz przecież co powiedział pan Standerton! — podjęła z rozdrażnieniem. — Sam wskazał ci drogę wyjścia z zawikłania. Ma zupełną słuszność. Rozwód nie natrafi na żadne trudności. Jedź ze mną. Potem przyszlę po suknie twoje.
Edyta trwała dalej w bezruchu.
Obserwująca ją matka zauważyła, że rysy jej łagodnieją zwolna, a usta rozchyla uśmiech. W końcu odrzuciła wstecz głowę, a jasny, srebrzysty uśmiech rozebrzmiał w pokoju.
— O mamo! — niewysłowioną wzgardę w tonie jej głosu odczuła pani Cathcart, jak smagnięcie biczem. — Nie znasz mnie, widzę! Iść z tobą? Wziąć z nim rozwód? Chybaś oszalała! Gdyby istotnie był bogaty uczyniłabym to może. Ale w sytuacji obecnej, chociaż go nie kocham i nie mogłabym mu czynić wyrzutu gdy mnie również nie kochał, to jednak los mój jest teraz sprzężony z jego losem, a miejsce moje tutaj.
— Cóż to za wzruszająca scena! — powiedziała pani Cathcart ze złością.
— Łaskawa pani, — rzekł Gilbert — w scenach tego rodzaju mieści się dużo prawd nieraz.
Blada z wściekłości teściowa stała przez chwilę jeszcze, potem popędziła do drzwi, wypadła z pokoju, a za moment usłyszeli, że drzwi domu zapadły za nią z łoskotem.
Przez moment patrzyli na siebie ci dziwni małżonkowie, potem Gilbert wyciągnął rękę, mówiąc:
— Dziękuję ci!
Spuściła oczy.
— Nie masz mi za co dziękować! — powiedziała obojętnie. — Zbyt wiele zadałam ci krzywd, by tak małoznacznym postępkiem zmazać wszystkie następstwa własnego egoizmu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.