Pod biczem zgrozy/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
MELODJA W TONACJI F. DUR.


Gilbert Standerton ubierał się powoli przed lustrem, gdy Leslie został zaanonsowany. Młody ten człowiek przedstawiał obraz wspaniały i piękny, jak przystało drużbie weselnemu dawnego przyjaciela.
Leslie Frankfort był jednym z owych przez szczęście faworyzowanych ludzi, którym dochody pozwalają używać życia, bez krępowania się pracą zawodową. Był młodszym wspólnikiem znanej firmy maklerskiej w City, która załatwiała giełdowe interesa pierwszych tylko instytucji finansowych. Lubił podobnie jak Gilbert muzykę klasyczną i to nawet zbliżyło ich w pierwszej linji do siebie.
Wszedłszy do gabinetu położył ostrożnie cylinder na krześle, przysiadł na skraju łóżka i jął uszczęśliwiać przyszłego nowożeńca krytycznemi uwagami.
— A prawda! — rzekł nagle. — Wczoraj spotkałem pańskiego starego przyjaciela.
Gilbert obejrzał się.
— Masz pan na myśli Springsa, skrzypka?
Leslie potwierdził skinieniem.
— Grał dla wesołego towarzystwa po teatrze. Pyszny, to stary chłop.
— To prawda! — zgodził się Gilbert z roztargnieniem.
Zaprzestał toalety, wziął ze stołu kopertę i podał przybyłemu.
— Czy mam przeczytać? — spytał Leslie.
Gilbert skinął.
— Niema tam, właściwie nic do czytania, — zauważył — to jest dar ślubny od stryja.
Leslie otwarł kopertę i dobył z niej czerwony banknot. Spojrzawszy na cyfrę, gwizdnął.
— Sto funtów! — rzekł — Boże wielki! Nie starczy to nawet na koszta auta przez kwartał. Przypuszczam, żeś pan zawiadomił panią Cathcart?
Gilbert potrząsnął głową.
— Nie! — rzekł krótko. — Miałem zamiar powiedzieć jej to, ale nie dokonałem postanowienia. Jestem przekonany Leslie, że ją skrzywdzimy. Wyrażała nieraz swój pogląd na pieniądze z całym naciskiem. Zresztą nie jestem wszakże nędzarzem.
— Gorzej nawet jeszcze jest z panem, drogi przyjacielu. Człowiek zarabiający sześćset funtów rocznie jest biedakiem litości godnym.
— Jakto?
— Nie zdołasz pan nigdy zredukować potrzeb swoich poniżej dwu tysięcy, a dochody nie przekroczą sześciuset. Oczywiście nie liczę możliwej posady w ministerstwie spraw zagranicznych, co uczyni jeszcze 600 funtów.
— Praca! — rzekł Gilbert.
— Praca? — odparł Leslie drwiąco. — Praca nie daje pieniędzy, które zdobywa się tylko przez spekulację i przez wyzyskiwanie bliźnich swoich. Jesteś zbyt dobroduszny, synu mój, by zrobić pieniądze.
— A pan, zdaje się umiesz to? powiedział Gilbert, uśmiechając się z lekka.
Leslie zaprzeczył energicznie głową.
— Nigdy w życiu nie zarobiłem grosza! — oświadczył z pewnem zadowoleniem, — Posiadam na szczęście kilku bardzo czynnych i trzeźwych starszych współwłaścicieli, którzy produkują pieniądze. Ja zgarniam je tylko dywidendy w terminach oznaczonych. Ale miałem szczęście. Gdzieżeś to pan ulokował pieniądze swoje?
Gilbert zamierzał właśnie zawiązać krawat. Spojrzał, ściągając z lekka brwi.
— Co masz pan na myśli? — spytał.
— Pytam czy majątek pański ulokowany jest w pewnych papierach... czy po śmierci twej Gilbercie będzie istniał dalej?
Lekka zmarszczka pośrodku brwi Gilberta pogłębiła się.
— Nie! — przewal krótko. — Po śmierci mojej zostanie tyle zaledwo, że przyniesie jakichś 150 funtów rocznie. Pobieram resztę z tego, określonego kapitału.
Leslie gwizdnął z cicha.
— W takim razie przypuszczam, drogi przyjacielu, że ubezpieczyłeś się należycie.
Gilbert nie usiłował wcale przerywać, gdy Leslie rozprawiał szeroko i wymownie o obowiązkach i odpowiedzialności głowy rodziny, oraz wyrażał swe poglądy na ubezpieczonych i nieubezpieczonych.
— Zdarzają się ludzie nieostrożni... — powiedział. — Znałem jednego...
Urwał nagle, ujrzawszy w zwierciadle twarz przyjaciela. Była wychudła i wykrzywiona jakby twarz człowieka w śmiertelnem cierpieniu. Leslie zerwał się.
— Na miłość boską! — zawołał. — Co ci to, przyjacielu?
Gilbert przetarł oczy dłonią, jakby chcąc usunąć brzydki obraz.
— Obawiam się — powiedział — że to ja właśnie byłem tym lekkomyślnym człowiekiem. Zrozumiesz chyba przyjacielu, że zanadto liczyłem na majątek stryja. Powinienbym był się ubezpieczyć.
— Przecież to nie może pana podniecać aż do tego stopnia! — rzekł Leslie zdziwiony.
— Podnieca mnie jednak, potrosze! — odparł smutnie Gilbert. — Nie można przecież nigdy wiedzieć... nieprawdaż?
Stał zadumany, z rękami w kieszeniach, patrząc na przyjaciela.
— Dałbym dużo za to, by odłożyć zaślubiny.
Leslie roześmiał się.
— Czas najwyższy, na ślub! Cóż za nerwowiec z pana, drogi przyjacielu!
Spojrzał na zegarek.
— Pospiesz się pan, gdyż możesz jeszcze utracić narzeczoną. Wogóle nie stosowny to dzień na czarne myśli, to dzień nad wszystkie dni.
Dostrzegł miękki wyraz oczu Gilberta i rad był ze skutku słów swoich.
— Tak, masz rację, przyjacielu! — rzekł łagodnie. — Zapomniałem zupełnie o szczęściu swojem. Niech pana Bóg błogosławi! — dodał z cicha.
— Przypuszczam, że masz pan listę gości weselnych? — spytał Gilbert, gdy wyszli.
— Tak, — rzekł Leslie — pani Cathart pomyślała o wszystkiem.
— Czy będzie także doktor Barcley-Teymour? — spytał Gilbert mimochodem.
Barclay — Teymour... nie, nie będzie, — odrzekł Leslie — to ten lekarz z Leeds, nieprawdaż? Wczoraj wieczór wyjechał z Londynu. Ale co właściwie znaczy ta gadanina, żeś pan uciekł przed zebraniem.
— Była to sprawa niezwykłej wagi. Umówiłem się z pewnym człowiekiem i nie mogłem go chybić za żadną cenę.
Leslie zmiarkował, że pytanie było drażliwe, to też zmienił temat.
— Zresztą... radziłbym ci przyjacielu nie wspominać pani Cathcart o pieniądzach, aż do chwili kiedy będziecie już oboje we własnem mieszkaniu.
— Nie wspomnę o tem! powiedział Gilbert ostrym tonem.
W drodze do kościoła, uświadomił sobie ponownie, wszystkie, dręczące go troski i postanowił stawić im mężnie czoło. Nie będzie może tak źle, jakby się wydawało. Wszakże miał zawsze skłonność przypisywać przeciwnościom życia zbyt wielkie znaczenie i dręczyć się tem. Ileż razy już przewidywał niebezpieczeństwa, a potem okazywało się, że obawy jego były bezpodstawne. Zbyt długo żył samotnie. Mężczyzna powinien ożenić się zanim ukończy trzydzieści dwa lat życia. Tyle liczył właśnie. Zdziwaczał potrosze. Takiemi, niezbyt pochlebnemi dla siebie spostrzeżeniami zapełniał czas, aż do chwili, gdy przybyli do kościoła.
Uroczystość cała była, niby marzenie senne. Gęsto obsadzone ławy, stalle i krzesła, organy, biało ubrani śpiewacy chóru, proboszcz z asystą, zjawienie się Edyty eterycznie pięknej w ślubnej sukni, przepisane ceremonjałem pytania i odpowiedzi, klękanie i podnoszenie się, słowem wszystko nie miało zgoła cech rzeczywistości.
Myślał, że dozna wrażenia niezatartego. Z niejakim trudem wybrał odpowiadający mu utwór muzyczny i odbył kilka konferencji z organistą. Ale kiedy, po skończeniu nabożeństwa, ogarnięty półsnem szedł do zakrystji, nie mógł sobie przypomnić jednego nawet tekstu. Miał jakieś, mgliste wspomnienie, że nad ołtarzem było kolorowe, szklanne okno, którego jednę szybę, widać stłuczoną, wyjęto.
Po powrocie do domu, siedząc u stołu, przybranego kwiatami słuchał zmieszany mów i częstych wybuchów śmiechu, w chwilach, kiedy mówcy czynili pointy. Wstał także i jął mówić płynnie, bez trudu i zręcznie, nie mógłby jednak był powiedzieć jakich używał słów, czemu zebrani bili mu oklaski i czemu się uśmiechali.
— Doskonała mowa! — rzekł Leslie.
Po śniadaniu, zebrali się goście weselni w salonie.
— Jesteś świetnym mówcą!
— Naprawdę? — uśmiechnął się.
Zwolna odzyskiwał przytomność. Ten salon był czemś rzeczywistem, taksamo ludzie, żarty, rozmowy, rzucane dowcipy... wszystko to świadczyło o życiu, które znał.
— Ach! — odetchnął głęboko, ocierając pot kroplisty. Miał wrażenie, iż odzyskuje świadomość po narkozie, która nie była zupełną. Było to przeżycie bezbolesne i piękne, ale nie z tego świata. Wydawało mu się, że nie on sam, lecz ktoś inny klęczał u ołtarza.
Oficjalnie mieli spędzić miodowe miesiące w Harrogate, w rzeczywistości jednak pozostali w Londynie. Dla zachowania pozoru pojechali koleją do Kings Cross.
W ciągu jazdy nie zamienili ze sobą słowa. Gilbert doznawał jakiegoś otamowania, którego nie starał się nawet przezwyciężyć, ani usunąć. Edyta milczała, oczywiście, także. W czasie i miejscu właściwem, zapewne będzie mówić niejedno. Widział, że dawna trwożliwość wraca w jej oczy i dotknęło go boleśnie nieświadome i bezwolne cofnięcie, kiedy dotknął jej ręki.
W Kings Cross opuścili pociąg, wsiedli do taksówki i pojechali do domu przy St. Johns Wood. Było tu pusto, gdyż służba otrzymała urlop. Urządzenie okazało się nienagannem. Były elektryczne kuchenki i rozliczne urządzenia, szczędzące pracy, jakie tylko mógł obmyślić młody człowiek z pięknymi widokami na przyszłość, nie posiadający wybitnej skłonności do cenienia pieniędzy.
Gilbert uczynił to z myślą umilenia żonie i w ten jeszcze sposób miodowych miesięcy. Z gotowością zrezygnowała ze swej garderobianej, on zaś podjął się gotować i obsługiwać. Cięższą robotę wykonywali w godzinach porannych, dwaj wynajęci, dochodzący służący.
Ale nie doznawał uczuć radosnych, oprowadzając ją z pokoju do pokoju i pokazując skarby swego mieszkania. Przeczucie przyszłych cierpień wiązało mu usta, przygnębiało nastrój i czyniło bezwolnym.
Edyta była swobodna. Podziwiała, to znów krytykowała żartobliwie, śmiejąc się wesoło z nawyków domowych męża. Ale napięcie nie ustąpiło przez cały czas. Legł między nimi cień.
Poszła do swego pokoju, by się przebrać. Umyślili, że wyjdą do miasta na obiad i dotrzymali tego programu. Leslie Frankfort widział ich w jadalni Princesa, ale udał, że nie dostrzega. Około dziesiątej wrócili do swego, małego domku.
Gilbert poszedł do pracowni, żona zaś udała się do siebie, przyrzekłszy zejść na dół na czarną kawę. Z całą powagą ucznia Rehbada wziął się do zrobienia dwu filiżanek mokki, które umieścił na stoliku przy kanapie, gdzie miała siedzieć. W tej chwili weszła.
Oszołomienie poranne opuściło go, tak że władał znowu pełną świadomością. Wstawszy, podszedł ku niej kilka kroków. Najchętniej byłby jął objął, ale ona zatrzymała go na odległość ramienia, wyciągniętą ręką, dotykając jego piersi. Ruch ten zrozumiał jako bezwzględną odmowę, wydało mu się, że serce lodowacieje, a wszystkie, niejasne obawy dni minionych krystalizują się w postać określoną straszliwej prawdy. Zanim otworzyła usta, wiedział dobrze co powie.
Przez czas pewien szukała słów odpowiednich, co jej przychodziło z trudnością.
— Gilbercie — rzekła w końcu. — Mam zamiar uczynić coś nikczemnego, a nikczemnosć leży w tem, żem ci już dawno tego nie powiedziała.
Poprosił, by zajęła miejsce na kanapie.
Ten moment wyobraził sobie w postaci małej romancy muzycznej, która nie miała zostać nigdy wykonana. Teraz oto marzenie rozwiało się.
— Nie chcę siadać! — powiedziała. — Potrzeba mi wszystkich sił, by ci powiedzieć to, co wyznać muszę. Gdyby nie to okropne tchórzostwo, dowiedziałbyś się był jeszcze wczoraj wieczór. Miałam ten zamiar, ale nie przyszedłeś.
Skinął głową.
— Wiem — rzekł niecierpliwie niemal — nie mogłem przyjść, nie chciałem przyjść... — poprawił się.
— Wiesz chyba co ci chcę powiedzieć? — rzekła, patrząc nań bystro — Gilbercie, nie kocham cię!
Znowu skinął głową.
— Wiem teraz ostatecznie.
— Nigdy cię nie kochałam! — powiedziała tonem rozpacznym. — Nigdy, a nigdy nie byłeś mi niczem więcej, jak miłym przyjacielem. Ale...
Chciała powiedzieć powód, ale powstrzymało ją uczucie lojalności dla matki. Postanowiła wziąć całą winę na siebie, bo, wszakże, wszelkie zarzuty dotyczyły jej wyłącznie. Powinna była zadecydować o sobie i przy silniejszej woli stawić większy opór, niźli to uczyniła rzeczywiście.
— Wyszłam za ciebie — powiedziała powoli — dlatego, że będziesz... że będziesz bogaty.
Ostatnie słowa wyrzekła szeptem. Toczyła w duszy walkę straszną, jednocześnie nie chcąc, by o niej źle myślał.
— Dlatego, że będę bogaty? — powtórzył ze zdumieniem.
— Tak... chciałam poślubić człowieka bogatego... Przeżyłyśmy ciężkie czasy...
Wyznanie to z trudem wychodziło z jej ust. Musiała układać każde zdanie, przed wypowiedzeniem go.
— Nie czyń wyrzutów matce mojej. Ponoszę taką samą winę. Powinnam była powiedzieć ci to i chciałam nawet.
— Rozumiem! — powiedział spokojnie.
Przedziwne, zaiste, są zasoby siły, jakimi w potrzebie dysponuje mężczyzna. Wśród tego strasznego przełomu, w chwili, gdy zachwiało się całe szczęście życia, a utwór fantazji znikł jak domek z kart, był zdolny zachować flegmatyczną niemal bezstronność.
Spostrzegłszy, że się słania na nogach, poskoczył, by ją wesprzeć.
— Usiądź! — powiedział spokojnie.
Usłuchała, bez oporu. Umieścił ją wygodnie na kanapie, z kpinami niemal wsunął jej poduszkę pod plecy, a potem wrócił do kominka. Sytuacja nie była pozbawiona komizmu.
— Tak... — więc poślubiłaś mnie z powodu pieniędzy moich? — powiedział ze śmiechem. — Dalibóg, co za komedja, czysta farsa sceniczna! Drogie, biedne dziecko! — dodał z niezwykłą u niego ironją. — Bardzo cię żałuję! Nie posiadłaś ani męża, ani pieniędzy!
Spojrzała nań żywo.
— Ani pieniędzy? — powtórzyła.
Wyczytał w jej oczach sam tylko interes, a ani śladu rozczarowania. Znał prawdę lepiej, niż mu ją przedstawiła. Nie ona chciała zrobić dobrą partję, ale matka jej, żądna władzy światowa dama.
— Ani męża, ani pieniędzy! — powtórzył ostro, chociaż serce pragnęło szczędzić jej.
— A co gorsza jeszcze... — dwoma krokami podszedł do dzielącego ich stolika i rzekł, opierając się na nim ciężko, pochylony. — Nietylko męża, ani pieniędzy, ale w dodatku...
Urwał, jakby trafiony kulą.
Edyta ujrzała twarz jego wykrzywioną, poszarzałą, oczy dzikie, spozierające gdzieś poza nią i usta rozwarte w tragicznym przerażeniu. Wstała szybko.
— Cóż ci to? — szepnęła trwożnie.
— Boże wielki!...
Głos jego był złamany, jak głos człowieka ogarniętego strachem śmiertelnym. Pochyliwszy głowę, jęła nadsłuchiwać. Skądś, pod oknem płynęło smętne tony skrzypców. Melodja wzbierała i opadała, wzdychając i drżąc pod czarodziejską dłonią muzyka. Podszedłszy do okna, wyjrzała. Na zakręcie ulicy grała dziewczyna niezwykłej piękności, nie stłumionej zgoła ubogą odzieżą. Latarnia uliczna oświetlała jej bladą twarz, a oczy były zwrócone na okna mieszkania Gilberta.
Edyta spojrzała na męża. Trząsł nim dreszcz gorączki.
— Melodja F-dur! — szeptał. — Boże wielki! Melodja F-dur i to w dniu zaślubin moich!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.