Pod biczem zgrozy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
PRZEDSIĘBIORSTWO KAS BEZPIECZEŃSTWA.


Londyńskie City jest, jak wie świat cały, zatłoczone wprost kwitnącemi i doskonale ugruntowanemi przedsiębiorstwami.
Jest tam mnóstwo firm, które pełnymi godności, albo też chełpliwymi napisami głoszą fakt, że to a to przedsiębiorstwo znajduje się od lat stu na temsamem miejscu i jest prowadzone przez prawomocnych potomków założycieli.
Obok nich napotkać tam można także w pyszałkowato wystawnych domach całe długie szeregi biur, spółek akcyjnych i innych przedsiębiorstw handlowych, które jawią się z wiosną, a w zimie znikają doszczętnie, pozostawiając same tyli niezapłacone rachunki, oraz właściciela, kk pociesza to tylko, że pobrał z góry czynsz wynajmu.
Tragedje City londyńskiej rozgrywają się w szerszym zakresie przeważnie w pobliżu brzydkiego, niepozornego gmachu giełdy. Ofiary, ludzie zrujnowani doszczętnie wałęsają się, niby cienie bezcielesne po ulicach przytykających do tego, strasznego budynku.
Ale niefortunny spekulant nie jest wyłączną osobliwością Londynu. Krewniacy po losie, którzy w ciągu jednego dnia, czy nawet godziny zyskują majątek i tracą go znowu, to postacie zwykłe w każdem mieście świata, gdzie są uprawiane interesy giełdowe.
Zazwyczaj wyobrażamy sobie nędzę City w postaci rozbitków ludzkich, włóczących się nocami nad Tamizą, lub ciemnych postaci, które spuściwszy oczy, szukają wzdłuż parapetu ulicy porzuconych niedopałków cygar. Jest to bardzo smutne, oczywiście, chociaż ci nieszczęśnicy, nad którymi się litujemy, są nieraz bardziej zadowoleni ze swego losu, niż przypuszczamy ogólnie.
Tragedje prawdziwe rozgrywają się w setkach przedsiębiorstw małych, zakładach z radosną pewnością powodzenia, poto, by pochłonąć długoletnie oszczędności dwu, czy trzech osób. Wspaniałe listy firmowe świeżuteńkie, woniejące, dopieroco zaschłym lakierem biura, dziewicze zgoła księgi handlowe, rozpierające się dumnie po półkach, bezlik wysyłanych codziennie listów, zeszyciki i pisma reklamowe, tabele i inne jeszcze fatałaszki tego rodzaju, powolne kopanie listów z odpowiedzią... wszystko to są elementy okrutnej gry.
Niektóre firmy występują przebojem, przy rozgłośnym dźwięku trąb, inne przeciwnie wciskają się w przedsiębiorstwo bez szmeru i mają zagadkowe, zgoła powodzenie. Na ogół biorąc, powiedzieć można, że te ostatnie mają za sobą nieocenioną korzyść „stosunków“, co im pozwala wychynąć z ciemni przedmiejskich na szerszą widownię.
Pewne przedsiębiorstwo, powstałe w Londynie roku 1910 zostało zapisane w księdze telefonicznej i adresowej jako „St. Brides Safe Company“. Kupowano i sprzedawano nowe i używane kasy bezpieczeństwa, komory stalowe, oraz inne przedziwne instalacje bezpieczeństwa.
W oknach wystawowych widniały nowe i używane kasy wszelakich kształtów, okratowań, alarmów dzwonkowych przeciw złodziejom, małe i duże kasetki podręczne, oraz wszelakie przyrządy z żelaza, czy stali, mające udaremnić zakusy włamywaczy zawodowych.
Właściciel przedsiębiorstwa, podobno pochodzący z okolic Midlandu, wyszukał sobie cały personal, łącznie z kierownikiem i sprzedawcą zapomocą ogłoszeń dziennikarskich, odbył z nimi konferencję w jednem z miast Midlandu i powierzył kierownikowi, który przybył wyposażony w świetne świadectwa, znaczną gotówkę na koszta urządzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa.
Dla uzupełniania zużytego kapitału, nadsyłał od czasu do czasu dalsze kwoty, a chociaż obrót był bardzo słaby, właściciel nie troskał się tem wcale, płacąc ochotnie dalej wysoki czynsz najmu, oraz wcale przyzwoite pensje pracownikom.
Od czasu do czasu odwiedzał właściciel swe przedsiębiorstwo. Działo się to zazwyczaj wieczorem, bowiem, jak twierdził, interesy w Birmingham wymagały ciągłej jego obecności.
W takich razach zawsze badano skrupulatnie książki, oraz objekty w magazynie, klucze od tegoż zabierał zazwyczaj rewizor prywatny firmy. Właściciel wyrażał każdorazowo zadowolenie z powodu rozwoju przedsiębiorstwa.
Kierownik nie pojmował zgoła jak pryncypał mógł prowadzić dalej interes. Musiał mieć, chyba, duży obrót na prowincji, bowiem ponosił znaczne koszty utrzymania wielkiego auta ciężarowego wraz ze szoferem, który od czasu do czasu podjeżdżał na Bride-Street, by załadować kasę, lub inny, sprzedany towar dostarczyć nabywcom.
Kierownik przedsiębiorstwa, Mr. Timmings, czcigodny obywatel Balhomu miał przekonanie, że prowincjonalna filja firmy posiada doskonały obrót. Często było widać na aucie ślady kilkomilowej drogi, tak, że nabrał pewności, iż w okolicach Birminghamu interes musi prosperować bardzo dobrze.
Tego samego dnia, kiedy odbyła się pamiętna rozprawa, opisana w rozdziale poprzednim postanowił Gilbert Standerton kupić kasę ogniotrwałą do domu i miał ku temu powody, których szczegółowo omawiać nie trzeba. Poprostu miał potrzebę takiego mebla, czego przedtem nie odczuwał wcale. Zapragnąwszy raz, przystąpił zaraz do ziszczenia rzeczy.
Na nieszczęście, czy też na szczęście, zależnie od tego jak to ktoś weźmie, decyzja ta nastąpiła i dojrzała dopiero o godzinie, kiedy przeważna liczba firm handlujących tego rodzaju niezwykłymi przedmiotami urządzenia domowego zamyka już interesy swoje. Dobrze po szóstej przybył Gilbert do City.
Pan Timmings odszedł do domu tego wieczoru wcześnie, ale zostawił bardzo dzielnego zastępcę.
Właściciel przybył właśnie do Londynu prędzej, niż to czynił zawsze, a Gilbert ujrzał go przez oszklone drzwi. Zdziwił się wielce. Gdy chciał drzwi otworzyć, były zamknięte na klucz. Ale właściciel podszedł sam i uśmiechnięty uprzejmie, otworzył mu.
— Zakończyliśmy już czynności i kierownik mój, o ile wiem wyszedł. Czy mogę panu czemś służyć?
Gilbert ogarnął go uważnem spojrzeniem.
— Tak jest, — powiedział zwolna — chcę kupić kasę ogniotrwałą.
— Mogę to panu ułatwić! — powiedział właściciel, będący w doskonałym humorze. — Proszę, zechciej pan wejść.
Gilbert wszedł, a drzwi zaryglowano za nim.
— Jaki rodzaj kasy odpowiadałby panu? — spytał kupiec.
— Chciałbym niewielką kasę! — odparł Gilbert. — Wolę używaną, o ile pan ma coś w tym rodzaju.
— Mamy, zda się, taką kasę na składzie. Czy potrzebuje pan jej do swego biura?
Gilbert zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, potrzebuję jej do mieszkania prywatnego! — rzekł krótko. — Radbym, by mi została dostawiona możliwie zaraz.
Obejrzał przeróżne schowki na przedmioty wartościowe i w końcu dokonał wyboru.
Miał już wychodzić, gdy zobaczył na końcu sklepu wielką kasę.
Był to objekt zwracający uwagę. Kasa miała około ośmiu stóp wysokości i niemal tyle na szerokość. Wyglądem swym przypominała do złudzenia szafę na ubrania, tylko zrobioną ze stali. Trzy, rozmaite zamki chroniły wnętrze, a oprócz nich był także jeszcze zamek szyfrowy.
— To potężna kasa! — powiedział Gilbert.
— Nieprawdaż? — odparł kupiec tonem obojętnym.
— Ileż może kosztować taka rzecz?
— Już sprzedana! — oświadczył oschle właściciel magazynu.
— Sprzedana? Chciałbym zobaczyć wnętrze! — rzekł Gilbert.
Kupiec musnął z uśmiechem swe podkręcone w górę wąsy.
— Przykro mi bardzo, — powiedział — że nie mogę spełnić życzenia pańskiego, a to z tego, prostego powodu, ponieważ nabywca, po ukończeniu sprawy kupna zabrał ze sobą klucze.
— Wielka szkoda! — zauważył Gilbert. — Jest to jedna z najbardziej interesujących kas, jakie widziałem kiedykolwiek.
— Nic tak znowu szczególnego! — rzekł kupiec i jął w zadumie pukać zgiętym palcem po bokach kasy. — To zresztą wcale droga zabawka.
— Wygląda tak, jakby była stale w pańskim magazynie.
— Czyż tak wygląda? — powtórzył kupiec z roztargnieniem. — Musiałem jej znaleść praktyczniejsze miejsce.
Uśmiechnięty zaprowadził kljenta do innej części sklepu. Gilbert chciał zrazu zapłacić czekiem, ale coś, nie wiedział co, powstrzymało go od tego. Jął szukać po kieszeniach i znalazł te piętnaście funtów, jakich zażądano za jego trezor.
Uprzejme, dobranoc, zakończyło rzecz całą, Gilbert został wyprowadzony ze sklepu i zamknięto za nim drzwi.
— Twarz tę widziałem już gdzieś! — mruknął do siebie właściciel magazynu.
Rzecz dziwna zgoła i trudna do wyjaśnienia. — Oto, mimo niezwykłego sprytu i uzdolnień w niejednym kierunku, czcigodny właściciel odznaczał się pewną trudnością myślenia, tak że po długich dopiero miesiącach zdolny był uszeregować kljentów w pamięci swojej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.