Po szczeblach/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Po szczeblach
Data wyd. 1903
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Étape
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
BRYGIDA FERRAND.

— Miałem słuszność — myślał Jan, zostawszy sam. — Tak, miałem słuszność, żem się obawiał wyznać mu swoje nadzieje, walki i swoją miłość! Jak że głęboka jest jego nienawiść do pana Ferrand! Gdyby jeszcze wiedział, że jedynem mojem marzeniem było zaślubić Brygidę? Nie dowie się o tem nigdy! To jedno mam prawo zamilczeć. Resztę obowiązany byłem powiedzieć... I na coby się to zdało? Nawet te dwie tragedye nie otworzyły mu oczu... Paatrzy na nie przez pryzmat swoich wierzeń. I to jego zasady nasunęły mu te nieubłagane słowa, jemu, człowiekowi z taką dobrocią serca! Czy cofnie on kiedy ten nielitościwy wyrok? Być może. A gdy raz powróci do równowagi, głos krwi przemówi. Ale w pojęciach jego nic się nie zmieni, bo nic do niego nie dochodzi... Kiedy matka wróciła, nie odczuwał nawet jej niesprawiedliwości — jak mało obchodzi ją nieszczęśliwy wypadek Julii w porównaniu z Antonim! Że nie umiała zdobyć zaufania córki, że nie umiała zjednać sobie jej miłości, to dowodzi, że sama jej nie kochała. Ze ta biedna dziewczyna w tak okropnych chwilach milczy, zamyka się w sobie, nie skarży się, jakże to potępia moją matkę! Ale on tego wszystkiego nie widzi tak samo, jak nie umie ocenić pana Ferrand..C0o mi zresztą na tem zależy teraz, gdy wszystko jest nieodwołalnie na zawsze skończone?
Syn Józefa Monneron był zupełnie szczerym, myśląc o wyrzeczeniu się tej, którą kochał. Poznawszy uczucia ojca, myśl o tem małżeństwie uważałby za występek. Szczerym też był w swem przekonaniu, że nic już nie zdoła oświecić niepoprawnego sekciarza, co do głębszych przyczyn nieszczęścia, które ugodziły w niego tak boleśnie.
Pomimo przedwczesnej dojrzałości umysłu, wyrobionej cierpieniem, Jan był za młody, ażeby się liczyć z różnemi duchowemi komplikacyami, które następują skutkiem nieświadomego oddziaływania uczucia na rozum.
Odgadł on jedno tylko za czasów dzieciństwa, o czem wspominał panu Ferrand podczas swojej ważnej z nim rozmowy: że optymizm ojca był w części dobrowolny.
Nie wiedział zaś, że to systematyczne zaślepianie się profesora wynikało z odczucia rzeczywistości i że stanowczość twierdzeń jakobina wzmagała się w miarę, jak przejmowały go zawody różnego rodzaju. Im bardziej fakty zadawały kłam jego doktrynom, tem więcej upierał się przy nich. Ale sama ta zaciętość w bronieniu się od doświadczeń, wypływających z rzeczywistości, świadczyła wbrew przekonaniu syna, że nauka dochodziła do niego. Tylko, jak bywa zwykle, gdy umysł nie chce kształtować swych pojęć na zasadzie faktów — profesor, zamiast przyjmować te doświadczenia, jako naukę, przyjmował je jako boleść.
Dziś rano jeszcze, gdyby młodzieniec mógł był zajrzeć wgłąb serca tego ojca rodziny, tak ciężko doświadczonej, byłby się przeraził, widząc, że słowa, któremi zrozpaczony ojciec wysławiał swą żonę, były szczytnem kłamstwem dla obronienia jej od surowego sądu syna.
Józef Monneron, który nie umiał sądzić swojej Anny, gdy chodziło o niego samego, osądził ją teraz, gdy szło o córkę, i zaczynał rozumieć różnicę zupełnie wyraźnie, jak bardzo milczenie Julii oskarżało matkę.
To przekonanie, którego nie chciał nigdy wypowiedzieć, ani nawet wyznać przed samym sobą, było objawem zmiany, jaka dokonywała się w głębi jego duszy. Dopóki szło o niego tylko, nie uważał za nie zawodów, jakie mu sprowadzało życie. To życie było winne temu, a on gardził niem, jako wielbiciel Plutarcha, jak gardzili starożytni bohaterowie, zamiast zmieniać poglądy wobec doświadczeń życiowych.
Mógł naprzykład osądzić sam z własnego doświadczenia, on — zapalony zwolennik równości — całą kłamliwość formułki, najponętniejszej z całego liberalnego programu:
„Wszystkie drogi otwarte dla wszystkich za równo.”
Przeszło pięćdziesięcioletni profesor liceum, nie posiadający majątku, nie będący wstanie zdobyć Się na doktoryzacyę, zarabiał tyle tylko, żeby módz związać koniec z końcem za pomocą pensyi i upadał pod ciężarem dodatkowych korepetycyj, nie biorąc nigdy urlopów dla wytchnienia i nabrania sił. Czegoż to dowodziło? Że umiał wytężać siły i pracować aż do końca, jako uczciwy obywatel kraju, nic więcej. Ale nie wyprowadził z tego nauki, że zasada jest fałszywa.
Widział naokoło kolegów, których przed rokiem 1870 znał jako zapalonych bonapartystów, potem jako konserwatystów pod rządami marszałka Mac-Mahona, jako żarliwych oportunistów pod Gambettą — a dziś wspaniałomyślnych wyznawców socyalizmu — opiekunów ludowych uniwersytetów, ludzi, którzy zabierali synekury grubo opłacane, panoszących się na stanowisku rektorów, zawieszających na szyi komandorskie oznaki, grających rolę w świecie urzędowym, podczas gdy on, pracownik taki sam, jak oni w początkach zawodu, ślęczał ciągle nad poprawianiem uczniowskich kajetów, za całą nagrodę mając czerwoną wstążeczkę przy klapie surduta, udzieloną mu z litości przez Barantina!
Z tych doświadczeń wyprowadzał tylko mylny wniosek, że pod rządem demokratycznym dochodzi się do stanowiska jedynie dzięki osobistej zasłudze! Swarliwi politycy burzyli programy szkół średnich. Co roku Monneron, żarliwy zwolennik literatury rzymskiej i greckiej, patrzył na obniżanie poziomu nauk, na upadlanie młodej inteligencyi francuskiej.
Nie nauczyło go to, że liczba nie tworzy, ani nie dowodzi kompetencyi i że oddawać rządy w ręce ludzi wybranych przez głosowanie powszechne, to jest w ręce większości szarlatanów, wybranych przez większość nieświadomych, jest poniżeniem całego kraju! Tak samo było ze wszystkiem.
A teraz nagle zbrodnia Antoniego i upadek Julii odsłoniły mu, oprócz jego własnego nieszczęścia, nieszczęście jego dzieci.
Naiwne były słowa, które wyrzekł do Jana po pierwszej bytności pana Berthier:
„Ja, który byłem tak dumny z mojej licznej rodziny.”
Te słowa zdradzały tajne głębie jego biednego serca. Widząc, że jego los nie odpowiedział temu, czego miała prawo spodziewać się jego młodość wszystkie nadzieje szczęścia przeniósł na córkę i synów. Widział już zawczasu wszystkie swoje dzieci, zajmujące stanowiska pewne, biorące udział w życiu Francyi, urabianej coraz dokładniej według modły „nieśmiertelnych zasad Rewolucyi.”
I skutkiem tych zdumiewających złudzeń, wypływających z fanatyzmu ideologa, doświadczywszy sam, ile zawodów gotuje powołanie, ścieśnione urzędowem stanowiskiem, tworzył dla córki i synów jakieś legendy o szczęściu stanu urzędniczego.
Przebudzenie było straszne. Gniew jego nie powinien był, nie mógł trwać długo. Ten ojciec nierozsądny, ale szlachetny, zanadto kochał dzieci, ażeby po przejściu pierwszej chwili oburzenia nie miał się zdobyć na obronę występnych, mającą źródło w jego tkliwości. A co jeszcze potrzebował dodać do obrony Jana?
Wobec czynów, których poczucie moralne nie może usprawiedliwić bez zadania sobie samemu kłamstwa, do jakich źródeł pobłażania się odwołać? Do okoliczności otoczenia — błędów wychowania.
Ale te okoliczności, w jakich Józef Monneron stworzył swoją rodzinę, to otoczenie, była to atmosfera wyznawanych przez niego doktryn, to było wprowadzenie w czyn postulatów, na których opierała się jego wiara...
Pomimo umiarkowania, z jakiem Jan wyrażał swoje zdanie, zawiele powiedział, ażeby profesor, ateusz i rewolucyonista, nie odgadł wyraźnie w myśl młodzieńca potępienia — nie swojego charakteru, ale swoich zasad.
Jedyna łagodząca okoliczność dla hańby syna i córki tkwiła w mylności doktryn, które profesor uważał za objawienie nowych praw ludzkości...
I zaledwie Jan wyszedł z pokoju, rozumawanie to zarysowało się w umyśle ojca i zaczął buntować się przeciw hypotezom, w których głębi odczuwał wyraźnie stwierdzenie tego, że zmarnował życie nietylko swoje, ale i życie swojej rodzimy — że nie stworzył właściwie rodziny — a postępując w myśl dzisiejszej Francyi, był dowodem, że ta Francya omyliła się w jego osobie.
I wysilał się na dowodzenia, że nie było łączności pomiędzy kradzieżą i fałszerstwem, jakich się dopuścił najstarszy syn i upadkiem córki z jednej strony, a teoryami, według których byli wychowywani, z drugiej strony.
— Ach! — powtarzał sobie. — To są przekonania Ferranda! Poznaję je. Wpoił je w mojego biednego Jana, a nieszczęście chciało, że fakty zdają się to potwierdzać... Przesadzeni na obcy grunt? Wyrwani z korzeniem? Co to ma znaczyć? To jest kontr-rewolucya i jej wiekuista robota w nowej formie. Czy mniej zbrodni trafia się pomiędzy chłopami, którzy nigdy nie opuszczali rodzinnego gruntu? Dwudziestopięcioletni chłopiec zadurzy się w ladacznicy i kradnie dla niej. Naiwna dziewczyna słucha namowy łotra. Daje się uwieść... I cóż z tego? Ale tu idzie o to, aby zaprzeczyć korzyści Postępu, ażeby wysławiać dawne zwyczaje... Wszystko im służy za pretekst. Brak środowiska? Coż to znowu znaczy? Że chcą powrócić do dawnych przesądów, odbudować różnice kastowe, zatrzymać ten ruch ludu, pnącego się do góry... Brak religii? Przecież on był wychowany religijnie, ten zbój... Rumesnil... Ma przecież swoje własne środowisko. Nie wyszedł z łona damokracyi... A to tylko błoto... Nie! Oboje mieli wszystkie dane, żeby zostać — ona uczciwą i dzielną kobietą, a on dzielnym i uczciwym człowiekiem: ona jak matka, on jak ja... Więc są jeszcze występniejsi i niema dla nich wymówki... sami są winni...
Tak rozumował nieszczęśliwy ojciec, wsparty łokciami na stole, pomiędzy porozrzucanemi książkami i nietkniętemi kajetami uczniów. Rozumowanie przedstawione w ten sposób, oparte na takich podstawach, wydawało mu się, nie bez racyi, logicznem i niezbitem. A jednocześnie tłumiona litość, którą zaczynał odczuwać dla zbłąkanych dzieci, wykazywała sofizm dowodzenia. Puste jest twierdzenie, że niema koniecznego związku pomiędzy niektóremi doktrynami a pewnemi czynami.
Dowodem tego był Rumesnil — chociaż i ten młody panicz był produktem mylnych doktryn, rządzących krajem — że w społeczeństwie, przywileje urodzenia, nie mając żadnych praw i żadnych obowiązków, stają się tylko narzędziem zepsucia. Ale niemniej jest faktem, że pewne doktryny wzmagają, inne zaś zmniejszają prawdopodobieństwo pewnych czynów. Są one podobne do przepisów hygieny, niekoniecznie zabezpieczają od chorób, a jednak stanowią broń, którą nie należy pogardzać. Nauka obyczajów nie jest dotąd w stanie zdobyć się na orzeczenia stanowcze. Ogranicza się ona do wskazówek empirycznych i bardzo skromnych, ale które nabierają szczególnej wartości, gdy się stanie wobec jasno określonego wypadku.
Uciekając się do bardzo skromnego porównania, zapytujemy: czy ojciec — podczas panującego tyfusu — przebaczyłby sobie, że nie czuwał nad tem, jaką wodę piją dzieci, gdyby jedno z nich umarło na tę chorobę? Może być, że dziecko, choćby było najbardziej strzeżone, umarłoby tak samo. Ale przynajmniej ojciec wypełniłby wszystko, co do niego należało.
To samo dzieje się i w sprawach natury moralnej, jeżeli zetkniemy się z nieszczęściem, którego można było uniknąć przy odrobinie ostrożności. Możemy sobie przedstawiać, że nawet te ostrożności nie byłyby lekarstwem bezwzględnie skutecznem. Wystarcza samo przypuszczenie skuteczności, żeby nam sumienie wyrzucało, iż zaniedbaliśmy to, co do nas należało.
I ten właśnie niewyraźny wyrzut zbudził w duszy Józefa Monnerona słowa syna. Dowody najstaranniej dobierane, tem mniej mogły przekonać, że serce zacnego człowieka spiskowało przeciw niemu: biorąc na siebie część winy, zmniejszał tem samem winę tych dwóch nieszczęśliwych istot, zrodzonych z niego i tak wcześnie pogrążonych w nieuleczalnym upadku. Mógł sobie pozwolić na litość względem nich, tylko potępiając siebie. Niepokój sumienia był bardzo jeszcze niewyraźny i pycha jego opierała się do ostatka. Ocknął się jednak i musiał wywołać gwałtowną reakcyę — pobłażanie dla syna złodzieja i uwiedzionej córki...
Tej reakcyi Jan nie spodziewał się tak prędko, a ona rozpoczęła się już w południe, gdy profesor zasiadał do śniadania i zamiast czworga dzieci, które go otaczały przed tygodniem przy tym samym stole, siedział teraz tylko on, żona i syn, z którym — lękał się, że go rozłączy wkrótce różnica przekonań na najważniejszych punktach!
Cóż to było za śniadanie — spożyte w ciągu dwudziestu minut — bez słowa rozmowy, pod bezczelnemi spojrzeniami służącej, zgodzonej dwa miesiące temu w kantorze stręczeń, która zanadto podsłuchiwała od wczoraj pode drzwiami, ażeby nie miała domyślać się prawdy!
U pani Monneron służba nie trzymała się długo. Zazwyczaj pan domu, wierny optymistycznej zasadzie, że „trzeba brać wszystko z dobrej strony“, godził się z coraz nowemi twarzami, ukazującemi się w domu, i przyjmował to z filozoficznym spokojem, którego mu dziś zabrakło.
Zauważył, że ta Paulina, wielka i tęga, bezzębna dziewczyna, ma minę wypuszczonej z domu poprawy, i zadrżał na myśl, że ten szurgot może był pomocnicą Julii w jej występnym romansie.
Rozdraźnienie żony względem córki, które od czuwał, wzmagało jego własny smutek. Uważał je za dowód niezbity stronności żony, która przyłożyła się także do zguby syna i córki. j
Syn był zanadto kochany przez matkę, rządzącą się tylko instynktem, córka — zamało. Nawet obecność Jana po rozmowie, jaką mieli, wywoływała teraz żywo wspomnienie Ferranda, kolegi, nienawidzonego od tak dawna, ale nigdy równie silnie, jak dzisiaj.
Sama myśl o tym filozofie — katoliku, który wszczepiał swoje zasady w ukochanego syna Józefa Monneron, i usiłował wydrzeć mu tego syna — bo w taki sposób tłómaczył sobie profesor propagandę niezrozumiałą dla jego uprzedzeń — sama myśl o nim była tak wstrętną temu udręczonemu człowiekowi, że miał chęć krzyczeć z bólu...
— Muszę oddać mu te pięć tysięcy franków zaraz dziś — powtarzał sobie, wstając od stołu. — Nie chcę mu być dłużny.. I chcę mu powiedzieć, co myślę o tem nadużyciu zaufania z jego strony, po tem, co zawsze głosił, że nie używa katedry w celach propagandy...
To pragnienie — potrzeba raczej uiszczenia się z długu względem przeciwnika, opanowała go tak silnie, że zdobył się na czyn, niesłychany u niego. Od trzydziestu lat profesorskiej służby mógłby porachować, ile razy mu się to zdarzyło...
Wyszedł — pozostawiwszy u odźwiernego list do ucznia, który miał przyjść o drugiej na korepetycyę.
Chciał wykonać odrazu projekt, ułożony natychmiast po dowiedzeniu się od pana Berthier o kradzieży pięciu tysięcy franków i o zwrocie ich przez Antoniego. Profesor odrazu posądził syna o zaciągnięcie pożyczki, lub jakieś inne nadużycie.
Całe oszczędności Monnerona ograniczały się do dość znacznej sumy ubezpieczenia na życie, przeznaczonego dla wdowy w razie jego śmierci.
Nie upłynęło jeszcze nawet pół godziny od powstania od stołu, kiedy już profesor był w biurze Towarzystwa Ubezpieczeń na placu Teatru Francuskiego.
Wyszedłszy ztamtąd, wsiadł do dorożki i kazał się wieźć śpiesznie na Passy, na ulicę Cortambert. Jechał do Barantina, a to z następującego powodu. Urzędnik w biurze Ubezpieczeń oznajmił mu, że na formalności, wymagane przy takiej pożyczce, potrzeba dwóch dni. Józef Monneron polecił mu załatwić wszystko. Ale było mu tak przykro czekać te czterdzieści osiem godzin, że pojechał do swego współwyznawcy prosić go, ażeby mu zaliczył natychmiast potrzebne pięć tysięcy.
Jaką jednak przestrzeń przebył od dwóch godzin na drodze przebaczenia, dowodziło to, że zażądał piętnastu tysięcy pożyczki na swoją ubezpieczeniową polisę, zamiast pięciu.
Użytek, na jaki przeznaczał te pieniądze, nie godził się z surowym programem „marcia głodem”, który tak szorstko wygłosił przed kilku godzinami. Myślał już o tem, ażeby dopomódz Antoniemu do dźwignięcia się z upadku.
Bytność u Barantina miała na celu nietylko prośbę, ażeby mu wpływowy deputowany dał zaraz pieniądze potrzebne na spłacenie Ferranda. Chciał go także prosić o wyrobienie dla Antoniego koncesyl w którejkolwiek z francuskich kolonij. Dziewięć tysięcy franków miały służyć na pierwsze koszta osiedlenia kochanka Anieli d’Aray, zrehabilitowanego już — według profesora — samem zgodzeniem się na wygnanie i pracę.
Nieskazitelnego Barantina nie było w domu. Wyjechał był w przeddzień dla wygłoszenia jednej z tych mów, naszpikowanych potężnemi przenośniami, w których kolega ze Szkoły Normalnej podziwiał zawsze: „wzniosłe przekonania, bronione z taką bezinteresownością!” Wykwint sieni pałacyku, przystrojonej kosztownemi obiciami i obrazami, drewniane schody ubrane zielenią, były jednym więcej dowodem tej „bezinteresowności”.
Józef Monneron bywał dość często w tej zalotnej siedzibie podejrzanego polityka doktrynera, tłómacza Kanta — proroka głoszącego Solidarność, przyjaciela wydziedziczonych — który tu osiadł w przerwie między piastowaniem tek ministeryalnych. Do tej chwili nie przyszło nigdy na myśl utopiście spojrzeć trzeźwem okiem na przepych, który deputowany zawdzięczał „swojej wspaniałomyślnej troskliwości o wszystkie szlachetne sprawy”, jak głosiły dzienniki jego stronnictwa. Ale słowa mają znaczenie podwójne. Zdarzenia ostatnich dni i rozmyślania, przez nie wywołane, musiały jednak głęboko wstrząsnąć naiwną duszą Józefa Monnerona! Poraz pierwszy w tej chwili bezczelny zbytek karyerowicza-demagoga, którego pamiętał ubogim profesorem, zranił tajemna strunę jego duszy tak dalece, że Monneron odsunął papier listowy i kopertę, które mu na jego żądanie przyniósł lokaj o bezczelnej gębie. Ograniczył się do pozostawienia biletu, na którym nic nie napisał, i wsiadł do dorożki.
Spojrzał na zegarek: było zaledwie pół do drugiej. Miał jeszcze czas powrócić do domu na lekcyę. Powiedział więc adres dorożkarzowi i ruszyli przez ulice, na które zrazu Monneron nie zwracał uwagi, pochłonięty trapiącą myślą, że nie będzie mógł spłacić Ferranda prędzej; jak za dwa albo trzy dni... Dlaczego jednak nagle ustąpiło roztargnienie i zaczął bacznie przyglądać się drodze, którą jedzie dorożka? Przebyła ona aleję Trocadero i Sekwanę przez most Alma i wjeżdżała właśnie na plac Inwalidów. Dlaczego serce ojca, tak przed chwilą nieubłaganego, zaczęło bić coraz mocniej za każdym obrotem kół? Dlaczego na jego twarzy odbiła się wzruszająca rozterka człowieka, walczącego z dwoma przeciwnemi postanowieniami? I dlaczego, chociaż miał czas ograniczony, jeżeli chciał powrócić do domu w porę, ażeby odbyć lekcyę — nagle kazał dorożce stanąć na rogu Esplanady i ulicy San-Domingo, i poszedł pieszo w stronę przeciwną domu, to zwalniając, to przyśpieszając kroku, siadając na ławkach i podnosząc się po chwili?
Ach! szlachetne i wielkie było to serce, pełne ludzkości prawdziwej, prostej, pełne uczucia — ilekroć pycha umysłu nie sprowadziła go na błędne drogi! Myśl, że jego dziecię leży na łożu boleści, zranione, nieszczęśliwe, w jednym z tych domów w pobliżu sławnej kopuły Inwalidów, ogarnęła strapionego ojca w chwili, kiedy przez szyby dorożki ukazały się zarysy starożytnego pałacu — i ten obraz zasłonił mu wszystko inne... Umilkło oburzenie uczciwego człowieka, wywołane występnem kłamstwem — ucichł bunt porządnego mieszczanina przeciwko hańbie uwiedzenia — uraza sekciarza wobec kłamu, zadanego jego zasadom — wszystko jednem słowem — wszystko — z wyjątkiem głębokiej miłości dla tej, której przyjście na świat powitał z taką radością, dla jedynej córka... I szedł do niej teraz...
Nadmiar wzruszenia zatrzymywał go chwilami, tak się obawiał i pragnął zarazem tego widzenia, pierwszego, odkąd dowiedział się o winie Juli. Doszedł wreszcie do rogu ulicy Oudinot...
Jeszcze jeden wysiłek, jedno pytanie zwrócone do przechodnia i już dzwonił do drzwi zakładu, do którego doktór Graux kazał przewieźć ranioną. Wymienił swoje nazwisko i wnet zakonnica wprowadziła go do pokoju, gdzie go powitało wejrzenie córki, bledszej od firanek łóżka, tworzącej tło dla jej bladej twarzy, z której wszystka krew uciekła i na której błyszczały tylko wielkie, czarne oczy.
Zaledwie przestąpił próg, a ona już poznała, że ojciec wie wszystko i że jej przebacza...
— Moje dziecię! — przemówił z jękiem — moje dziecię!...
I przymuszając ją, żeby wsunęła ręce pod kołdrę, jak wtedy, gdy była malutka, a on przychodzi otulać ją kołdrą, powiedział:
— Nie mów... nie wzruszaj się... Nie obawiaj się... Przyszedłem, bo nie mogłem już wytrzymać bez twego widoku, bo chciałem ci powiedzieć, że po winnaś żyć, że ja tego żądam, że powinnaś wesprzeć się na mnie i wierzyć, że ja cię nigdy nie zawiodę, nigdy!.. Nie mów nic... Nie masz nie do powiedzenia... Odpokutowałaś za wszystko... Czytam na twojej twarzy, ile wycierpiałaś... Miej zaufanie do ojca. Dlaczego nie ufałaś mi przedtem? Ale nie przyszedłem tu, ażeby ci robić wyrzuty. Przyszedłem, ażebyś sama zobaczyła, że wszystko już przebaczone, że kocham cię, jak dawniej...
I mówił tak do swego upadłego dziecięcia w tym przybytku cierpienia, mówił to wszystko, czego, pomimo całej miłości, nie umiał powiedzieć wtedy, kiedy można ją było uratować. Bo wtedy przez długie lata doktrynerskie zasady teoretyka tłumiły jego stosunki z dziećmi, gdy teraz — przy tem łóżku szpitalnem — ocknął się w nim człowiek ludu, którym pozostał w najlepszych strunach swojej duszy, uczuciowością szczerą i pierwotną, wybuchliwą i zupełną. Gdyby był nie rozstawał się nigdy z Quintenas, z rodzinną wioską, z niebieską bluzą i sabotami — nie z innem uczuciem biegłby do chorej córki do szpitala w Annoy, najbliższem miasteczku.
Gdy mówił, łzy spływały po wychudłej twarzyczce Julii, spływały powolne i rzęsiste — łzy ulgi i wdzięczności, łzy słodkiej pociechy, dopóki ojciec nie wyrzekł:
— Matka nic jeszcze nie wie, ale nie martw się. Podejmuję się powiedzieć jej wszystko. Bądź pewna, że ona tak samo będzie myśleć i czuć, jak ja... Wyjedzie z tobą, gdy nadejdzie pora... Nie pójdziesz już do Sèvres, naturalnie. Zostaniesz w domu na zawsze i będziesz dawała lekcye. Dziecko weźmiemy do domu, jak tylko podrośnie i przedstawimy je jako dziecko ubogiego krewnego z naszych stron. Nikt nie będzie o tem wiedział, oprócz matki, Jana i mnie. I nie rozstaniemy się nigdy...
Gdy to mówił, zdumiał się, widząc, że Julia wybuchnęła łkaniem prawie konwulsyjnem, jak gdyby ten obraz spokoju rodzinnego, wywołanego słowami ojca, był dla niej zbyt bolesny. Przemówiła wśród łkania:
— Nie, to być nie może, tatusiu, to być nie może! Nie zostanę przy tobie w twoim domu. Wyjadę, opuszczę Francyę, będę żyła wśród obcych... nie powrócę nigdy... ucieknę!...
— Znów nie masz do mnie zaufania — przerwał ojciec — Dlaczegobyś miała opuszczać mnie i żyć między obcymi?
— Bo taka, jak ja, uwiedziona dziewczyna przynosi wstyd rodzinie! — odrzekła posępnie, a ja nie chcę okrywać wstydem tego, kto był dla mnie tak dobry; z takiem poświęceniem... Tak! — powtórzyła z mocą myślę w tej chwili o Janie, i o tem, coby było, gdybym tu została, a on się ożenił... Albo musiałby zataić hańbę przed swoją żoną, albo powiedzieć jej wszystko. Znam go i wiem, że nie zniósłby kłamstwa, a ja nie zniosłabym tego, ażeby jego żona patrzyła na mnie w taki sposób... Nie, mój ojcze! Powinnam się usunąć, jak tylko wyzdrowieję...
— Ależ Jan nie jest ożeniony! — odrzekł ojciec.
— Ożeni się wkrótce — objaśniła Julia.
— Zkąd to przypuszczasz? — badał profesor, zadziwiony jej stanowczym. tonem. — Czy ci się zwierzył?
— Wiem, że jest zakochany...
— A w kim: nalegał Ojciec.
— W Brygidzie Ferrand! — wyrzekła Julia po chwili wahania.
— W Brygidzie Ferrand! — powtórzył Józet Monneron.
Wyraz, z jakim mówił nazwisko córki swego dawnego kolegi, zdradzał tak silne wzruszenie, że Julia nie powiedziała już nic.
Ojciec umilkł także. Ze wszystkich ciosów, które darły na strzępy zasłonę złudzeń, jakiemi od tylu lat się osłaniał, ten cios był może najmniej spodziewany i pod niektóremi względami najboleśniejszy. Profesor wpatrywał się oczyma duszy w ten ostatni strzępek z rodzajem przerażenia, które tak dobrze wyraził jego ukochany starożytny poeta, namiętny i tkliwy Wirgiliusz w wierszu, którego piękność Monneron podnosił często w oczach uczniów, olśnionych jego wykładem. To jest ten ustęp z „Georgik,” gdy Orfeusz odwraca się, aby spojrzeć na. Eurydykę:

Immemor, heu! vitusque animi respexit.

Ibi omnis

Effusus labor...

Jakże byłaby odpowiednią w tej chwili ta cytata, gdyby ojciec rodziny, który widział takie: „serce zwyciężone, wszystkie swe wysiłki zmarnowane, rozsiane, rozrzucone po ziemi,” mógł się zdobyć na to, jak miał we zwyczaju, pożyczyć od starożytnej poezyi formy dla wyrażenia swych uczuć!
Przed chwilą, kiedy Jan zdradził się zasadami, przejętemi widocznie od autora „Wiedzy i Tradycyi,” ojciec mógł jeszcze mieć nadzieję, że to tylko wpływ chwilowy.
Ale malżeństwo z córką tego człowieka, to było pochłonięcie na zawsze jego syna, to było przejście tego syna do nieprzyjacielskiego obozu, nieodwolalne, niecofnione! I jednocześnie Monneron przypomniał sobie ranną rozmowę, wyraz cierpienia na twarzy młodzieńca, kiedy ojciec wybuchnął w gwałtownych słowach przeciw swemu szkolnemu koledze. I Jan mu nie przerwał? Nie skorzystał z tej sposobności, ażeby mu wyznać swą tajemnicę? Nie więcej od Antoniego i Julii miał szczerości względem ojca? Mniej nawet? Bo tamci mieli przynajmniej do milczenia ten powód, że czynili źle. Ale nieufność dziecka, tego dziecka, które w głębi serca przekładał nad inne, zadała nową ranę duszy człowieka tak głęboko uczuciowego pod sztuczną maską doktrynera. Odpowiadając swoim myślom zapytał:
— Ale dlaczego nigdy mi o tem nie mówił? Dziś rano jeszcze rozmawialiśmy o Ferrandzie z powodu długo, zaciągniętego przez twego brata... Dlaczego mi nic nie powiedział? Czy jesteś pewna, że on jest zakochany, czy też domyślasz się tylko?
— Pewna jestem odrzekła Julia.
I dodała błagalnie:
— Nie mów mu nigdy, że powiedziałam ci to, z czem on się tak tai... Staraj się, ażeby ci sam to powiedział... A co do mnie, widzisz, że jeżeli Jan się ożeni, ja nie mogę tu pozostać... Gdyby Ferrandowie domyślali się tego, co się stało, oni, ludzie tak surowych zasad, nie zgodziliby się nigdy na to małżeństwo... Powinnam się usunąć... Niech przynajmniej jedno z nas będzie szczęśliwe!...
Zaledwie wyrzekła te słowa, już uczuła ich okrucieństwo i wziąwszy rękę ojca, wpatrzyła się w niego, jak gdyby usprawiedliwiając się z tego, co powiedziała. Nie mogła już jednak cofnąć swoich słów i gdy dozorczyni, która odeszła, ażeby im pozostawić zupełną swobodę, powróciła, ostrzegając, że minął czas, naznaczony przez doktora na każde odwiedziny, ojciec odszedł, unosząc słowa córki, jak strzałę utkwioną i złamaną w sercu:
— „Niech przynajmniej jedno z nas będzie szczęśliwe!”
Pracować, jak on, przez lat przeszło czterdzieści od chwili wstąpienia do szkół w Tournon do tej pory; odmawiać sobie, jak się tem chełpił naiwnie, wszystkich przyjemności, nawet najdrobniejszych, za młodu przez zapał do nauki, później przez poświęcenie dla rodziny; rządzić się rozumem we wszystkich ważnych i drobnych zdarzeniach życia; bezinteresownie łączyć się z temi prądami życia krajowego i swojej epoki, które uznawał za najsprawiedliwsze; założyć rodzinę na podstawie najszczerszych przekonań — i usłyszeć od jednego z dzieci świadectwo zupełnego bankructwa całej pracy długiego życia — świadectwo wyrzeczone temi kilku słowami, których prawdę tak dalece odczuł, że nie miał na nie odpowiedzi — co za rozpacz!
Zostawszy sam ze swemi myślami na chodniku ulicy Oudinot, Józef Monneron zapadł w smutek jeszcze głębszy, niż po rozmowie z Janem.
— „Niech przynajmniej jedno będzie szczęśliwe!...”
Powtarzał sobie te słowa, którym nie mógł zaprzeczyć; mógł tylko usiłować naprawić to, co można było naprawić.
Jeżeli tak jest rzeczywiście — a czuł, że tak jest — co mógł uczynić, ażeby te klęski duchowe, które zdradziły się słowami Julii, zostały wynagrodzone, o ile to było w jego mocy, przypuściwszy, że był do pewnego stopnia odpowiedzialny za nie? Co do Antoniego, postanowienie jego było stanowcze: jutro zaraz pojedzie na ulicę Contambert. Barantin, od którego nie żądał nigdy nic przez tyle lat wierności niezłomnej, może przecież wyrobić dla jego syna koncesyę w Tonkinie, albo w Madagaskarze.
Od tego zamiaru profesor już nie odstąpi. Dziesięć tysięcy franków odda synowi do rozporządzenia i zwolni się ze wszystkich względem niego obowiązków.
Antoni może jeszcze być szczęśliwy, jeżeli zechce...
Co do córki, ojciec zdecydowany był stanowczo zatrzymać ją przy sobie na zawsze. Nie powinna już myśleć o zamążpójściu, tylko o odpokutowaniu błędu poświęceniem macierzyńskiem. Zrozumie to ona po rozmyśle, że jedynem miejscem, gdzie może wychowywać swoje dziecię, jest dom rodziców. Nie będzie już nigdy szczęśliwa, ale nie będzie tak nieszczęśliwa, jak teraz!...
Pozostaje jeszcze Jan, bo przewrót, dokonywający się w uczuciach rozgniewanego ojca, nie był tak zupełny, ażeby miał powziąć zamiar zmiany systemu w wychowaniu Kacperka. Pozostaje zatem Jan...
— „Niech choć jedno z nas będzie szczęśliwe!”
O nim to Julia wyraziła się w ten sposób. Jeżeli miała słuszność, to nie było potrzeby, jak dla tamtych dwojga, naprawiać złego, które się stało. Trzeba tylko dopomódz temu młodemu szczęściu. Za jaką cenę? Ojciec rodziny, który odnalazł w swojem sercu takie ciepłe źródło tkliwości i pobłażania dla Antoniego, nawet po jego oszustwach — dla Julii, nawet po jej upadku — zadziwił się, uczuwszy nagłą oschłość serca na myśl o przyszłości syna najwięcej ze wszystkich kochanego.
Zdradzenie przez Julię przypuszezalnej miłości brata wywołało po raz drugi w ciągu paru godzin postać tego Wiktora Ferranda, który uosabiał dla Monnerona wszystko to, przeciw czemu walczył on namiętnie od chwili, gdy jego dusza ocknęła się i ukochała wolność.
Wspomnienie tego wroga najdroższych przekonań protesora było mu tak bolesne, że usiłował je odegnać.
— Julia utrzymuje, że Jan jest zakochany w tej dziewczynie — powtarzał sobie. — A zkądże ona może o tem wiedzieć?
W chwili, gdy sobie zadawał to pytanie, doszedł do ulicy Babylone i skweru Bon-Marché. Minął go i zapuścił się w sieć ulic, wiodących do ogrodu Luksemburskiego, a ztamtąd do domu. Nagle zawrócił w stronę przeciwną i zaczął iść spiesznie ku


R Z TE a placowi Saint-Sulpice i ulicy Tournon, mówiąc do siebie w duszy:
— Jan ma być zakochany w córce Fernanda? Zkąd Julia może o tem wiedzieć? Może się myli. Chyba, gdyby... Tak. Może to zmowa? Że Jan jest pod wpływem Ferranda, to nie ulega wątpliwości. Czułem to, rozmawiając z nim. Ale wygląda to bardzo na ulubioną robotę Jezuitów, to zjednywanie za pomocą kobiet wyznawców dla swoich doktryn...
Nie można zatruwać się bezkarnie całemi latami czytaniem potwarczych pamfletów. Profesor tyle się naczytał o podziemnych intrygach Kościoła katolickiego, że gotów był zawsze uwierzyć bez wahania w najgorsze machiawelstwa ze strony klerykałów, choćby nawet swoich kolegów z katedry. Rekrutują swoich zwolenników, jak mogą — myślał dalej.
— Ferrand widział, że to chłopiec zdolny, wciągnął go do swego domu z tem większą rozkoszą, że to syn znanego wolnomyśliciela. Zauważył, że Janowi podoba się jego córka i skorzystał z tej przynęty, ażeby go zdobyć. Czy to być może? Dlaczegóżby nie! Ale małżeństwo, to znów co innego. Małżeństwo? Tego Ferrand nie może sobie życzyć. Wie, że Jan nie ma majątku A tacy, jak on ludzie bywają zwykle interesowni. Gdyby nie byli interesowni, trzymaliby z nami. Prócz tego Jan musiałby przyjąć katolicyzm. Wolny jest... Jan katolikiem! Jan!... Miałby się zgodzić na ten stek grubych zabobonów, on, ten wzniosły umysł, nad którego rozwojem czuwałem, on, którego sam kształciłem! Czy to jest możliwe?... Co jest możliwe, prawdopodobne nawet to, że ta mała kokietowała go i że on dał się na to złapać, a tamten skorzystał z tego?... Czy ona taka ładna? Jakaż ona jest? Musiałem ją spotykać z ojcem... Nie przypominam sobie... Biedny Jan! taki prawy, taki prosty, taki szczery! Żeby tylko ta dziewczyna i jej ojciec nie nadużyli jego łatwowierności! Cel uświęca środki... A. M. D. G.[1] Dał mu jednak te pięć tysięcy franków... Cóż to dla niego znaczy? Jest bogaty, a wiedział, że te pieniądze zostaną mu zwrócone... Ach, jakżebym pragnął oddać je dziś! Miałbym pretekst do pójścia do niego... A gdybym tak poszedł? Czy nie mam tego pretekstu? Mój syn pożyczył od niego znaczną sumę. Dowiedziałem się o tem. Jako ojciec przychodzę mu podziękować. To jest rzecz więcej niż dozwolona, bo obowiązująca. Podziękować mu za to? A może wymówić.. Bo o takiem żądaniu należy zawiadomić głowę rodziny, tem więcej między kolegami. Mam prawo rozmówić się jasno z Ferrandem i zrobić mu wymówkę bardzo grzecznie, ale stanowczo, tembardziej, że mogę dziś zapowiedzieć zwrot długu w. ciągu trzech dni... Ta zwłoka nawet, której powód mu objaśnię, przypominając, że jednak wiedział o mojem ubóstwie, da mu jeszcze wyraźniej uczuć, że nie powinien był dawać młodemu, ubogiemu chłopcu tak znacznej sumy... Tak, pójdę do niego i to nawet zaraz...
Wśród tych bezładnych rozmyślań profesor wykonał zwrot niespodziewany i w kwadrans potem stanął przed drzwiami ojca Brygidy. Że pamiętał tak dokładnie adres Wiktora Ferrand, kiedy stosunki obu kolegów ograniczały się do wymiany noworocznych biletów, było dowodem, że zwracał on uwagę, prawie mimowolnie, na najdrobniejsze szczegóły, dotyczące dawnego kolegi ze Szkoły Normalnej.
Widok staroświeckiego mieszkania, którego nie modny, surowy wygląd tak lubił Jan, dopełnił miary rozdrażnienia Józefa Monneron.
Jaki był właściwy cel tych odwiedzin? On sam nie potrafiłby powiedzieć. Niepewność znalazła sobie ujście w gwałtownej nieprzyjaźni względem właściciela tego cichego mieszkania — i w coraz gwałtowniej odczuwanej potrzebie stanowczego rozmówienia się o Janie, która wzrastała za każdym krokiem stawianym na wspaniałych, kamiennych schodach. Myśl, że jego syn przebiegał te schody niezliczoną ilość razy bez wiedzy ojca, takiem uczuciami wiedziony, wzmagała gorączkę profesora.
Nie zatrzymał się przed odźwiernym w obawie usłyszenia, że Ferrand nie kazał przyjmować nikogo. Kiedy po zadzwonieniu, służący, który przyszedł otworzyć drzwi, powiedział, że pana Ferrand niema w domu, Monneron zaczął nalegać, prosząc, ażeby służący zaniósł jego bilet.
Zawód, jakiego profesor doznał, usłyszawszy potwierdzenie pierwszej odpowiedzi, był tak widoczny, że służący zaofiarował się pójść i zapytać, kiedy pan ma powrócić.
— Panienka pewnie będzie wiedziała...
— Panienka jest w domu? — zapytał Józef Monneron. — Zapytaj, czy nie zechciałaby zobaczyć się ze mną?
Powiedział to pod wpływem niewyrozumowanego popędu, który zamienił się w bolesne onieśmielenie, kiedy go służący wprowadził po chwili do gabinetu filozofa, gdzie portret Armanda d’Andilly zawieszony na ścianie pomiędzy dwiema bibliotecznemi szafami, rzucał na cały pokój urok zadumanej powagi, a przez wysokie okna wpływało łagodne światło. Na tem tle starych boazeryj i starożytnych ksiąg, biurko, zarzucone papierami, świadczyło o pracowitości filozofa, a młodzieńczy wdzięk Brygidy Ferrand uczynił wrażenie prawie bolesne na tym biednym, zapracowanym nauczycielu, który był także ojcem Julii. Różnica była zanadto rażąca pomiędzy losem jego — improwizowanego urzędnika, zawisłego od lada wypadku, dręczongo materyalnemi kłopotami — a spokojnemi wczasami umysłu, które jego kolega zawdzięczał długiemu szeregowi pokoleń zamożnej swej rodziny.
Okrutnem było zestawienie dziewczyny, która padła ofiarą uwodziciela dlatego, że ją źle wychowano, że jej nie strzeżono, że miała złe otoczenie, którą profesor widział przed chwilą na łożu boleści, z tą czystą, piękną istotą, otoczoną szczęściem i opieką, która w pokoju ojca przyjęła go drżąca.
Błękitne jej oczy zdradzały głębokie wzruszenie, a policzki zarumienione były silnym rumieńcem, przy którym odbijały jeszcze świetniej jej piękne, jasne włosy.
Brygida powstała od stolika, na którym stała maszyna do pisania, z klawiszami podobnemi do maleńkiego fortepianu, z założoną ćwiartką papieru. Rękopis, leżący obok, świadczył o zajęciu skromnej i cierpliwej współpracowniczki.
Śliczne dziecko oddawało się temu z zapałem uwielbienia, jakie w niej budziły dzieła nowożytnego Bonalda, który był jej ojcem, i po którym odziedziczyła duszę i przekonania.
Widok ojca Jana, kochanego przez nią i kochającego, wzruszył ją do tego stopnia, że zabrakło jej głosu, aby odpowiedzieć na zapytanie gościa, niemniej od niej wzruszonego:
— Ośmieliłem się prosić o zobaczenie się z panią — zaczął profesor — bo chciałem koniecznie widzieć się dziś z ojcem. Sądziłem, że może pani wiadomo, o której godzinie mógłbym mieć nadzieję zastania go...
— Powróci zaraz — odrzekła Brygida. — Wyszedł po śniadaniu do mojej siostry, na ulicę Notre-Dame des Champs. Dziwię się nawet, że dotąd nie powrócił.
Nastało milczenie.
Brygida nie wiedząc o tragicznych wydarzeniach, zaszłych w rodzinie Monneronów w ciągu ostatniego tygodnia, przypisywała przyjście ojca Jana rozmowie, jaką jej ojciec miał z nim właśnie tydzień temu...
Jan musiał powiedzieć wszystko panu Monneron. Pewnie przynosi on dziś odpowiedź mającą rozstrzygnąć o jej szczęściu lub nieszczęściu, a dla jej duszy tak głęboko, tak silnie wierzącej, szło tu o coś więcej jeszcze.
Wiara jej była tak silna, że spodziewała się odpowiedzi pomyślnej, o którą tak gorąco się modliła. Dlatego wówczas powiedziała z całą naiwnością:
— Zdaje mi się, że otrzymałam obietnicę!
Ale była też zanadto kochana, ażeby nie miała obawiać się tej wiekuistej groźby złych losów, którą zawsze — od tylu wieków — zakochani czują zawieszoną nad swoją miłością.
I teraz widziała ją przed sobą — tę groźbę czytała ją w twarzy tego człowieka, wpatrującego się w nią wzrokiem, w którym przebijało się tak wielkie pomieszanie, że ją musiało zaniepokoić.
Porównanie swego losu z losem Wiktora Ferranda, swojej córki z Brygidą, było zbyt gorzkie dla Józefa Monneron.
Uczucie nieprzyjaźni, z którem tu dążył, wzmogło się jeszcze.
A jednak, czy mógłby się oprzeć urokowi tego delikatnego kwiatu, tej dziewicy z myślącem czołem?
U ludzi, których młodość była bardzo czysta i którzy zawsze mieli głęboki szacunek dla kobiet, pozostaje wielka wrażliwość na widok niewinnej dziewczyny, jej wdzięku i poetyczności.
Więc czy mógł profesor nie uledz wzruszeniu na myśl, że ta cudowna twarz obudziła pierwszą miłość w sercu jego syna?
Mieszanina niechęci i rozczulenia odzywała, się w jego głosie, gdy wymawiał te banalne słowa. Ale w takiem położeniu, w jakiem były względem siebie te dwie istoty, najpospolitsze zdania nabierają z samego położenia rzeczy barwy sympatyi lub niechęci.
— Więc jeżeli pani pozwoli, zaczekam... Przerwałem pani zajęcie, i proszę nie uważać na moją obecność...
— Moja robota nie jest pilna — odpowiedziała Brygida. — Przepisywałam rękopis ojca...
— Jest pani jego sekretarzem? — zapytał Monneron.
— Przepisuję tylko, nic więcej... — poprawił Brygida.
— Czy ojciec przygotowuje nową pracę? — pytał protesor.
— Nową pracę? nie, to tylko druga część jego studyum o kardynale Newman, której druk rozpoczął się w zeszłym miesiącu...
I wymieniła tytuł pisma najwięcej rozpowszechnionego pomiędzy tymi, którzy w ostatnich czasach mieli odwagę bronić świętej sprawy spokoju społecznego wobec dzikości rewolucyonistów z nizin społecznych, a złej woli lub zaślepienia rewolucyonistów z wyżyn.
— Nie czytałem tej pierwszej części — odpowiedział Monneron. — Zresztą, zapewne pani wiadomo, że nie podzielam zasad tego Przeglądu. Nie czytuję go nigdy...
— A jednak czyby nie było dobrze — odważyła się powiedzieć Brygida — ażeby przeciwnicy, działający w dobrej wierze, zapoznawali się z sobą? Gdyby pan czytywał to pismo, mógłby się pan przekonać, jak dalece stara się ono być bezstronnem...
— Nie można być bezstronnym w czasie walki — odpowiedział rewolucyonista. — Powiedziałbym nawet, że nie należy być bezstronnym... Niech każdy wybiera sobie obóz i trzyma się go... Ja nie żądam bezstronności ani dla moich, ani dla siebie... I nie jestem bezstronnym dla moich przeciwników...
Wymówił te słowa tonem cierpkim i surowym jaki przybierał zawsze w chwilach, gdy opanowywały go zapędy sekciarskie.
Brygida Ferrand tak mało była przyzwyczajona do zetknięcia z przeciwnikami swoich najświętszych przekonań, a prócz tego każde najdrobniejsze słowo tego przeciwnika w tej chwili miało dla niej tak wielką wagę!
Uczuła na policzkach jeszcze gorętsze rumieńce, a serce zaczęło jej bić tak gwałtownie, że tchu jej zabrakło.
Poruszyła się, jakby chcąc przenieść do innego pokoju maszynę do pisania, a rzeczywiście dla dania sobie jakiegoś pozoru do wyjścia.
Ręce jej drżały tak, że z trudnością mogła podnieść maszynę. Musiała postawić ją na stole i usiąść sama, ażeby nie upaść.
Te oznaki głębokiego pomieszania obudziły w sercu Józefa Monneron wyrzut za ostre słowa, jakiemi zranił tę delikatną istotę, której samo wzruszenie wywołane jego obecnością, świadczyło aż nadto wyraźnie o jej uczuciach.
Postąpił ku niej i przemówił zupełnie już innym głosem.
— Przepraszam — wyjąknął — jeżeli panią uraziłem...
— Nie uraził mnie pan wcale — usiłowała odpowiedzieć Brygida.
Nagła zmiana w zachowaniu Monmnerona dopełniła miary jej wzruszenia.
Przez chwilę nie mogła zapanować nad swemi nerwami zbyt głęboko wstrząśniętemi i łzy stanęły jej w oczach.
Profesor zobaczył te łzy, zbierające się w słodkich. niebieskich oczach, a potem spływające po długich rzęsach na rozpalone policzki.
I jego wzruszenie także doszło do szczytu. I znowu ojciec wziął górę nad zgorzkniałym fanatykiem.
Uwierzył, że w tej tkliwej miłości czystego serca jest szczęście jego syna, i z cicha, jakby lękał się swego zapytania, wyrzekł:
— Więc kochasz Jana? Kochasz go?
Brygida spojrzała na niego oczami pełnemi przerażenia, w których błysnęła jednocześnie radość nagła, głęboka, szalona prawie...
Śmiertelna bladość okryła jej twarz; a potem myśl o tajemnicy, z którą się zdradziła, oblała ją rumieńcem, powieki przysłoniły oczy i Brygida powstawszy nagle, wybiegła z pokoju, zanim Józef Monneron zdążył ją zatrzymać.
Stał na środku pokoju, jak skamieniały, wzruszony do głębi duszy tą sceną niemą, a tak wymowną, gdy nadszedł pan tego cichego schronienia, mistrz władający duszami ludzkiemi, z którym Monneron postanowił stoczyć walkę o duszę swojego Syna — Wiktor Ferrand we własnej osobie.
— Jak się masz, Monneron?
— Jak się masz, Ferrand?
Koledzy wyrzekli słowa powitania takim samym tonem, jakim przemawiali do siebie niegdyś, witając się na dziedzińcu szkoły przed rokiem 1870, a teraz był rok 1900!
Dźwięk i nagięcie głosu, jak spjrzenie i ruchy, najmniej podlegają zmianie z upływem czasu i ojciec Jana przemówił do ojca Brygidy głosem, wywołującym wspomnienia dawnych rozpraw, jakie poprzedziły ich rozejście się w życiu:
— Ferrand! Dowiedziałem się, że pożyczyłeś pieniędzy mojemu synowi i to znaczną sumę... Chciałem ci powiedzieć, że pieniądze będą ci zwrócone w ciągu trzech dni — prędzej nie mogę... Chciałem ci podziękować i zrobić wymówkę dlaczego mnie nie zawiadomiłeś?... Ale mniejsza o to — dodał, odpowiadając na ruch Ferranda. — Idzie mi o co innego, o czem się dowiedziałem, a co jest zbyt ważne, ażebym mógł przemilczeć... Ferrand! odwołuję się do wszystkich wspomnień naszej młodości... Proszę cię, ażebyś mi odpowiedział z zupełną szczerością, tak samo, jak ja zapytuję: Mój syn, Jan, bywa u ciebie. Przesiaduje tu ciągle... Czy nie zwróciłeś uwagi na to, że jest zajęty twoją córką?
— Kocha moją córkę — odrzekł Ferrand po chwili wahania, wywołanego zdziwieniem. — Wiem o tem...
— I wiesz o tem, że i ona jego kocha? — pytał dalej Monneron.
— Wiem — odpowiedział Ferrand — i twój syn wie o tem także. Ja sam uważałem za obowiązek powiedzieć mu to, gdy mnie prosił o jej rękę...
Prosił o jej rękę! — zawołał Monneron. — I ty pozwoliłeś na to! Nie powiedziałeś mu, że powinien najpierwej ze mną się rozmówić? I on sam nie czuł potrzeby zwierzenia się przedemną!... — dodał z głęboką boleścią. — Nie uważał mnie za swego przyjaciela, za swego najlepszego przyjaciela!... Ach! więc on nie ma do mnie żadnego przywiązania!...
— Nie mów tego — przerwał Ferrand żywo — i nie myśl tak, Monneron... Dał ci najlepszy dowód przywiązania... Cofnął się przed srogą próbą, na jaką musiałby wystawić twoje serce... Nie byłbym ci nigdy mówił o tem... Ale masz słuszność, powinienem być zupełnie, najzupełniej szczery z tobą... Znasz moje przekonania — dodał po chwili nowego wahania. — Brygida ma takie same. Małżeństwo dla nas, to coś więcej, niż prawna umowa — to Sakrament. Odpowiedziałem Janowi, że córkę moją mogę oddać tylko prawowiernemu katolikowi... On wie jakie są twoje przekonania. Uląkł się zmartwienia, któreby ci musiał sprawić i poświęcił swoją miłość dla ciebie... I czy możesz teraz jeszcze mówić, że on cię nie kocha?!
— Ale ja nie mogę przyjąć tej ofiary! — odparł Józef Monneron.
Nagłe wmieszanie do ich rozmowy kwestyi religijnej zbudziło w nim odrazu ideologa i fanatyka,
— Tak — powtórzył cierpko — nie przyjmuję tego poświęcenia. Mój syn jest wolny i wie o tem. Mówiłem mu to zawsze i powtórzyłem jeszcze dziś rano... Gdy przyjdzie do mnie i powie: „Przyjąłem katolicyzm”, nie zrobię mu żadnej uwagi, żadnego wyrzutu. I to jest właśnie różnica między nami, Ferrand. Ja zanadto. szanuję prawa sumienia, ażebym sobie pozwolił łączyć z kwestyą uczucia to, co powinno być tylko kwestyą rozumowania. Nie mam prawa sądzić twoich zapatrywań na małżeństwo, ale pozwolisz mi powiedzieć ci to, co myślę: że nie miałeś prawa wywierać nacisku na przekonania twojego syna, w imię jego miłości. Nie miałeś prawa tego czynić...
— Nie uczyniłem też tego — odpowiedział Ferrand niemniej cierpkim tonem.
Pomimo, że panował nad sobą więcej, niż Monneron, był jednak dotknięty do żywego w najdroższych swoich przekonaniach.
Nie jego osobę, ale jego wiarę oskarżał dawny kolega.
Cień obrażonej dumy przemknął po jego spokojnej twarzy, której dziwne wejrzenie oczu nadawało tak odrębny wyraz w chwilach wzruszenia.
— Mówiąc z twoim synem — zaczął po chwili uważałem go już za katolika z przekonania i uczucia, który nie cofnie się przed tym ostatecznym krokiem. Uważałem, że mam prawo przyśpieszyć ten krok ostateczny i miałem to prawo. Nie przerywaj mi... Pomyliłem się — a jeżeli trwam w przekonaniu, że obawa sprawienia ci bólu przyczyniła się dużo do jego wahania, wahanie to było zbyt widoczne, ażebym nie miał uznać, że ma ono źródło także w reszcie wątpliwości... I wtedy zacząłem sobie robić skrupuł z warunku, jaki postawiłem. Czułem, że moja córka jest nieszczęśliwa. I on sam, gdy przyszedł tu po pieniądze, obudził we mnie taką litość... Napisałem więc do Rzymu, tego samego dnia, gdy on był u mnie, z zapytaniem, czy wolno mi będzie wydać moją córkę i związać ją ślubem kościelnym z człowiekiem, który nie wyznaje żadnej religii. Dziś wazrano dostałem odpowiedź. Nie spodziewałem się, że przyjdziesz... Czytaj...
Wyjął z szuflady kopertę i podał ją wrogowi wszystkich swoich wierzeń. Na kopercie widniała duża, czerwona pieczęć, na której odciśnięty był herb, a nad nim kapelusz kardynalski.
List, leżący w tej kopercie, zaczynał się; tak:

„Szanowny Panie!

„Zasięgnąłem z najlepszego źródła objaśnienia w kwesty, o którą mnie zapytujesz i przesyłam odpowiedź. Dyspensa, o której wspominasz, jest czemś zupełnie niepraktykowanem i nie może być udzielona ani przez kancelaryę papieską, ani przez urząd Penitencyaryusza. Być może, iż możnaby ją otrzymać od Kongregacyi, z powodów wymienionych w twoim liście. Rozpocząłem więc starania, na których pomyślny rezultat dziś już można liczyć napewno. Ślub będzie musiał odbyć się w zakrystyi, bez żadnej uroczystości, naturalnie po zobowiązaniu się, że strona, wyznająca religię chrześcijańską, będzie mogła bez żadnych przeszkód wypełniać swoje obowiązki religijne, i że dzieci zrodzone z tego małżeństwa będą ochrzcone...”

Następowały szczegóły, które Józef Monneron przebiegł pobieżnie.
To, co przeczytał, przekonało go, do jakiego stopnia był niesprawiedliwym.
Szlachetność człowieka, którego zasad tak nienawidził, że posuwał się nawet do podejrzewania jego charakteru, zmieszała go głęboko.
Nowy dowód przywiązania synowskiego Jana i jednocześnie postępów, jakie uczynił pod względem pojęć religijnych, rozczulał go zarazem i przejmował rozpaczą.
A ponad tem wszystkiem górowała straszna rzeczywistość, że ten syn tak dobry, tak rozumny, który był mu zawsze pociechą, że ten syn był zakochany. I był kochany wzajemnie.
Ojciec jego wybranej zezwalał na małżeństwo, pragnął go, usuwał wszystkie przeszkody, a jednak małżeństwo to było niemożliwe!
On, Józef Monneron, zmuszony jest odpowiedzieć na słowa Ferranda, które wyraźnie mówiły:
„Nasze dzieci będą ze sobą szczęśliwe, więc pozwólmy na ich związęk, i to zaraz...”
Honor wymagał ażeby tą odpowiedź byłą szczera.
Ferrand zgadzał się oddać swoją córkę Janowi, ale nie wiedział nic o ciosie, jaki spadł na rodzinę Monneronów, skutkiem występku Antoniego i upadku Julii.
Czy w chwili, gdy dwie rodziny miały się związać na zawsze, ojciec jednej z nich miał prawo zataić przed drugim ojcem fakta równie ważne?
Człowiek nieskazitelny i prawy, jakim był Józef Monneron, zrozumiawszy ten obowiązek, uczuł straszliwe upokorzenie, jakie pociągało jego wypełnienie, ale rozumiał i to, że nie przebaczyłby sobie nigdy, gdyby go nie spełnił.
Może być także — bo Monneron choć miał wady sekciarza, ale miał też zapał i szczerość uczciwe go rewolucyonisty — może być więc, że czuł potrzebę koledze, którego delikatność i szlachetność rozumiał, dowieść, że jego własne doktryny uczyniły go niemniej zdolnym do najdelikatniejszych skrupułów i nieposzlakowanej nieskazitelności sumienia? Bądź co bądź, oddał ojcu Brygidy list z kardynalską pieczęcią i powiedział:
— Niesłuszny był zarzut, jaki ci uczyniłem przed chwilą. Uznaję to i proszę o usprawiedliwienie mnie... Postąpiłeś względem mego syna jak najszlachetniej, ale to małżeństwo nie może dojść do skutku...
— Więc nie godzisz się na nie? — zapytał Ferrand z wyrazem szczerego zmartwienia. — Ja już nic więcej nie mogę uczynić.
— I nie ja stawiam przeszkody — odpowiedział Monneron. — Ty sam zażądasz odemnie, ażebym nie pozwolił Janowi na powtórne oświadczyny... Tajemnica, którą ci powierzam, jest okropna dla mnie do wyznania — zaczął po chwili. — Powierzam ją twojemu honorowi... Mam obowiązek uczynić to dla ciebie, który zezwoliłeś na małżeństwo córki z moim synem, czyniąc takie poświęcenie ze swoich przekonań... Posłuchaj...
Nastąpiła chwila milczenia, a potem profesor, chwytając za ramię dawnego kolegę, wybuchnął gorączkowo:
— Pieniądze, o które moje dziecko cię prosiło, brat jego wziął z Banku, gdzie jest urzędnikiem... Jan pożyczył od ciebie pieniędzy, ażeby za tamtego zapłacić, i zataił to przedemną, lękając się mojej rozpaczy... Dowiedziałem się o tem wczoraj, a dziś dopiero o jego miłości... Ale jest jeszcze coś gorszego — dodał zachrypłym głosem po nowej chwili milczenia — moja córka...
— Nie mów! — zawołał błagalnie Ferrand z tak głębokiem wzruszeniem, jak gdyby szło w tej chwali o jego własne dzieci, a nie o dzieci kolegi, z którym od tylu lat rozłączyła go nieprzyjaźń. Nie chcę wiedzieć nic więcej...
I dodał uroczyście, z wielką powagą i serdecznośćią:
— Wiedziałem zawsze, że jesteś uczciwym człowiekiem, Monneron! Dajesz mi na to dowód w tej chwali, a ja mogę ci tylko powtórzyć bez ogródek to, co ci dałem już do zrozumienia przed chwilą, a teraz mówię jasno... Rozmów się z Janem. Powtórz mu naszą rozmowę. Pokaż mu list z Rzymu. Wytłómacz mu, że nie żądam od niego nic więcej, oprócz wypełnienia warunków wymienionych w liście; jeżeli więc nie zmienił zdania, będziemy mogli obaj nazywać go synem...


∗             ∗

W tej samej chwili, gdy dwaj nieprzejednani przeciwnicy, stojący na progu starości, znaleźli w swem uczuciu dla dzieci i w swojej nieposzlakowanej uczciwości punkt do zbliżenia się, którego im dotąd brakowało, inna scena strasznego dramatu wojny domowej, toczącej się we Francyi od całego stulecia, odgrywała się w tej chwili przy ulicy Klaudyusza-Bernarda pomiędzy młodymi kolegami, wchodzącymi dopiero w życie: pomiędzy Janem Monneron a Crémieux-Daxem, oni także znajdowali — nie lekarstwo na nieuleczalną niezgodę — bo takiego lekarstwa niema, ale jej złagodzenie, jej humantzacyę, jeśli można tak się wyrazić, tak samo, jak ich starsi przewodnicy, w serdecznem uczuciu i prawości, w tych głębokich zaletach, które podtrzymują ciepło i dobroczynny wpływ żywych źródeł duszy wśród najbardziej opłakanych błędów.
Założyciel Związku Tołstojowskiego przybiegł wczesnym rankiem do przyjaciela, którego zniknięcie w przeddzień, wśród takich okoliczności, zdumiało go niepomiernie. Wiedział, że jakiś służący przyszedł po Jana Monneron, ale bez żadnych więcej szczegółów. Zadziwił go ton, jakim zuchwała Paulina oznajmiła mu, że Jan nie wrócił na noc. Popędził do Rumesnila, drugiego dezertera ze strasznego posiedzenia, zakończonego niczem, gdyż ksiądz Chanut nie zdołał wymówić ani jednego słowa, a żeby go wyprowadzić bezpiecznie i nie wystawić na napaść towarzyszów Riouffola, trzeba było wezwać na pomoc policyę!
Opłakany upadek uniwersytetu ludowego nie zniechęcił jednakże idealisty. Zabrał się zaraz do roboty, ażeby odbudować komitet. Zastał Rumesnila w łóżku, z obandażowaną ręką; ranę swoją tłómaczył on nieszczęśliwym wypadkiem z bronią. Crémieux-Dax za wiele wiedział szczegółów z życia tego podejrzanego kolegi, ażeby nie miał odnaleźć łącznika pomiędzy tym wypadkiem a niezrozumiałem oddaleniem się wczoraj brata Julii. Powrócił więc na ulicę Klaudyusza-Bernarda popołudniu, gnany tam niepokojem o przyjaciela, dla którego miał tak głębokie przywiązanie, i pragnieniem zjednania go dla swoich projektów reformy Związku Tołstojowskiego. Sama bladość Jana, jego oczy rozgorączkowane bezsennością, jego usta zacięte z goryczą, świadczyły, że obawy Crémieux-Daxa nie były płonne. Ale na pierwsze serdeczne słowa zapytania o zdrowie i powód opuszczenia wczoraj zebrania. Jan odpowiedział jak człowiek, który postanowił bezwarunkowo milczeć, pytający więc zaprzestał badania. A gdy zaczął mówić o rzeczy najważniejszej dla niego — o Związku Tołstojowskim — Jan powiedział:
Miałem do ciebie pisać i przesłać ci prośbę o wykreślenie mnie ze Związku, jeżeli wogóle Związek jeszcze istnieje po tych wczorajszych ohydach i ich zakończeniu, o którem mi mówisz. Ty sam się usuniesz...
— Nie mam wcale tego zamiaru! zawołał Crémieux-Dax — ani ty także tego nie uczynisz... Oficerowie nie podają się do dymisyi na polu bitwy...
— Chyba, że przekonają się, iż walczyli pod niewłaściwym sztandarem przerwał Jan.
— Co przez to rozumiesz? — zapytał Crémieux-Dax.
— Że miałem się za socyalistę — odpowiedział Jan stanowczo — ale nim już nie jestem; że byłem wyznawcą zasad 1789 roku i Rewolucyi, a teraz już nim nie jestem; że wszystkie pojęcia, w jakich mnie wychowano i które tak długo uważełem za niepodlegające zaprzeczeniu, wydają mi się dziś zupełnie błędne. Myślałem dotąd, że pomiędzy nauką a religią zachodzi sprzeczność, niemożliwa do usunięcia, teraz przekonałem się, że godzą się z sobą najzupełniej. Wierzyłem, że demokracya godzi się z nauką, a widzę w niej teraz zwyrodnienie i cofanie się wstecz... Nie wiemy właściwie, co to jest Społeczeństwo nie możemy więc oprzeć na naukowych podstawach reformy społecznej...
— To są rozumowania tchórzów — przerwał mu Crémieux-Dax. — Pawinniśmy wywalczyć więcej sprawiedliwości i to zaraz, bo to jest w naszej mocy...
— Rozumowanie pyszałków, prowadzące prosto do anarchii — odparł Jan. — Co to jest sprawiedliwość? To, co ty uważasz za sprawiedliwe... Od stu lat każdy w tym kraju przyznaje sobie prawo do sądzenia społeczeństwa w imię tego, co sam uznaje swojem sumieniem, a co jest jego górującą namiętnością. I w tem tkwi tajemnica upadku Francji...
— Więc chcesz zachować układ społeczny takim, jaki jest obecnie ze wszystkiemi jego niegodziwościami?
— Chcę je leczyć, jak fizyologia uczy nas leczyć żywe istoty — na zasadzie doświadczenia. Mamy już instytut doświadczalny, tradycyę w rozmaitych formach: mamy ojczyznę — uznajmy ją; rodzinę — uznajmy ją; religię...
— Dokończ! — wybuchnął z niezwykłą gwałtownością Crémieux-Dax — i ośmiel się jeszcze utrzymywać, że chcesz zostać katolikiem, na zasadzie danych naukowych.
— Tak, na podstawie danych naukowych — odpowiedział Jan. — Porozumiejmy się: wiara to nie jest geometrya ani chemia. Nie można jej dowieść. Ale nauka nietylko nie jest z nią w sprzeczności, lecz przeciwnie, wskazuje takie rozwiązanie tajemnicy jako najbardziej racyonalne. I ja też postanowiłem zgodzić się na nie. Tak — powtórzył z większą jeszcze stanowczością — postanowiłem przyjąć katolicyzm, który nasi naddziadowie wyznawali przez długie wieki. Chcę się — zanurzyć w prądach dawnej Francji. Nie mogę żyć oderwany od moich zmarłych. Odnalazłem ich wiarę i nie dam jej już zagasnąć...
— Ich wiarę?! — zawołał Crémieux-Dax. — Ty chcesz przyjąć katolicyzm? Ty? Nie mów mi tego! To być nie może! Człowiek z umysłem tak rozwiniętym, jak ty, nie może się pogodzić z katolicyzmem...
— A jednak mój rozwinięty umysł doprowadził mnie do niego — odrzekł Jan Monneron.
I dodal po chwili:
— I zostanę katolikiem...
— Czy powiedziałeś ojcu o tem? zapytał Crémieux-Dax po długiem milczeniu.
— Powiedziałem tyle, że się domyślił; odparł Jan.
— Jeżeli tak jest — zaczął po chwili założyciel Tołstojowskiego Związku — niemam już nie do czynienia u ciebie... Stoisz po drugiej stronie barykady. Nie znamy się już...
— Chcesz ze mną zerwać? — zawołał San z żywością.
— Uprzedzam cię tylko o tem — odparł Crémieux-Dax z goryczą, w której odzywało się coś więcej, oprócz rewolucyjnej namiętności.
Najtajniejsze uczucie i najżałośniejsze, żyjące w głębi jego żydowskiej duszy — wstręt i obawę tego ghetto moralności — zdradziły jego słowa, gdy dodał:
— Może przyjdzie chwila, kiedy się zarumienisz na myśl, że byłeś moim przyjacielem... Przez wspomnienie naszej młodości wolę sobie oszczędzić tego widoku... Żegnam cię...
— Jeżeli tak stawiasz kwestyę — i ja cię żegnam! — odpowiedział oburzony Jan.
Gwałtowne zerwanie z tak kochanym przyjacielem, którego zaciekłą nietolerancyę poznał dopiero w tej chwili, było ostatnim, ciężkim ciosem dla brata Antoniego i Julii. Kielich goryczy wypróżniony był już do dna. Pierwszą pociechą był dla niego niespodziewany powrót tego samego Crémieux — Daxa; który wyszedł, nie podając mu ręki, a teraz wrócił po upływie kwadransa.
— Nie mogę rozstać się z tobą w taki sposób — powiedział ten dziwny chłopiec. — Musimy podać sobie ręce... Nie miej do mnie żalu, że się tak uniosłem przed chwilą. Było to dla mnie taką boleścią...
— Ale dlaczego? — nalegał Jan. — Czy nie możemy pozostać w przyjaźni, pomimo odrębnych przekonań?
— Nie! — odrzekł stanowczo Crémieux-Dax ze smutkiem, jakiego nigdy jeszcze nie widział w nim Jan. — Możemy zachowywać się względem siebie przyjaźnie, ale nasz stary autor miał słuszność:
Idem vele, idem nolle, ea demum amicitia est”.
— Niema przyjaźni, jak mniema rodziny, bez wspólności wierzeń, Mieliśmy tę wspólność. Nie mamy jej już teraz. Nie będziemy już żyć wspólnem życiem umysłu, ani wspólnem uczuciem serca. Nie możemy oprzeć się temu, że nasze przekonania uniosą nas ze sobą. Wojna pomiędzy Rzymem a Jerozolimą nie od dziś się zaczęła. Datujesię ona od czasów Tytusa i walki około Świątyni. To walka pomiędzy organizacyą konserwatywną, którą reprezentowały legiony rzymskie, a Ideałem, który reprezentował Izrael — pomiędzy polityką realistyczną, opartą na kompromisach, a bezwzlędnością — pomiędzy organizacyą niosącą pokój, ale niegodziwą — a sprawiedliwością rewolucyjną, ale wzniosłą... Zastanów się nad tem, a zrozumiesz — że my dziś powtarzamy w nowożytnym języku ten sam tragiczny dyalog wieków: Nie możemy być w przyjaźni tak samo, jak gdybyśmy służyli w nieprzyjacielskich armiach, które z sobą walczą — ty z jednej strony, ja z drugiej... Ale pomimo tego wszystkiego — dodał z głębokiem wzruszeniem — w imię naszej wspólnej przeszłości, przyrzecz mi, że nie zapomnisz o mnie zupełnie...
— Przyrzekam ci, że będę zawsze twoim przyjacielem, nawet wbrew twojej woli! — odpowiedział Monneron.
Crémieux-Dax poruszył przecząco głową. Niewysłowiony smutek odbił się w jego oczach, smutek wiekuistego wygnańca, którego samo istnienie jest cudownym dowodem spełnienia się proroctw, a czego on sam wzbrania się uznać. Wyszedł z rozdzierającym smutkiem w spojrzeniu, nie odpowiedziawszy koledze. Jan był zgnębiony wrażeniem tych dwóch scen. Było to objawienie osamotnienia, jakie mu gotowały jego obecne przekonania! Nagle stanął przed nim ojciec, którego cała postać zwiastowała, że się stało coś nadzwyczajnego. Profesor trzymał w ręku kopertę, którą podał synowi, pytając:
— Czy zechcesz to przeczytać?
Jan przeczytał adres. Zobaczył nazwisko pana Ferrand, stempel pocztowy z Rzymu, pieczęć z herbem kardynalskim... Wyjął list i zaczął czytać, a Józef Monneron wpatrywał się w niego z niewysłowionem rozczuleniem:
— Ach, mój ojcze! — zawołał Jan — wiesz już...
— Wiem wszystko — odrzekł ojciec — i wielkie szczęście, że wiem, bo gdyby nie to, nie ożeniłbyś się nigdy z Brygidą Ferrand.
— I tak się z nią nie ożenię! — jęknął młodzieniec. — Sam rozumiesz, że teraz małżeństwo to jest niemożliwe...
— Czy przypuszczasz, że byłbym zdolny zataić cośkolwiek? — zapytał Józef Monneron — Ferrand wie o naszych nieszczęściach...
— Powiedziałeś mu...
— To, co powinienem był powiedzieć... — dokończył ojciec.
— Mój drogi ojcze! Uczyniłeś to, dla mnie! Mój drogi ojcze! — powtarzał Jan.
A potem dodał z tą stanowczością, która się w nim rozwinęła w ostatnich dniach:
— Może mnie będziesz uważał za niewdzięcznika, ty, co byłeś dla mnie tak dobry. Ale nie mogę korzystać z pozwolenia, przyobiecanego w tym liście. Jeżeli ożenię się z panną Ferrand, to przyjmując i jej religię, przyjmując szczerze i otwarcie katolicyzm, ja tego nie uczynię bez twego pozwolenia.
— Pozostawiłem ci wolność wyboru — odpowiedział z widocznym wysiłkiem Józef Monneron. — Nie potrzebujesz więc mojego zezwolenia, ale jeżeli tego żądasz, daję ci to zezwolenie... A teraz — dodał — idź do narzeczonej...


∗             ∗

Profesor, zostawszy sam po wyprawieniu Jana na ulicę Tournon, osunął się na fotel przed biurkiem: miotany uczuciami tak sprzecznemi, że sam nie był w stanie ich rozeznać.
Z czworga dzieci jedno przynajmniej będzie szczęśliwe — jak powiedziała biedna Julia.
Ojciec miał sposób ulżenia w pewnej mierze cierpieniom tamtych dwojga, a Kacperek miał przyszłość przed sobą.
Ale on sam był złamany
Nawrócenie się Jana do zasad, które namiętnie i stale nienawidził, odkąd zaczął myśleć i rozumować, sprawiało mu ból, a ten ból musiał znosić sam, nie dzieląc go z nikim.
Drugiem wrażeniem, jakie wyniósł z bytności u Ferranda, była postać słodkiej i rozumnej Brygidy, która mu się ukazała jak prawdziwa towarzyszka umysłowego życia męża, a w tej chwili obecność żony, jego własnej towarzyszki życia, tak źle dobranej, byłaby dla niego tylko jedną więcej przykrością.
Zgnębienie profesora było tak wielkie, że usiłujac otrząsnąć się z niego, sięgnął — jak zwykle czynił w ciężkich chwilach — po jednę z książek, które go tylekroć pocieszały.
Wybór jego, jak zeszłego czwartku, padł na Eschylesa, którego wtenczas czytał z synem. Otworzył tomik i trafił na ten ustęp, gdy Elektra i Orestes wzywają cienie Agamemnona, powtarzając jak w litanii:
„O mój ojcze... Czy pamiętasz tę kąpiel, w której cię zamordowano... mój ojcze... A a wspomnienie tej krzywdy, czy powstaniesz ze snu, mój ojcze? Usłysz to ostatnie wołanie, które do ciebie zwracani, mój ojcze...”
Aż do tego trywialnego i wspaniałego zarazem porównania:
„Dzieci, jako wspaniałe pomniki, ratują od zapomnienia ojca, który już nie żyje, jak kawałki korka utrzymują na powierzchni wody sieć i bronią ją od zatopienia się w wodnej otchłani.”
— A ja — pomyślał Józef Monneron — utonę bez śladu w tej otchłani... Nikt nie będzie dla mnie pomnikiem. Nikt po mnie nie nastąpi... Jestem na zawsze rozłączony z moim synem...
I poraz pierwszy może uczuwszy pewną wątpliwość co do zasad, według których ułożył swoje życie, zapytał siebie głośno.
— Miałżebym się mylić?...
Ale sumienie oddało mu tę sprawiedliwość, że był zawsze człowiekiem dobrej wiary.
Wyprostował się i czuł pociechę, gdy pomyślał:
— Nie, nie jestem z nim rozłączony. Jeżeli się omylił, to będzie dla niego nauką...
Nie przypuszczał nawet, że taka jest potęga prawdy... Bo tej samej chwili Ferrand, przeciwnik jego zasad, mówił z Janem o nim i mówił to samo, prawie temi samemi słowami, uznając jego oddziaływania wiecznotrwałe i dobroczynne na duchową istotę syna, który jednak stał się wrogiem jego przekonań.
— Rozpoczniesz nowe życie pod wrażeniem tych ciężkich przejść — mówił filozof-katolik do Jana po uspokojeniu pierwszych wzruszeń. — Trzeba zawsze okupić czemś szczęście. Ale wy oboje potraficie zdobyć się odważnie na złożenie tego okupu... Uda się wam to, co się udało twojemu ojcu i zapoczątkujecie nowy ród mieszczański. Możecie to uczynić, bo nie będziecie już pierwszem pokoleniem. Dużo pokoleń musi składać się na to dzieło, którego niepodobna dokonać odrazu. Dojrzeliście do zrozumienia obowiązku, jaki jest przed wami: „że możecie uzdrowić Francyę w osobach waszych i waszej rodziny.” Przypominasz sobie, co ci powiedziałem w zeszły czwartek: że niepodobna przenieść się doraźnie z jednej warstwy społecznej do drugiej, a te różne warstwy istnieją tak samo, jak istnieje rodzina, a rodzina powstaje, gdy się tworzy społeczeństwo... Do rozwoju rodziny potrzeba czasu. Rodzina może się wznosić tylko stopniowo, po szczeblach... Twój dziadek i twój ojciec sądzili, jak sądzi od stu lat cały nasz kraj, że można przeskoczyć jeden szczebel. Ale to jest niemożliwe. Wierzyli oni we wszechmoc osobistej zasługi. lecz osobista zasługa dopiero wtedy staje się; płodna i dobroczynna, gdy się staje zasługą całej rodziny. Natura, potężniejsza od wszelkich utopii, nie pozwala gwałcić swoich praw i zmusza rodziny, które chciały pogwałcić to prawo do przebycia w cierpieniu szczebla, którego nie chciały przebyć w zdrowym spokoju. Ojciec twój jest dla ciebie przykładem. Cierpienia, jakich doznał on sam i jego dzieci, otworzyły ci oczy... Teraz założysz podstawy do nowej rodziny, bo skutkiem cierpień ojca, które zrozumiałeś i wytłómaczyłeś sobie, doszedłeś do pewników, których jemu brakowało. Założysz rodzinę tem gruntowniej, że obrałeś sobie to samo, co i on, powołanie. Jest to także jedno z praw przyrodzonych. Będziesz i ty miał niezawodnie ciężkie chwile, gdy przekonania ojca zaczną walczyć z jego uczuciem dla Brygidy i ciebie. Ale to jest twój ojciec. Przebył on z takim trudem ten szczebel, na którym was postawił.. Nie zapominajże o tem nigdy...




  1. Na większą chwałę Bogu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.