Przejdź do zawartości

Po szczeblach/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Po szczeblach
Data wyd. 1903
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Étape
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
OJCIEC I SYN.

Mogły sobie grzmieć hymny rewolucyjne, dziksze jeszcze i groźniejsze od ohydnej „Karmanioli”, mógł Riouffol ze swymi zbirami znieważać bezbronnego księdza, którego jedynym błędem było to, że uwierzył w dobrą wiarę swych przeciwników, mógł cały Związek Tołstojowski ujawniać szaleństwo swoich zasad i dawać dzikie widowisko, przedsmak tego, czem się stanie nasz nieszczęśliwy kraj, jeżeli kiedyś niedorzeczne doktryny socyalizmu wezmą górę — widowisko domu obłąkanych, z którego usunięto dozorców — Jan nie słyszał już wrzasków. Nie wiedział, gdzie jest, niezdolny myśleć o czemkolwiek, z wyjątkiem tego strasznego listu.
Przeczytał go raz jeszcze i dopiero teraz zrozumiawszy jego okropne znaczenie i nagłość wezwania, zapytał służącego:
— Doktór czeka w powozie?
— Czeka — odpowiedział odźwierny. — Doktór Graux.
Ten doktór Graux był domowym lekarzem matki Rumesnila.
W Paryżu, obok profesorów słusznie uznanych za znakomitych, i obok szarlatanów, których trzeba błagać, jak o łaskę, o konsultacyę, za którą się płaci sto franków, zdarzają się jeszcze doktorzy, tak często spotykani dawniej, a dziś tak rzadcy, którzy jako lekarze domowi, a pełni dyskrecyi, mając od dawnych lat swoich pacyentów, są ich naturalnymi przyjaciółmi i doradcami.
Rumesnil nazywał lekatza matki „Graux z Lourdes” — z powodu jego pobożności, która była powodem szyderstw młodego panka. Nieraz — ile razy! — mówił on do Jana:
— W całym Paryżu jest tylko jeden lekarz, prawdziwy katolik, i tego właśnie wyłowiła moja matka...
Te żarciki wolnomyśliciela — bo Ademar nie miałby dla siebie szacunku, gdyby się nie wyróżniał wśród swego otoczenia tą właśnie cechą umysłu — nie przeszkodziły jednak, że potrzebując w chwili niebezpieczeństwa człowieka pewnego, na którym mógłby w zupełności polegać, wybrał właśnie tego dobrego chrześcijanina, zamiast któregokolwiek z uprzejmych kolegów, których znał, lekarzy szpitalnych, choćby nawet Robetièra.
Nie myślał o tem, że ten zbieg okoliczności będzie prawdziwem miłosierdziem dla Jana, który, zajęty roztrząsaniem zagadnień religijnych, zeszłej zimy właśnie miał u Rumesnila długą rozmowę z doktorem Graux, jednę z tych rozmów, które zadzierzgają węzeł sympatyi pomiędzy ludźmi.
Nazajutrz po tej rozmowie doktór przysłał mu na poparcie bronionej przez siebie tezy małą broszurkę, wydaną w tym czasie, a opisującą życie jednego z jego kolegów, doktora Clermont.
To nazwisko powinno być ocalone od zapomnienia nietylko dlatego, że było nazwiskiem człowieka sprawiedliwego w całem znaczeniu tego pięknego słowa, ale i dlatego, że ten skromny uczony na łożu śmierci napisał był rozmyślania, wydrukowane w tej właśnie broszurce. Jest tam między innemi ustęp jeden z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek skreśliła ręka ludzka:
„W cóżbyśmy się obrócili, gdyby nie boleść, która nas uszlachetnia?”
Cudowne zdanie, które Jan często sobie powtarzał od chwili, gdy mu wpadło w oczy; powtarzał z początku ze wzruszeniem artysty jedynie, nie przewidując, że serdeczny przyjaciel tego, który je napisał, będzie mu pomocą w najokropniejszej godzinie życia, jaką przeżył.
Przypomniał sobie ten szczegół w chwili, gdy odźwierny Rumesnila wymienił nazwisko doktora Graux, oczekującego w powozie; wspomnienie tego człowieka połączone było z tak podniosłemi wrażeniami, że Jan doznał ulgi na myśl, iż z nim będzie miał do czynienia a nie z innym w tej przygodzie, której znał tylko tragiczne zakończenie, i to jeszcze może nie w zupełności!...
Ale choćby czekał tam na niego nieznajomy — nieprzyjaciel nawet — nie byłby się ociągał.
Wybiegł przez mały korytarzyk z gołą głową, torując sobie drogę przez tłum krzykaczy, zatłaczający, wązkie schody, nie słysząc wymysłów, jakie wywoływało jego przepychanie się wśród ludzi, z których wielu widziało go pół godziny temu, idącego z księdzem Chanut...
Wydobył się nareszcie do sieni na ulicę. Słyszał, jak służący Rumesnila po trzykroć, wywołuje numer dorożki. Zobaczył podjeżdżający powóz i otwierające się drzwiczki i usiadł obok doktora Graux, a odźwierny wdrapał się na kozioł i powiedział adres dorożkarzowi, który ruszył z pośpiechem.
— Czy moja siostra tylko raniona:... — zapytał Jan, wpatrując się badawczo w towarzysza spojrzeniem, jakie widują często lekarze, i które chce wyczytać prawdę z najdrobniejszej zmarszczki ich twarzy.
Tylko raniona — odpowiedział lekarz, odgadując straszną obawę brata. — Daję panu na to słowo honoru...
I jakby chcąc uprzedzić dalsze zapytanie, mówił dalej:
— Chciała się zabić. Ademar — (doktór, znający od małego dziecka syna swojej pacyentki, mówił mu po imieniu) — próbował jej odebrać broń. Rewolwer wystrzelił i kula zgruchotała mu lewą rękę i przedramię.
Nie miał siły przeszkodzić zamiarowi nieszczęśliwej dziewczyny. Zraniła się tu...
I doktór wskazał na serce:
— Mam przekonanie, że rana nie jest niebezpieczna. Wyczułem kulę w okolicy łopatki, gdzie utkwiła. Pocisk miał uderzyć skośnie w piąte, albo szóste żebro i ośliznął się wzdłuż klatki piersiowej. Do tej pory był tylko silny upływ krwi bez plucia krwią i bez krwawych wymiotów. Zdaje się więc, że rana nie jest głęboka... Tak przynajmniej mnie się zdaje, powtarzam... Raniona miała po przyjściu do przytomności gwałtowny atak nerwowy i jest bardzo osłabiona. Więcej obawiam się o Ademara, który nie dał się opatrzyć, z wyjątkiem lekkiego obandażowania, i nie chce wracać do domu, dopóki nie znajdę i nie przywiozę pana. Więcej on wart, niż życie, jakie prowadzi, upewniam pana, panie Monneron...
Jan nic nie odpowiedział. Po przebyciu tylu i tak bolesnych wzruszeń, oburzyły go te delikatne słowa, usiłujące usprawiedliwić nikczemnego przyjaciela, sprawcę upadku jego siostry, ale nie mógł protestować tu, w powozie, jadąc z doktorem, którego tamten po niego posłał.
Jan nie śmiał nawet pytać o jedno, co było dla niego i zagadkowe i aż nadto wyraźne,
Dramat nie rozegrał się w pałacu przy ulicy Varenne. Gdzież więc się to stało? Dokąd dorożka jechała pędem, przebywając szerokie bulwary? Ale który bulwar?
Jan od tylu lat chodził po dzielnicy, która rozciąga się od Inwalidów do Łacińskiej, że mógł rozpoznać w przejeździe dworzec kolejowy i ulicę Rennes. Dorożka jechała więc bulwarem Montparnasse i kierowała się ku bulwarowi Tnwalidów, tą samą drogą, którą szła biedna Julia przed dwudziestu czterema godzinami, kiedy wracała do domu rodziców.
Jan nie wiedział tego szczegółu, który powiększyłby jeszcze jego smutek, ale domyślał się aż nadto, dokąd go wiezie doktór Graux — domyślał się, że samobójstwo siostry dokonane zostało w miejscu jej schadzek z Rumesnilem.
Twarz lekarza, zwykle wesoła i spokojna, była w tej chwili posępna. Ta twarz o bladej cerze południowca, z czarnemi, błyszczącemi oczyma, okolona włosami niegdyś bardzo czarnemi, a dziś zupełnie białemi, pochylała się tyle razy nad różnemi bólami ludzkiemi od lat blizko trzydziestu, gdy po raz pierwszy przekroczył progi szpitalne!
Z powołania swego był on spowiednikiem tak wielu zbłąkanych istot... Ale ten wypadek był czemś wyjątkowem, a występek, popełniony przez tego, kto się wychowywał pod jego okiem, kogo leczył i pielęgnował za czasów dziecięcych, był zanadto oburzający. Lekarz napróżno szukał słów pociechy dla tego młodzieńca, który siedział przy jego boku.
Od czasu owej rozmowy i posłania mu życiorysu księdza Clermont, prawie go nie widywał. Ale wówczas pytał o niego Rumesnila. Ten wychwalał z zapałem przyjaciela i dodał szyderczo, jak to było jego zwyczajem:
— Mam nadzieję, że nie będziesz go pan widywał często, bo chciałbyś pewnie zrobić z niego bigota. A on i bez tego ma aż nadto skłonności w tym kierunku...
Te słowa przypomniały się doktorowi Graux, gdy dorożka mijała kościół świętego Franciszka Ksawerego. Przyszło mu na myśl odwołać się w tej chwili straszliwej męki do religijnych stron duszy młodzieńca i przedstawić mu, że to jest jedno jeszcze wezwanie, jeden jeszcze znak dodany do tylu innych, dla przyspieszenia jego dojścia do tajemniczego celu, do którego go wzywano...
Ten cud, który się zowie nawróceniem, składa się z całego szeregu drobnych wydarzeń, wywołanych w części naszem własnem usposobieniem.
Gdyby naprzykład pan Ferrand nie wiedział o tęsknocie, jakiej doznawał Jan, nie byłby mu napisał na kopercie z pieniędzmi zdania świętego Augustyna: „Perdidistis...” które tyle myśli wzbudziło w głowie młodzieńca.
Gdyby Jan nie bywał z tą niedostępną tęsknotą w sercu w tak różnorodnych towarzystwach, nie mógłby zrozumieć, jak uczynił przed chwilą, bohaterstwa księdza Chanut. Gdyby się nie był zdradził, nawet przed Rumesnilem, z niepokojami, jakie miotały jego duszą, doktór Graux nie byłby się nigdy o nich dowiedział i nie byłby przemówił do niego na progu fatalnego domu przy ulicy d’Estrées w takim samym tonie, jak pan Ferrand.
Te wszystkie zdarzenia, następujące po sobie, dopomogły do wielkiej pracy jego ducha, ale z niej samej wzięły początek.
Pascal mówił:
— „Nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie posiadał.”
A Goethe znowu:
— „Nie można otrzymać tego, czego się nie ma w swojej własnej duszy.”
I w tem właśnie znaczeniu wiara jest cnotą, dziełem osobistem i tajemnem naszej woli, nawet wtedy, gdy okoliczności zewnętrzne zdają się kierować nas tam, gdzie nie doszlibyśmy sami. Nie stałeby się to, gdybyśmy nie przygotowali gruntu, przygotowując się sami. Nie zdajemy sobie sprawy z naszego w tem udziału i wzrusza nas to, jako ostrzeżenie.
Jan więc w chwili, gdy już wysiadał z dorożki, kiedy nakoniec stanęła, drgnął, usłyszawszy słowa doktora, który wziął go za rękę.
— Panie Monneron, zobaczysz za chwilę przyjaciela, który cię srodze skrzywdził. — Wiem, że nie jesteś zupełnym niedowiarkiem... Proszę więc, ażebyś miał w pamięci słowa Pisma: „Ja sam wymierzę karę.” Bogu zostaw zemstę. Przekonasz się już w tej chwili, że wypełnia On aż nadto ściśle swoje przyrzeczenie...
Te słowa Pisma, tak dziwne w tej chwili i w tem miejscu, nabierały jeszcze siły na tle tego mieszkania, urządzonego w celach tajemnej rozpusty, do którego teraz wchodził Jan z doktorem, poprzedzani przez służącego.
Trzeba tu dodać, że Rumesnil niezupelną prawdę wyznał doktorowi. Nie przypadkowo został on zraniony i nie dlatego, że bronił Juli od zadania sobie samobójczego ciosu. Ona to w szale rozpaczy, wywołanej ich rozmową, chciała go zabić i sobie odebrać życie. W chwili, kiedy skierowała na niego rewolwer, Rumesnil instynktownie wysunął lewą rękę, ażeby ją rozbroić. Ale strzał padł, kula przeszyła mu dłoń i strzaskała rękę w kostce. Ból był tak silny, że Rumesnil padł na ziemię, lecz podniósł się z przerażeniem na odgłos drugiego strzału, który Julia, sądząc, że go zabiła, wymierzyła w swoje serce. Na widok nieszczęśliwej dziewczyny, leżącej na ziemi bez przytomności, w uwodzicielu ocknął się człowiek dobrej rasy, który umie zdobyć się na odwagę wobec niebezpieczeństwa.
Rumesnil zebrał się na siłę obandażowania swojej zgruchotanej ręki chustką, wyszedł, zawołał dorożki, pojechał do domu i zabrał jedynego człowieka z całej służby, któremu mógł zaufać. Posłał go z listem prosto do doktora Graux. Powrócił tymczasem sam na ulicę d’Estrées, gdzie w kwadrans po nim przybył lekarz, którego, na szczęście, list zastał w domu.
Rumesnil okazał się godnym swego rodu, przemilczając zupełnie o usiłowaniu zabójstwa, którego omal nie padł ofiarą i tłómacząc w inny sposób odniesienie rany. Zdobył się na odwagę — a niemałej mu do tego potrzeba było odwagi — i posłał po kolegę, którego tak niegodnie zdradził, żeby nieszczęśliwa Julia miała przy sobie od pierwszej chwili naturalnego swego opiekuna — brata. Teraz zaś siedział w pokoiku, w którym była wanna i gotowalnia, po za sypialnym pokojem, ażeby swoją obecnością nie utrudniać bolesnego położenia, i dlatego, że nie był w stanie spojrzeć w oczy bratu swej kochanki. Siedział tam na krześle, w cieniu, dręczony bólem nieopatrzonej rany, nasłuchując bacznie — jak żywy dowód prawdziwości słów Apostoła, przytoczonych przez lekarza.
W sypialnym pokoju Julia leżała na łóżku. Doktór dla pośpiechu porozcinał stanik, ażeby nie męczyć jej rozbieraniem, bo najmniejsze poruszenie sprawiało wielki ból. Podarte kawałki ubrania leżały porozrzucane na posadzce. Chirurgiczne narzędzia połyskiwały na stole, obok rozłożonego pugilaresu doktora, napełnionego wszystkiem, co potrzebne jest przy pierwszym opatrunku: porozwijane pasy opatrunkowej gazy, plasterek angielski, wata, szarpie, flakony z czerwonemi etykietami. Odór karbolowego kwasu mieszał się z odorem eteru, użytego dla uspokojenia nerwowego ataku, o którym lekarz wspomniał Janowi. Meble były porozrzucane bezładnie — poustawiane jedne na drugich.
Kula, przeznaczona dla Rumesnila, uderzyła rykoszetem w szafę z lustrem o trzech skrzydłach, z których jedno potrzaskane było w kawałki. Szafa była otwarta, bo wyjęto z niej ręczniki. Przez niedomknięte drzwi widać było szlafrok z jedwabnej chińskiej materyi w kwiaty, lekki peniuar, jedwabne koszule, małe pantofelki.
Słabe i rażące światło kilku pozapalanych świec, zlewające się że światłem lampy pod różowym abażurem, nadawało jakąś fantastyczną cechę temu miejscu rozpusty, zamienionemu na złowrogi pokój szpitalny. I tu właśnie, wśród tych czerwonych obić, tych miękkich mebli, ciężkich firanek, dokonała się zguba nieszczęśliwej dziewczyny, która leżała teraz nieruchoma, blada, z zamkniętemi oczami, jakby uśpiona. Gdy wszedł brat, pomimo, że zaledwie kilka słów wyrzekł do doktora i to szeptem, konwulsyjne poruszenie rąk zdradziło, że Julia nie śpi.
Jam zbliżył się i zobaczył, że ma oczy otwarte. Patrzyła na niego z głębokiem natężeniem. Chciała go wziąć za rękę i jęknęła. Pochylił się nad nią i pocałował jej oczy.
Słodycz tej, pieszczoty, za którą wymówiła „dziękuję” szepnięte tak cicho, że on sam tylko usłyszał, wywołało w niej drżenie ust, które po chwili wyrzekły błagalnie stłumionym głosem, zaledwie dosłyszalnym:
— Oddal ich... Chcę rozmówić się z tobą jednym...
A gdy Jan powtórzył to życzenie lekarzowi, który wyszedł do drugiego pokoju, zabrawszy służącego, zapytała:
— On nie żyje... nieprawdaż? Nie kłam...
— Żyje! — odrzekł brat. — Jest tylko raniony..
A widząc, że Julia nie wierzy, dodał:
— Ma przestrzeloną dłoń i rękę zgruchotan: To bardzo bolesne, jak mi mówił doktór, ale nie niebezpieczne...
— Ach! — jęknęła. — Czy on mi przebaczy?
— Uspokój się! — prosił Jan — nie masz sobie nic do wyrzucenia. To nie twoja wina...
— Więc ty nie wiesz, że ja go chciałam zabić? zapytała.
— Chciałaś go zabić!... — powtórzył.
— Tak odrzekła. — Byłam szalona... Powiedziałam ci wszystko... Dlaczego? Nie rozumiem dotąd. Wiedziałeś już o wszystkiem... Wyszedłeś, ażeby się z nim rozmówić, ażeby go może wyzwać... Był już dla mnie stracony, chyba, żeby mnie wziął z sobą, jako żonę lub jako kochankę — wszystko mi jedno... Napisałam, ażeby go ostrzedz i naznaczyłam mu tu schadzkę. Chciałam go prosić, ażeby mnie z sobą zabrał, a gdyby odmówił, zabić się w jego oczach. Nie myślałam o zemście, ani o groźbach, przysięgam ci... A on się obszedł ze mną tak niemiłosiernie! Było to naturalne. Zdradziłam go przed tobą, a tu jeszcze ten nowy list Antoniego... Przeczytasz go. Jest w kieszeni mojej sukni. Nie zabrali go. Namacałam go jeszcze przed chwilą w kieszeni. Wtedy straciłam głowę... Ale on żyje! Nie zabiłam go!... Ach! ja tylko powinnam umrzeć!...
— Nie umrzesz — odpowiedział Jan, całując ją znowu.
Miłość jej dla tego, którego chciala zabić, była mu mniej bolesną, niż wspaniałomyślność tego nędznika, jakiej dał dowód, przemilczając prawdziwy przebieg dramatu nawet przed swoim lekarzem. Czy może ta wspaniałomyślność była jeszcze większą? Czy ich nikczemny brat odwołał się nanowo do kieszeni kochanka siostry? Czy próbował szantażu?
Jan nie potrzebował długo czekać na rozwiązanie zagadki, bo gdy zapytał:
— Mówisz, że jest drugi list od Antoniego?
Julia zdobyła się na siłę i uniosła się trochę na bok, pokazując bratu, gdzie ma szukać listu.
Wziął ten list, zgnieciony widocznie podczas gwałtownej sceny, jaką wywołał. List przypomniał Janowi w sposób nieubłagany to, o czem zapomniał od chwili, gdy na estradzie w sali Związku Tołstojowskiego poseł Rumesnila przyniósł mu straszną wiadomość. Przypomniał mu, że ma ojca, tego ojca, dla którego spokoju poświęcał dotąd wszystko — przypomniał mu, że skończyły się naprawdę, nieodwołalnie — czasy kłamstwa.
Zetknięcie się ojca rodziny, zaślepionego optymisty, z nieubłaganą rzeczywistością, było już nieuniknione teraz, a list Antoniego do Rumesnila był dowodem, że na jednym punkcie to zetknięcie wywolało już straszne następstwa.
List był taki:

„Mój drogi przyjacielu!

Jestem zmuszony uciec się po raz drugi do twojej pomocy. Wspominałem ci o małej niedokładności w rachunkach biurowych. Mój naczelnik, który, jak się zrazu zdawało, rozumie, że o takiej drobnostce nie warto nawet mówić, skoro wszystko jest Już w porządku, zmienił postanowienie, nie wiadomo dlaczego. Uznał za konieczne powiedzieć to ojcu, który mi zrobił bardzo przykrą scenę.
Jednem słowem, porzuciłem dom rodzicielsk i mieszkam w hotelu Gallia na bulwarze Saint-Germaim, pod nazwiskiem pana de Montboron. Mam na widoku interes, który mi zapewnia znaczne korzyści w krótkim przeciągu czasu. Ale potrzeba mi do tego niewielkiego kapitału. Liczę na ciebie, że mi nie odmówisz drugich pięciu tysięcy franków, co razem z poprzednio danemi uczyni, okrągłą sumę dziesięciu tysięcy. Wszystko to oddam ci z pierwszych zysków, jakie mi przyniesie ten interes. Po przesłaniu tych pieniędzy otrzymasz zaraz paczkę listów, dość ciekawych dla ciebie, które przypadkowo wpadły w moje ręce.
Dziękuję ci zawczasu...

Twój całem sercem
Antoni Monneron.”

— Zapewne te listy wykradł Z mojego biurka — powiedziała Julia, gdy Jan siedział zgnębiony, trzymając w ręku list brata. — Wyglądało to, jakbym ja była jego wspólniczką. Ademar to myślał... Nie mogłam się usprawiedliwić... Byłam doprowadzona do ostateczności...
— Ale co znaczy ta historya, że pan Berthier zmienił postanowienie i powiedział wszystko ojcu: To chyba nowe kłamstwo, jak myślisz?
— Myślę, że nie — odrzekła Julia. — Antoni dziś wyjątkowo był na śniadaniu i miał minę bardzo zmartwioną... Kiedy wychodziłam z domu, pan Berthier był u ojca... Spotkałam się z nim, wychodząc. Gdyby nie ten list, nie byłabym skombinowała wszystkiego... Byłam tak wzruszona wychodząc.
— Więc to prawda! — szepnął Jan.
A potem, ogarniając litością ojca i matkę razem, dodał z akcentem przerażenia:
— A teraz muszą dowiedzieć się o wszystkiem, gdy ciebie odwiozę. do domu... W jaki sposób wytłómaczyć to, co się stało? A potem...
— Odwieźć mnie do domu? — zawołała Julia, odzyskawszy głos pod wpływem przerażenia, jakie wywołał w niej projekt brata. — Chcesz mnie do nich z odwieźć? Nie chcę — czy słyszysz?! Nie chcę! Nie rób mi tego, Janie! Błagam cię... Nie przeżyłabym tego!... Nie! nie! nie!
Usiadła na łóżku, a od gwałtownego poruszenia usunął się opatrunek i ból wywołał z jej piersi krzyk, który usłyszawszy doktór, osądził, że ma prawo wejść. Obserwował całą tę scenę z drugiego pokoju przez uchylone drzwi, patrząc z obawą, która w nim budziła objawy zauważone przedtem u Julii.
Z pomocą brata ułożył ją napowrót na poduszkach. Poznał po pulsie, że jest znów w stanie niesłychanego podrażnienia nerwów, a gdy mu Jan powtórzył na jego żądanie, co wywołało tę scenę, powiedział:
— Trzeba spełnić to, czego żąda. Przenosić ją tak daleko w tym stanie byłoby nieostrożnością... Jutro o pierwszej przyjadę ją zabrać i zawiozę do zakładu Sióstr Augustyanek, tu w sąsiedztwie, na ulicy Oudinot. Wydobędziemy tam kulę... Patrz pan, już jest spokojniejsza...
I wyprowadziwszy brata do pierwszego pokoju, powiedział:
— Ktoś musi czuwać przy niej dziś w nocy. To pański obowiązek. Ja zaś pojadę na ulicę Claudyusza-Bernarda i uwiadomię rodziców... Powiem, że została zraniona... Już sobie ułożyłem całą historyę. Nasunął mi ją wypadek z wiadomości bieżących i będzie miało cechę prawdopodobieństwa. Waryat, który uciekł ze szpitala świętej Anny, strzelał na ulicy i zranił ją... Powiem, że przejeżdżałem wtedy i że kazałem zawieźć ją do szpitala, w którym jestem lekarzem. To wszystko jest naturalne, a dla tem większego uprawdopodobnienia powiem, że się to stało na bulwarze Montparnasse. Wytłómaczę zbiegiem okoliczności spotkanie i powiem, że pan przy niej czuwasz... Matka pewnie zechce przyjechać. Powiem, że zakład ma swoje przepisy i że po dziewiątej wieczorem nikogo nie wpuszczają. Zresztą, tak jest rzeczywiście. Wracając, wstąpię do Augustyanek i zapowiem, ażeby na wypadek przybycia pami Monneron, nie zdradzono mojego kłamstwa. Zyskamy na tem całą noc. To jest niezbędne... — Jutro sam pan postanowisz, co możesz i co chcesz powiedzieć rodzicom... Dziś wystarczy parę słów na pańskim bilęcie. A — teraz — dodał — proszę pana, ażebyś się zdobył na siłę... Ademar jest tutaj...
A zobaczywszy, że Jan drgnął — dodał:
— Musisz mi pozwolić, ażebym go ztąd wyprowadził; nie patrz na niego i nie mów do niego... Będziesz siedział przy łóżku siostry... Zastawimy je parawanem. Zależy na tem, ażeby nie widziała, że on przechodzi przez pokój. Nie mógłbym odpowiadać za nie, gdyby w tym stanie podniecenia, w jakim się znajduje, doznała nowego wstrząśnienia. Wszystko więc zależy od pańskiego spokoju, panie Monneron. Miałbym może prawo wymagać tego od pana. Ograniczę się tylko do przypomnienia, że oprócz niebezpieczeństwa fizycznego, zagraża tu skandal, który do tych bolesnych przejść dorzuciłby jeszcze śledztwo sądowe.
— Niepotrzebny zupełnie ten ostatni argument — odpowiedział obrażony Jan. — Tamto wystarczy. Możesz pan wyprowadzić tego człowieka. Nie będę na niego patrzył, ani do niego mówił, Nie istnieje on — dla mnie...
Prawdą było, że oprócz obawy o siostrę, której należało oszczędzić wzruszenia, mogącego mieć fatalne następstwa — poczucie honoru wymagało od Jana, ażeby miał wzgląd na dawnego przyjaciela, który, raniony przez Julię, zataił to przed wszystkiemi. A jednak ze wszystkich strasznych chwil, przeżytych przez syna profesora Monneron w ciągu ostatnich dni, żadna chyba nie była okropniejszą od tej, gdy siedząc przy łóżku siostry i trzymając ją za rękę, wpatrywał się w nią, osłabioną wysiłkiem rozmowy, leżącą z zamkniętemi oczyma, i słuchał, jak za parawanem otwierały się drzwi, tak cicho, że nawet Julia nie usłyszała... Ale Jan słyszał — słyszał i kroki zdrajcy, stłumione przez gruby dywan, i jego oddech, i czuł jego obecność!... Miotało nim dzikie oburzenie człowieka, znieważonego w swoich najdroższych uczuciach, a nie mógł nawet uścisnąć silniej drobnych, rozpalonych paluszków siostry, spoczywających w jego ręku!
Gdyby jego uraza do Rumesnila wypływała tylko z obrażonej dumy, jakiejże okrutnej radości byłby doznał na samą myśl, że ten chłopiec, tak dumny i wyniosły, uchodzi z własnego mieszkania, jak zbieg, jak złoczyńca... Ale co stanowiło zadowolenie miłości własnej, kiedy Jan miał przed oczyma taki obraz ludzkiej niedoli, a przed sobą myśl o ciosie tak strasznym, jaki miał spaść na jego rodzinę — rozprzężoną w rozpoczynającym się rozkładzie!
W każdym razie ojciec jego, ani matka nie zasługiwali na to, żeby gość, przyjmowany w ich domu z taką ufnością, zdradził ich w taki haniebny sposób. Dziś rano jeszcze oszust potrafił się zdobyć na słowa, któremi chciał rozbroić jego nieufność. A on, przyjaciel, niegodnie zdradzony, nie będzie mógł nigdy plunąć ze wzgardą w oblicze zdrajcy. I teraz musi mu pozwolić odejść bez kary — i tamten będzie uważał się za skwitowanego ze swoją ofiarą dlatego, że jej przebaczył i zataił zamach na swoje życie!... Skończyło się wszystko... Drzwi od mieszkania zamknęły się — potem drzwi od sieni. Turkot odjeżdżającej dorożki oznajmił Janowi, że jego wróg uchodzi — teraz i na zawsze... tą samą dorożką, która przywiozła tu Jana ze Związku Tołstojowskiego... Wyobrażał sobie Rumesnila, siedzącego na tem samem siedzeniu, obok doktora Graux, który ma ten sam wyraz surowości i smutku na twarzy...
Jan powrócił do siostry i jej twarzyczkę wychudłą pogładził z bolesną tkliwością, czerpiąc w spełnieniu obowiązku względem tej biednej istoty siłę, ażeby nie wybuchnąć wściekłem oburzeniem na Rumesnila, na siebie, na los...

∗             ∗

Rozpoczęła się ta okrutna noc bezsenna przy chorej, w tem miejscu, wśród tych mebli — noc, która miała upłynąć na gorączkowych rozmyślaniach o tem, co się teraz dzieje w domu rodziców, i na obawie tego, co się tam dziać będzie jutro! Godziny upływały, a ucieczkę ich oznajmiało bicie zegara, stojącego na kominku, na którym ogień dogasał. Lekki oddech Julii, która nakoniec zasnęła naprawdę, mieszał się z tykotaniem zegara i z chrapaniem służącego, śpiącego w sąsiednim pokoju, co przypominało Janowi w sposób brutalny i trywialny rzeczywistość, wzmagając jego smutek myślą, że honor jego siostry spoczywa w takich rękach...
Ulicą przejeżdżały dorożki, powożone przez stangretów, śpieszących na nocleg. Szyby w oknach drżały od turkotu. Potem turkot stawał się coraz rzadszy. Przyszła kolej na nocnych, spóźnionych przechodniów, których głosy rozlegały się donośnie w coraz głębszej ciszy nocnej. Jedna tylko świeca się paliła. Jan ustawił ją za firankami łóżka, ażeby jej blask nie przeszkadzał chorej. Przy stłumionem świetle widać było bladą i wychudzoną twarz biednej dziewczyny, na której czytał ślady tylu przebytych smutków, wspólnych im obojgu, a niepodzielanych!
Skrytość wzajemna doprowadziła ich do tej nocy, i brat czuwał teraz przy łożu siostry. Miałżeby nikczemnie milczeć ciągle wobec ojca, którego wkrótce zobaczy? „Ta chwila zbliżała się za każdem poruszeniem zegara, ża każdem westchnieniem Julii. za każdem chrapnięciem odźwiernego Rumesnila.
Czy Jan ma wprowadzić w czyn to postanowienie szczerości, której dobroczynny wpływ wysławiał wczoraj rano przed siostrą i w krótkiej rozmowie z Crémieux-Daxem dziś wieczorem? Jeżeli się jeszcze wahał w wyborze drogi, to dlatego, że charakter nie zmienia się odrazu u człowieka, który od tak dawna przywykł cofać się zawsze, by nie zranić niczyich uczuć. Ale postanowienie jego było zawsze to samo. Bądź co bądź, będzie mówił — i powie ojcu całą prawdę.
Rzeczywistości nie można zaprzeczać. Można ją taić przed sobą do czasu, można ją taić przed tymi, których się kocha, ale poto tylko, ażeby w danej chwili zetknąć ich i siebie z nią, jeszcze brutalniejszą, jeszcze bardziej nieubłaganą. Dowodem tego była sprawa z Antonim. Czy nie lepiej było powiedzieć odrazu ojcu wszystko, niż dopuścić do tego, ażeby się dowiedział od obcych?
Pan Berthier, tak samo jak Jan, chciał milczeć, dla oszezędzenia profesora, a jakiś wypadek nieprzewidziany zmusił go do ujawnienia wszystkiego. Poco odkładać wyznania, prędzej, czy później nieuniknione? Tak. Jan powie wszystko. Zażąda od ojca pomocy do wykonania projektu Julii, ale za zezwoleniem profesora. Pojedzie z nią za granicę, będzie przy jej rozwiązaniu. Jakiż inny cel ma teraz w życiu, oprócz tej siostry nieszczęśliwej? Układ, zaproponowany mu przez pana Ferrand przed tygodniem, na którym w głębi serca pokładał tyle nadziei, przestał już istnieć. Nigdy ten człowiek nie zgodziłby się oddać Brygidy, swojej ukochanej Brygidy, wzamian za uznanie religii, bratu uwiedzionej dziewczyny, sprawczyni morderczego zamachu na kochanka i samobójczego zamachu na siebie, tembardziej gdy drugi brat jest złodziejem i fałszerzem! Jan nie mógł bez nieuczciwości wymagać spełnienia danej obietnicy i powiedzieć temu zacnemu człowiekowi, temu uwielbionemu mistrzowi:
— Zgadzam się zostać katolikiem — przyjmij mnie teraz za syna...
I tu raz jeszcze narzucała się konieczność bezwzględnej szczerości. Ale z drugiej strony obowiązek niemniej ważny wymagał zamilczenia o hańbiących tajemnicach rodziny. Skończyło się więc ma- SE Zm z rz i wy, — — ma, w a? m — rzenie o miłości i małżeństwie, pieszczone w najtajniejszych zakątkach myśli, jako możliwa, niezawodna nagroda za tyle doznanych goryczy!...
Noc mijała — mijała zwolna — wśród bolesnych rozmyślań, jeszcze boleśniejszych pod wpływem zdenerwowania bezsennością, a wśród tej niezgłębionej boleści dokonywało się stopniowo dzieło nawrócenia w tej duszy — potężny i niewytłómaczony przewrót wewnętrznej istoty ludzkiej, o którym mówi Ojciec Kościoła, gdy po przytoczeniu słów Ewangelii:

„Jezus i cudzołożnica pozostali sami...”

Dodaje: miseria et misericordia.
Tak, kiedy nie czujemy już nic w sobie, oprócz bólu — pojawia się miłosierdzie, jeżeliśmy zasłużyli na jego zjawienie się, jedyną zasługą, która je przyzywa: cierpieniem i tęsknotą za niem! Ta oschłość duszy, która według Jana Monnerona czyniła wiarę „prawdopodobieństwem martwem”, miękła, rozpływała się podczas tej nocy czuwania braterskiego. Poraz może pierwszy nie opierał się wpływowi Boga, tylekroć już działającemu na niego, i zaczął zwracać się ku Niemu, wzywając pociechy, która nie mogła mu przyjść od nikogo innego. Nie rozumował już — nie doznawał posępnych skrupułów, które napastowały go tyle razy, gdy pod tą potrzebą i pragnieniem wiary posądzał tajone pragnienie zaślubienia tej, którą kochał.
Wola jego, złamana i zwyciężona, poddawała się niepojętej Potędze, rządzącej światem i naszemi sercami — bo każde serce jest także światem. Jan czuł ją, tę Potęgę — żywą — bo nasze życie z Niej pochodzi — myślącą, bo nasza myśl. w Niej ma swoje źródło — litościwą, bo nasza litość z niej się rodzi...
I w pewnej godzinie tej długiej nocy siostra, ocknąwszy się ze snu, ujrzała go klęczącego przy łóżku, na którem nie sama tylko pokutowała za popełnione błędy. Jan z czołem opartem na krawędzi łóżka modlił się... Niewyraźna to była i mglista modlitwa! Nieujęta w słowa, podobną była do pierwszych dźwięków mowy dziecka, w którem zaledwie budzi się świadomość. Przecież ten człowiek ucywilizowany, chowany był jak barbarzyńca przez ojca bałwochwalczo wielbiącego rozum, a którego to uwielbienie doprowadziło razem z całą rodziną do stanu pokrewnego stanowi dzikich ludzi we wszystkiem, co dotyczy duszy.
A jednak to wołanie o pomoc z zaświata było modlitwą — pierwszą, jaką którekolwiek z dzieci Monnerona wymówiło, odkąd ten człowiek, wyrwany z korzeniem z właściwego gruntu, założył rodzinę bez środowiska i bez przeszłości.
Siostra, która nawet w tragicznem położeniu, do jakiego doprowadził ją szał buntowniczy, zachowywała pełen pychy nihilizm, zaszczepiony wychowaniem danem przez ojca, zdumiała się na widok tego objawu, tak dla niej nowego, że graniczył z cudownością.
Przejęta mimowolnem uszanowaniem i przywiązaniem, jakie miała dla brata, który jeden tylko z tej rodziny zrozumiał jej uczucia, nie poruszyła się wcale i zamknęła oczy, ażeby nie wiedział nawet, iż go widziała przy modlitwie, nie chcąc zranić rodzących się uczuć, których jego uklęknięcie było pierwszym i nieśmiałym znakiem.
Czy modlitwa jest zaczerpnięciem rzeczywistych sił u nie wyczerpanego źródła wszelkiej miłości i woli, jak a nas naucza religia, czy uznamy ją — według zdania współczesnych psychologów — za rodzaj autosuggestyi, nie ulega wątpliwości, że nas wzmacnia, że krzepi w dziwny sposób energię naszego ducha. Daje nam ona siłę i odporność, której w sobie nie przypuszczaliśmy.
I tak było z Janem Monneron, gdy nazajutrz po nocy w ten sposób przepędzonej, stanął około pół do jedenastej w domu rodziców, przed obliczem Ojca...
A stało się to w następujących warunkach:
Doktór Graux przyjechał bardzo wcześnie jak obiecał — ażeby czuwać nad przeniesieniem i umieszczeniem Julii u zakonnic na ulicy Oudinot.
Tam, w obecności brata, przystąpił do nowego zbadania rany i powtórzył wczorajszą uspokajającą dyagnozę.
Kula skierowała się tak, jak się wczoraj domyślał.
Ponieważ żaden ważniejszy organ nie był uszkodzony, doktór zajął się wydobyciem kuli, co mu się udało.
Jan za radą doktora posłał rodzicom przez posłańca list, zawierający uspokajające szczegóły o Julii, dodając, że dopiero po dziesiątej wolno ją będzie odwiedzić, i to jednej tylko osobie naraz. Pozostał przy niej do tej godziny i dopiero przed samą dziesiątą poszedł do parlatoryum.
Sądził, że pierwszym, który zechce skorzystać z pozwolenia, będzie ojciec. Zamiast niego, ujrzał matkę.
Pani Monneron zaczęła rozwodzić się z iście południowym zapałem nad swoim i męża niepokojem wczorajszym, a potem zadawać mnóstwo pytań, przerwanych, na szczęście, wejściem doktora Graux. Poprowadził ją do córki, zalecając, aby nie pozwalała mówić chorej, a Jan wymknął się, korzystając z tej sposobności, ażeby rozmówić się dokładnie z ojcem. Czuł, że wobec matki niemoźliwem byłoby zdobyć się na szczerość.
Zastał Józefa Monneron, powracającego z liceum...
W każdym prawdziwym nauczycielu jest cos wojskowego, chociażby nawet, jak Monneron, był zdecydowanym wrogiem „Pretoryanów” i jawnym zwolennikiem starego programu, streszczonego w zdumiewających słowach jednego z profesorów, wyznawcy krańcowych zasad republikańskich.
„Armia złożona z obywateli, ale bez ducha wojskowego.”
Ścisły w wypełnianiu obowiązków, z dokładnością, nieuznającą żadnych ustępstw, ojciec Julii stanął, jak codzień, na swojej katedrze w liceum Ludwika Wielkiego.
Miał mieć wykład — i miał go.
Zadawał pytania uczniom, kierował objaśnianiem oryginałów, jakby nie miał w sercu rozpaczy z powodu podwójnej katastrofy: wypędzenia z Banku najstarszego syna za fałszerstwo i kradzież, i córki, zranionej przypadkiem, według objaśnienia doktora Graux...
Ale mimo to, był tem śmiertelnie zaniepokojony...
Co do syna — niestety! nie było już mowy o niepokoju.
Ujawnienie sprawy stało się zupełnie naturalnym sposobem.
Pan Berthier, przebaczywszy zrazu, jak wiadomo, Antoniemu, nie był jednak zupełnie spokojny. Wypytywał o niego kolegów. Jeden z nich powiedział, że Antoni bywa u bardzo świetnej damy z półświatka, znanej pod nazwiskiem Anieli d’Aray. Błazen opowiadał o tem sam, bo oprócz innych wad, lubił przechwałki i miał dużo próżności.
Pan Berthier dowiedział się, że Antoni gra na wyścigach i to o znaczne sumy. W tedy wzmogły się jego wątpliwości, jakie miał co do tego chłopca, który już raz dopuścił się nieuczciwości.
Czy tylko historya o Montboronie była prawdą?...
Naczelnik wydziału w Banku Nortiéra uciekł się do wybiegu.
Wziął fotografię Antoniego, którą mu ten był ofiarował w czasach, gdy się cieszył łaskami zwierzchnika. Poszedł do biura Kredytu Departamentalnego, gdzie pseudo-Montboron miał otwarty kredyt, i tam pod pozorem ostrzeżenia dyrektora przed niebezpiecznym awanturnikiem, pokazał mu fotografię, którą dyrektor poznał odrazu.
Antoni i pan de Montboron byli jedną i tą sam ą osobą!
Oburzony do żywego bezczelnością, z jaką został wyprowadzony w pole, pan Berthier dał fałszerzowi dymisyę.
Egzekucya odbyła się w środę o jedenastej rano, a o drugiej pan Berthier był już u profesofa.
To, co potem nastąpiło, było opisane zgodnie z prawdą w liście, który szantażysta wyprawił natychmiast do Rumesnila.
Nieposzlakowana uczciwość profesora oburzyła się na nikczemność syna.
Nastąpił wybuch wściekłości, w której ojciec przeklął go i wypędził z domu, nie chcąc słuchać żadnych tłómaczeń.
Tacy ludzie, jak profesor, żyjący abstrakcyami, dobroduszni napozór, miewają nieubłaganą srogość, kiedy już raz postanowią ukarać winnego.
Sędzia nie chciał słuchać nawet próśb żony, do której pierwszy raz przemówił jako pan domu, nie dopuszczający dyskusyi.
Jan, który znał wszystkie odcienia fizyognomii ojca, od pierwszego rzutu oka poznał ile nieszczęśliwy wycierpiał.
Moralna męka malowała się na tej mizernej, wynędzniałej twarzy, na drżących ustach, w oczach szczególniej, w których błękit tak słodki i rozmarzony zwykle, miał teraz blask gorączkowy, ostry i nieubłagany.
Ruchy także gwałtowne, nieopanowane, zdradzały nadmiar boleści.
Profesor był w swoim gabinecie, gdy wszedł młodszy syn; chodził po pokoju niecierpliwym krokiem, mając zamiar — gdyby żona nie wróciła zaraz — udać się do domu zdrowia, gdzie była Julia.
Po otrzymaniu listu od Jana malżonkowie ułożyli, że matka pojedzie tam pierwsza i powróci do domu ze sprawozdaniem.
Jakże długo nie powracałal
Podczas tego przesilenia; kiedy jego umysł, pełen optymizmu i złudzeń, zmuszony był już odczuwać cierpki smak rzeczywistości, Józef Monneron potrafił jednak pozostać sobą.
Jego opłakane przywidzenia i nadzwyczajna czystość sumienia objawiły się w tem, że daleko większą wagę przywiązywał w tej chwili do troski, którą mu sprawiał Antoni.
Przygoda córki — ta rana otrzymana w nadzwyczajny jakiś sposób — co powinno było obudzić jego podejrzenie, to były nieszczęście poprostu materyalne, fizyczne...
Że waryat, który się wymknął ze szpitala, strzela na ulicy do przechodniów, to się może trafić codzień.
Ojciec zgadzał się na możliwość tego zdarzenia, nie poddając go krytyce. Nie poddawał krytyce i drugiego dziwnego faktu, a mianowicie, że Jan tam się znalazł, w samą porę, ażeby zaopiekować się siostrą.
Żona i on przyjęli wczoraj objaśnienia doktora Graux z uległością niemal osłupiałą, tak byli przerażeni wiadomością o tem, co zrobił ich syn najstarszy — pani Monneron dlatego, że go kochała miłością macierzyńską zaślepioną, instynktowną, gotową zawsze do pobłażania i do wspólnictwa, profesor zaś dlatego, że ze swojem usposobieniem, z drażliwą delikatnością, nieoswojony ze złem, byłby wolał dla swego dziecka śmierć, niż hańbę.
I to właśnie uczucie objawił Janowi, gdy wszedł do tego samego pokoju, w którym przed kilku zaledwie dniami czytali wspólnie ustęp z Eschylesa o Helenie:
„Dusza pogodna jak spokojna morze.”
I te strofy o posągach:
„Nie mających oczu, któreby mogły patrzeć i pocieszać.”
Najpiękniejsze dzieła najznakomitszych pisarzy podobne są w chwilach wielkiego cierpienia do tych posągów. I one nie mają głosu do przemówienia, ani słów zrozumiałych dla cierpiącego serca.
Nieszczęśliwy humanista był właśnie w takiem usposobieniu, w którem przestaje działać czar arcydzieł.
Czy odmieni się ono kiedy? Czy będzie on kiedyś znowu tym entazyastą, którego ulubiony syn widywał zawsze zasłaniającego się od rzeczywistości i smutnego losu poezyą Greków i Rzymian? Czy odzyska on kiedy zdolność „zamykania oczu duchowo”, o której Jan wspominał panu Ferrand? Czy „pocieszyciel” będzie usiłował przedłużyć przynajmniej to jedno złudzenie, które jeszcze się nie rozwiało, a dotyczące przygody Juli?
Jan nie myślał nawet o tem.
Srogą boleść sprawiał mu widok rozpaczy ojca...
Straszną była dla niego myśl, że musi mu zadać cios jeszcze okropniejszy, mówiąc o córce. Ale czuł, że jest to bezwzględnym obowiązkiem jego, jako syna, ażeby nie kłamać przed głową rodziny w takiej chwili tragicznej i uroczystej.
Ojciec powinien był rozstrzygać o przyszłości córki, a syn nie miał prawa przeszkadzać mu w wykonamiu tego obowiązku, wyrytego na podwalinach ogniska domowego.
— I cóż? — zapytał protesor. — Widziałeś się z matką? Jak się ma Julia?
— Dobrze, o ile to jest możliwe — odpowiedział Jan. — Zostawiłem mamę przy niej. Kula została wyjęta dziś rano...
I w krótkich słowach opowiedział rodzaj ramy i nadzieje, jakie miał doktór Graux co do jej prędkiego wyzdrowienia.
— Ach! jakiż ciężar zdjąłeś mi z serca! — zawołał profesor. — Gdyby jeszcze ona była w niebezpieczeństwie, byłoby to już za wiele złego! Ale nie wiesz dotąd o nieszczęściu, jakie na nas spadło, mój drogi Janie. Twój brat, Antoni...
— Wypędziłeś go z domu — przerwał syn, który, mając zadać tak bolesny cios ojcu, nie chciał tego opóźniać i pragnął oszczędzić mu zbytecznego a przykrego opowiadania. — Wiem o tem, i wiem dlaczego...
— Widziałeś się z nim? — zapytał profesor z widocznym niepokojem.
— Nie, ale czytałem list, w którym opisał całe zajście i prosił o pożyczenie pieniędzy.
— List... w którym opisał to zajście?... — powtórzył ojciec. — I prosił o pożyczenie pieniędzy? Ach! co za bezczelność! I od kogo?
— Od Rumesnila.
— Ale Rumesnil mu nie dał, mam nadzieję? Nie pozwoliłeś mu? Trzeba, ażebyś się z nim zobaczył, Janie, i zażądał od niego w mojem imieniu, ażeby nie dawał mu pieniędzy nigdy, nigdy! choćby nawet wiedział, że Antoni umiera z głodu. Chcę, ażeby marł z głodu. Tego mu dotąd brakowało. To doskonały sposób na młodych...
Profesor sądził, że daje dowód energii, wyrażając się w sposób używany w języku pedagogicznym za czasów jego młodości.
I dodał:
— Przyrzecz mi, że zobaczysz się z Rumesnilem dziś jeszcze...
— Nie zobaczę się z Rumesnilem ani dziś, ani nigdy w życiu! — przerwał Jan.
Uchwycił te słowa, jako wstęp do wypowiedzenia natychmiast tego, co miał powiedzieć, a widząc zdumienie na twarzy ojca, mówił dalej:
— Tak, nigdy! Antoni dopuścił się fałszu, Antoni kradł. To jest okropne. Ale jest to niczem w porównaniu z tem, co uczynił Rumesnil... Doktór Graux skłamał przed tobą, mój ojcze... Musiał skłamać, ażeby oszczędzić mamę i ciebie, a nadewszystko Julię, która nie zniosłaby w tym stanie, w jakim była wczoraj, przeniesienia do domu, ani waszego widoku... Ale ja nie będę kłamał... Julii nie spotkał żaden przypadek. Chciała ona odebrać sobie życie i próbowała zabić Rumesnila... Ale zraniła go tylko, Winowajcą, zbrodniarzem, jest on. Był jej kochankiem. Uwiódł ją. Julia jest w ciąży, a on nietylko nie chciał jej zaślubić, ale namawiał ją, ażeby się zgodziła na operacyę dla wywołania poronienia... Oburzenie i rozpacz odebrały jej zmysły... Chciała się zemścić i umrzeć... Teraz wiesz już wszystko...
— Moja córka! — krzyknął Józef Monneron. — Moja córka to uczyniła! Moja córka miała kochanka!... Moja córka w cią!... Moja córka!... Moja... Chciała go zamordować? Samobójstwo? Nie! chyba nie zrozumiałem... to niemożliwe...
Przesunął rękoma po twarzy, jak nieprzytomny.
— Janie! mój Janie! Powiedz mi, że to nieprawda!
— Prawda, jak to, że mnie widzisz przed sobą — odrzekł Jan. — Stało się to wczoraj, około szóstej, na ulicy d’Estrées, gdzie się schodzili zwykle. Rumesnil miał jeszcze resztki poczucia honoru: doktorowi powiedział, że został raniony przypadkiem, usiłując rozbroić Julię. Przysłał po mnie do Związku, gdzie wtedy byłem na zebraniu. Od Julii dopiero dowiedziałem się prawdy. Resztę podejrzewałem oddawna. Ale tak, jak ty obecnie, nie chciałem wierzyć...
— Więc to tak? — jęknął ojciec, a w miarę, jak mówił, w głosie jego odzywał się coraz większy gniew, — dochodzący do wściekłości — więc to takie rzeczy działy się w naszym domu, wtedy, gdy matka i ja mieliśmy do nich takie zaufanie, które ją przynajmniej powinno było wzruszyć!?... Ona jest winniejsza od Antoniego. Kradzież i fałszerstwo to są czyny. Są wstrętne. Trwa to jednę chwilę. Ale to nie jest to ciągłe kłamstwo, ta nieustająca hypokryzya, którą ona miała. Tak, kłamała przed nami ciągle, codzień, co godzina, całemi tygodniami! I przychodziła całować mnie i całowała matkę, powracając z tych schadzek z... Nie! To jest zanadto ohydne! Wczoraj jeszcze, kiedy ją odprowadzałem na kursa, rozmawiałem z nią o ostatniem ćwiczeniu, które poprawiałem... Słuchała mnie uważnie... Zdawało się, że nie myśli o niczem innem, prócz egzaminów... Wierzyłem jej. Miałem dla niej tyle szacunku! Mówiłem któregoś dnia do matki: „Ona chce sobie zdobyć niezależność.” I chwaliłem jej przywiązanie do rodziny! Wtedy właśnie, gdy swojem postępowaniem hańbiła nas! — Nie powstrzymywało jej nic — ani myśl o zmartwieniu, jakieby mi sprawiła wiadomość o jej upadku, ani zmartwienie matki, ani przywiązanie, któreśmy dla niej mieli, ani szacunek dla naszego nazwiska — nic się nie ostało i wobec czego? Cóż on ma ten złodziej? To chyba, że ma tytuł i piękne konie? To ją olśniło — a to jest ohydne! Nie chcę jej widzieć — jej także. Nie chcę!.. Niech tu nie wraca po wyzdrowieniu! Wypędzę ją, jak wypędziłem Antoniego! Zabronię matce widywać się z nią. Zabronię! czy słyszysz? Jeśli lubi błoto, niech w niem siedzi! Czy ja na to zasłużyłem, pytam cię, Janie, ażeby dzieci, dla których pracowałem, którym nie dawałem nigdy złego przykładu. wyszły — jedno na fałszerza, a drugie na łajdaczkę? Czy widziałeś kiedy, ażebym nie wypełniał moich obowiązków? Żebym się bawił? Kiedym sobie odmawiał wszystkiego — dorożki do liceum i z powrotem w słoty zimowe, snu, kiedym miał ćwiczenia uczniów do poprawiania, teatru, który tak lubię, starych rzadkich książek, wypalenia jednej więcej fajeczki, bom się wyrzekł wszystkiego! drobiazgów i rzeczy ważnych, mówiłem sobie: „Dzieci na mnie patrzą. Wypłacą mi się stokrotnie, ucząc się same sobie wystarczać, wyrzekając się rzeczy zbytkownych, żyjąc z pracy jak ojciec...” A oni wychodzili z domu — syn, ażeby za ukradzione pieniądze pod fałszywem nazwiskiem, i jakiem jeszcze nazwiskiem! hulać z jakąś błaźnicą, a córka, ażeby się nurzać w błocie z kochankiem, którego przyjmowaliśmy w domu, jako twojego przyjaciela, któremu ja podawałem rękę w jej obecności, a matka ugaszczała w naszym domu. Nie miałem nic w życiu, nic — oprócz żony i dzieci... Straciłem ich teraz dwoje i w jaki jeszcze sposób!... Wolałbym ich widzieć w grobie! Ach! mój synu, mój drogi Janie! Jestem zanadto, zanadto nieszczęśliwy!
Załamał z rozpaczą ręce — biedne, stare ręce uczciwego człowieka — a potem, jako stoik, zawsty dził się własnej słabości.
Jego wynędzniała twarz nabrała wyrazu dzikiej energii i zawołał:
— Straciłem ich. Stało się. Ale ty mi pozostajesz, ty i Kacperek... będę żył dla was...
I dodał, nie wiedząc nawet, jakie wspomnienie obudzi w sercu syna:
— Będziecie moimi pocieszycielami...
Nawyknienie do nauczania było tak silne, że w tej nawet chwili niesłychanym wysiłkiem woli opanował się, nie chcąc zdradzić swej słabości wobec syna, i wyrzekł bez uniesienia, cicho, słowa starożytnego pisarza:
— „Niewolnikiem jest ten, kto się uskarża...”
I Jan również, jak ojciec, który to potępiał słowami pożyczonemi od ucznia Zenona, nie chciał się uskarżać, pomimo, że czuł w drogim głosie ojca taką boleść, jakiejby dawniej nie zniosła jego miłość synowska.
Ale w zdarzeniach ostatnich dni Jan zmężniał, zmuszony do działania, do przerwania tego wiekuistego monologu wewnętrznego, w którym wycieńczała się i krzepka jego wola.
Dzięki temu wszedł na drogę, szczerości w stosunku z ojcem, a na tej drodze zatrzymać się już niepodobna.
Nie można być napół szczerym, jak nie można być napół sceptykiem.
Ogarnia to w zupełności naszą istotę. Staje się nieodzowną potrzebą duszy w stosunkach z drugą duszą usuwać wszystko, co niejasne, otrząsnąć się z chwiejności i półśrodków. A przytem Jan kochał niezmiernie ojca, ale miał głębokie przywiązanie i dla Julii.
W ciągu ostatniego tygodnia, a więcej jeszcze tej ostatniej nocy, poznał on zalety jej duszy, szalonej, ale szczerej, zbłąkanej, ale szlachetnej, wrażliwej, a tak osamotnionej, tak pozbawionej wszystkiego, coby mogło być dla niej podporą.
Nie mógł więc nie zaprotestować przeciwko nieodwołalnemu wyrokowi potępienia, wydanemu przez ojca w pierwszej chwili uniesienia, na wiadomość o straszliwem odkryciu, tembardziej, że biedny człowiek, teraz zbyt surowy, jak był dotąd zasłaby prze zaślepienie, był jednak w znacznej części winien upadku syna, a jeszcze więcej córki.
Nie obliczając doniosłości słów swoich, instynktownie, jakby się rzucił dla odwrócenia broni, gdyby był świadkiem samobójstwa siostry, Jan zawołał:
— Nie mów tego, mój ojcze! Nie mów, że straciłeś dwoje dzieci — Julię szczególnie... Nie mów, że Ją wypędzisz z domu, że nie chcesz jej widzieć, że ją opuścisz.. Ani Antoniego... Nie masz prawa. Jesteś ich ojcem. Chociażby byli jeszcze występniejsi, powinieneś ich ratować — nie wystawiać Antoniego na wszelkie pokusy Paryża, nie popychać go do nowych kradzieży, do gorszych może zbrodni, a jej do ostatecznej rozpaczy... Nie, nie możesz tego uczynić! Odwołuję się do twego szlachetnego serca mój ojcze. I przysięgam ci — dodał stanowczo, bardzo uniesiony, nie spuszczając oczu, bo czuł wielką wagę słów, które ma wymówić — przysięgam ci, że to nie jest sprawiedliwe.
— Niesprawiędliwe? — powtórzył profesor z jeszcze większem uniesieniem. — Doprawdy? Ja nie jestem sprawiedliwy? Prawda! Gdybym był sprawiedliwy, powinienem był zażądać od pana Berthier, ażeby nie oszczędzał Antoniego, ażeby go oddał policyi. Codzień wsadzają do więzienia biedaków, którzy nie otrzymali wykształcenia, którzy mieli przed oczyma same złe przykłady, a nie zrobili tyle złego, co on, nie wystawiony na żadne pokusy! Tylko Brutus stworzył Rzym... Powtarzamy to codzień uczniom. A potem, kiedy trzeba dać przykład naszej demokracyi, cofamy się... Niesprawiedliwie? Kiedyśmy mieszkali w Wersalu, odprawiliśmy służącą, która była w ciąży. Odeszła z płaczem, niosąc swoje manatki, i poszła do szpitala, urodzić tam dziecko... I wtedy uważaliśmy to za słuszne, dlatego, że przyjmowała kochanka w naszym domu, bez naszej wiedzy... A to była nieszczęśliwa sierota, która nie miała w życiu nic — której ten kochanek mówił jedyne serdeczne słowa, jakie może słyszała w życiu. Gdy tymczasem Julia — jakąż czułością była otoczona w domu rodziców! Jakiemi staraniami! Jaką opieką!
— I pewny jesteś, że tak było istotnie? — przerwał Jan.
— A gdy ojciec, zdumiony temi słowy, zapytał:
— Co to ma znaczyć?
Młodzieniec zaczął mówić dalej:
— Ma to znaczyć, że zdawało ci się, iż opiekujesz się nią, jak zdawało ci się, że opiekujesz się Antonim. Nie jest to twoją winą, mój ojcze, ale sam teraz widzisz, że nie znałeś ich charakterów, bo nie posądzałeś ani jej, ani jego, ażeby zdolni byli do tego, co uczynili... Jedynem ich usprawiedliwieniem jest to, że byli wystawieni na niebezpieczeństwa, od których nic ich nie zabezpieczało — ani nawet ty, bo sam nie widziałeś tych niebezpieczeństw, nie mogłeś ich widzieć... To jest winą naszego położenia. Jesteśmy wszyscy — ty pierwszy — przesadzeni na obcy grunt, wyrwani z korzeniem, nie mamy żadnego środowiska... Na to nie możesz nic poradzić. Antoni wychowywał się w liceum, on biedny, pomiędzy bogatymi paniczami w tak wczesnej młodości zetknął się ze zbytkiem i przyjemnościami bogatych. Tem silniej działało to na niego, że odbijało tak rażąco od naszego domu, od ubóstwa naszego bytu. Rozpusta wydawała mu się najwyższem użyciem, a ohydne zbytki nierządnicy arystokratycznym wykwintem. Julia czytała zadużo i zawcześnie. To, co czytała, obudziło w niej żądzę wrażeń i zrodziło wstręt do zajęcia nauczycielki, które jej wybrałeś. Oboje oni zawieszeni był na granicy dwóch światów — tego, w którym się pracuje, trudzi, znosi cierpienia i jest się pozbawionym wszystkiego, co miłe i tego drugiego świata wolności, zbytku, zabawy. Pokusa była dla nich za silna. — Zaklinam cię, ojcze, ażebyś, zanim ich potępisz, zastanowił się nad warunkami, w jakich rozwijał się ich charakter i potem dopiero wydał na nich wyrok...
— I cóż z tego? A ty? A ja? — pytał ojciec. — Przecież byliśmy w tem samem zupełnie położeniu? Wszystkie rodziny, pochodzące z ludu i zdobywające stanowisko — jak być powinno — zasługami osobistemi jednego z członków, czy nie stoją tak samo na granicy tych dwóch światów? Właśnie dlatego, że pochodzą z ludu — z roli — Antoni i Julia, powinni byli mieć taką wielką wdzięczność dla ojca zato, że ich wprowadził do mieszczaństwa — ich — którzy mieli być chłopami! A oni, zamiast wdzięczności, shańbili moje siwe włosy! Gdyby ich bańba została ujawniona, byłaby jeszcze sroższa. Syn profesora, republikanina, falszerzem i złodziejem! Córka profesora uwiedziona, usiłująca zamordować swego uwodziciela! Cóż to za gratka dla naszych wrogów! I o tych następstwach nie pomyśleli nawet, oni, którzy wiedzą, jak kocham tę wspaniałą korporacyę, do której należę! I ty żądasz odemnie pobłażliwości, żądasz, ażebym wyrozumiał ich postępowanie? Jeżeli nie zrozumiałem niebezpieczeństw, o których wspominasz, to dlatego, że nie przypuszczałem, ażeby moje dzieci zdolne były do podobnej podłości, to prawda... czegoż to dowodzi, jeśli nie tego, że ich występek jest ohydny? A co do tych owych teoryj o ludziach przesadzonych na obcy grunt — wyrwanych z korzeniem, wykolejonych — nie znaczą one nic, nie mają żadnej wartości. Istota ludzka — to rozum, sumienie i wola. Rozum wskazuje każdemu jego obowiązek sumienie ostrzega wszystkich, czy go wypełniają lub nie, a wola służy do tego, żeby go wypełnić, albo nie wypełnić. Reszta — to czcze o słowa, wymyślone przez filozofów dekadentów, dla zamącenia tego, co jest proste. Dobre to dla kazuistów i Jezuitów, takie teorye! Chcesz wynaleść usprawiedliwienie dla brata i siostry, bo jesteś dobry. Ale niema dla nich żadnego usprawiedliwienia i ja też nie uznaję żadnego, żadnego, żadnego!...
— Nie chodzi tu o korporacyę profesorską, ani o Rzeczpospolitą, mój ojcze — odpowiedział Jan — ani o Jezuitów... Idzie tu o wielką zasadę społeczną, która byłaby zawsze słuszną, choćbyśmy byli w 1860 roku pod rządami Cesarstwa, zamiast w roku 1900 — i choćbyś ty był inżynierem albo urzędnikiem, zamiast profesorem, a zakon Jezuitów nie istniał nigdy, zasada ta byłaby tak samo słuszna. Nie zmienia się środowiska i sfery społecznej bez głębokiego wstrząśnienia w całej istocie moralnej, a myśmy zmienili środowisko i sferę, ponieważ dziadek Monneron umarł chłopem, a ty byłeś chłopem do dziesiątego roku. Ty i ja, życia... Odpowiesz mi na to: „a ty? a ja?” jesteśmy ludźmi rozmiłowanymi w abstrakcyjnych ideach — nie pociąga nas bogactwo, jak Antoniego,
GPD 0 Km A oni ak Kd ne umw wc i m Wam ani awantury miłosne, jak Julię. To nasze szczęście. Ale gdyby nie to zamiłowanie w świecie idei gdyby nasze usposobienie skłaniało się do uciech materyalnych, jak u Antoniego, albo do wrażeń sentymentalnych, jak u Julu, czy nie czujesz, że ta sama plebejuszowska gorączka, która nas popycha do abstrakcyjnych pojęć, odezwałaby się u nas w kierunku maeryalnych pożądań? Tak. Jesteśmy jeszcze za blizcy sfer ludowych. Nie jesteśmy dostatecznie przygotowani do czci tego, czem zostaliśmy! Mówisz, że mieli rozum za przewodnika i sumienie. Czy uważasz, że to naprawdę dostateczne wędzidło? Rozum? Ależ rozum to nie doktryna. To tylko rozwinięcie zmysłu krytycznego, nic więcej. A zmysł krytyczny, raz wyzwolony z więzów, dokąd prowadzi? Rozmawiałem w ostatnich czasach z Antonim i z Julią. U obojga znalazłem ten sam nastrój umysłu: zwątpienie bezwzględne, gruntowne, o wszelkich zasadach, o dobrem i złem — o obowiązku i zbrodni i nie mogłem im nic powiedzieć. Dla tej jedynie przyczyny, że wszystko, się usprawiedliwia i wszystko się niweczy, bo wszystko — podlega krytyce, odkąd świat jest światem — za pomocą takich argumentów...
— Do czego prowadzisz, wygłaszając takie zasady? — zapytał ojciec z niezwykłą surowością. — Od pewnego już czasu odnajduję w twoich słowach ślady uczuć, którym mam prawo się dziwić... Moźnaby sądzić, że chcesz mi robić wyrzuty za sposób, w jaki was wychowałem...
— Mój ojcze! — przerwał Jan.
— Któregoś dnia — mówił dalej cierpko Józef Monneron — kiedym wspomniał o solidarności, jako o zasadniczem prawie moralnem zapytałeś mnie; „w imię czego?” Dziś — kiedy widzisz moją rozpacz z powodu tego, co uczynił twój brat i siostra, zaczynasz ich bronić — nie odwołując się do mojej litości, cobym jeszcze mógł wyrozumieć — ale dając mi do zrozumienia, że nie dałem im podstaw do kierowania się w życiu, że rozum sam do tego nie wystarcza... Wytłómacz się jasno. Czy wyrzucasz mi, że was wychowałem wolnomyślnie, nie okłamując was, oszczędzając wam walk moralnych, jakie sam musiałem toczyć, zanim się oswobodziłem od przesądów? Czy chcesz mnie uczynić odpowiedzialnym za wszystko, co się stało? — za zboczenia moralne tych nieszczęsnych, dlatego, że nie wychowałem ich w katolickich pojęciach naprzykład — sam nie będąc katolikiem, uważając wszystkie religie, a w szczególności katolicką, za złudzenie i oszukaństwo? Jeżeli to masz na myśli, powiedz wyraźne... Jeżeli nie — nie stawaj pomiędzy nimi a moim gniewem. Albo oni są występni i zasługują na to, co ich spotyka, albo ja jestem winny... Ale miej odwagę powiedzieć mi to w oczy, mnie — twojemu ojcu!...
— Ach mój ojcze! — zaczął Jan — czyż miałbym prawo sądzić cię, czynić odpowiedzialnym za taką hańbę, ciebie, którego czczę i szanuję?... Nie! nie jesteś winien, żeś im nie wszczepił wierzeń, których sam nie posiadałeś. Uważałeś, że czynisz dobrze, nie narzucając im tego... Sam nie potrzebowałeś religijnych podstaw, żeby być uczciwym człowiekiem. Sądziłeś, że wiara nie jest potrzebna, a raczej sam miałeś wiarę, bo wierzyłeś w „Sprawiedliwość” jak się wierzy w Objawienie. Myślałeś, że to nam wystarczy... O to jedno tylko ośmielę cię prosić, ażebyś uznał, że oni, nie mając tej wiary, która ciebie podtrzymywała, byli zupełnie bezbronni. Sama wiara — powtarzam, byłaby im może ocaleniem. Julia szczególniej, z sercem tkliwem i miękkiem, nie była stworzona do tej atmosfery przeczenia, w której: się dusiła! I sprawiedliwość — to jest pojęcie oderwane, nieuchwytne... A im potrzeba było.
Zawahał się przez chwilę, a potem widząc, że ojciec patrzy na niego rozkazująco, jakby żądał dokończenia myśli, zdobył się na odwagę i wyrzekł:
— Tak... Im potrzeba było Boga!!..
Nastąpiło milczenie. Syn przerażony był słowami, które wyrzekł. Obawiał się, że wywoła wrażenie przeciwne temu, jakiego pragnął. Twarz profesora ściągnęła się boleśnie. Oczy zabłysnęły jeszcze bystrzejszym blaskiem. Ale wbrew przewidywaniu Jana głos jego — gdy Już zdobył się na odpowiedź był spokojniejszy, a przynajmniej trzymany na wodzy. Ta rozmowa była dla niego niesłychanie bolesna i chciał ją zakończyć w sposób nie dopuszczający dyskusyi.
— Mówiłem ci nieraz — zaczął — że jeżeli nie kazałem was chrzcić, to tylko przez poszanowanie waszego sumienia, ażebyście po dojściu do pewnego wieku, mogli sami wybrać sobie „credo” z zupełną niezależnością. Sposób, w jaki do mnie przemawiasz, dowodzi. że skłaniasz się do pojęć, które są odrębne od moich. Może nawet już wybrałeś? Wnoszę więc z tego, że i Antoniemu i Julii nic nie przeszkadzało do obrania tej samej drogi. Ich nihilizm — ponieważ utrzymujesz, że nihilizm zaszczepił im te same zasady, które we mnie wywołały wręcz przeciwne przekonania — nihilizm więc nie może służyć za usprawiedliwienie ich czynów. Powtarzam ci, że ich przewinienia nie dadzą się niczem usprawiedliwić. Uczynię dla nich to, co mi nakazuje sumienie. Julia jest kobietą i przez pewien czas nie będzie mogła pracować na siebie. Będę jej płacił pensyę przez ten czas. A potem niech już myśli o sobie. Antoni nie dostanie nic. Jest zdrów i silny. Niech się weźmie do pracy ręcznej, albo niech się zaciągnie do wojska. Rzemiosło żołnierskie jest głupie i gburowate. W sam raz dla niego. Będzie musiał słuchać jak bydlę, jeżeli nie umiał rządzić sobą jak człowiek... Wszystko to już ułożyłem stanowczo. Jedno teraz pozostaje jeszcze do załatwienia: te pieniądze, które ukradł w Banku, a potem zwrócił panu Berthier: pięć tysięcy franków. Utrzymywał, że je zapłacił pieniędzmi odłożonemi z wygranych na wyścigach. Chciałbym się upewnić co do tego i nie mieć obawy, czy nie posłużył się mojem nazwiskiem dla otrzymania pożyczki... Proszę cię, ażebyś się o tem dowiedział, jakimkolwiek sposobem...
— Nie potrzebuję się dowiadywać — odpowiedział Jan. — Wiem już wszystko. Pożyczył te pieniądze.
— Od kogo?
— Od Rumesnila.
— Od...
Nazwisko uwodziciela córki uwięzło w ustach ojca, który opanował wzruszenie z wysiłkiem jeszcze większym niż poprzednio.
— Dobrze... Dziś przed wieczorem te pieniądze zostaną zwrócone... I to już za wiele, że byliśmy je winni temu łotrowi, choćby przez jeden dzień...
— Już są oddane — odpowiedział Jan.
— Od wczoraj.
— Kto je oddał? — nalegał Józef Monneron.
— Ja! — wyrzekł odważnie Jan.
— Myślałem to samo, co ty myślisz, czułem to samo, co ty czujesz, zanim jeszcze dowiedziałem się o wszystkiem...
— Ach szlachetne z ciebie dziecko! — westchnął pomimowoli ojciec. — Ale zkąd je wziąłeś? Pięć tysięcy franków! Przeszło połowa mojej całorocznei pensyi!
— Udało mi się pożyczyć — odpowiedział syn? którego twarz oblał krwawy rumieniec.
Nazwisko, które miał wymówić, paliło mu usta, ale nie chciał już kłamać, więc dodał.
— Od pana Ferrand...
—Od Wiktora Ferrand?! — wybuchnął Józef Monneron.
Wzruszenie, które mignęło w jego oczach, gdy dziękował synowi zato, że nie pozwolił, ażeby cośkolwiek byli dłużni Rumesnilowi, przeszło w wyraz niewysłowionej boleści.
— Od Wktora Ferrand? — powtórzył. — I tyś to mógł uczynić, ty, mój Janie! Zdradzić tajemnicę rodziny przed tym wrogiem wszystkiego, w co ja wierzę, co kocham?
— Nie powiedziałem mu nic! — przerwał młodzieniec. — A on mnie o nic nie pytał... Postąpił ze mną tak szlachetnie, z taką litością!...
— Nie potrzebował pytać — odpowiedział ojciec — bo wszystkiego sie domyślił. Dobrze wiedział, że nie dla mnie potrzebujesz tych pieniędzy, bo on mnie zna, ani dla siebie, bo ciebie też zna. Więc nie mogło to być dla nikogo innego, tylko dla twego brata, ta suma tak znaczna, o której przeznaczeniu się nie mówi, a którą się pożycza nie na co innego, tylko na zaspokojenie popełnionego nadużycia? Ach! jak on musi tryumfować w głębi serca! Jak musi litować się nad dumnym kolegą i wyprowadzać z tego wnioski, że jego zasady są słuszne!
A zwracając się do syna, dodał:
— Ale jak ty mogłeś?!.. Jak mogłeś nie pomyśleć o tem, że to była ostatnia ze wszystkich innych dróg?...
Jan słuchał tych skarg z trwogą, która mu nie pozwala zdobyć się na obronę. Wiedział on i to oddawna, że profesor-jakobin, nienawidził profesora-katolika. Ale nie zmierzył dotąd głębi tej niechęci, ani nie wiedział, że pomiędzy tymi kolegami ze Szkoły Normalnej, zachodził dziwny stosunek, jeden z tych, które są bolesną i namiętną pozostałością dawnego koleżeństwa z czasów młodocianych.
Towarzysze przestają się widywać po wspólnym przez wiele lat pobycie. Każdy idzie w swoją stronę i rozchodzą się tak daleko, jak gdyby dawna zażyłość nie istniała nigdy. Wiedzą jednak o sobie, dowiadują się z gorączkowem zajęciem, które u mniej szczęśliwego zatruwa się zwykle jadem tajonego cierpienia.
Cała nasza wewnętrzna istota bierze udział w tem współzawodnictwie, które powstaje między nami a towarzyszem pierwszych występów. Mierzy się siebie i swoje klęski i porównywa się z powodzeniem tamtego. Ten odcień zazdrości nie był jeszcze dotąd nigdy dokładnie zbadany. Ci, którzy go budzą, uważają za punkt honoru nie widzieć tego, a ci, którzy go doznają, nie przyznają się do niego.
Gdyby kto był powiedział Józefowi Monneron, że nienawidzi swojego dawnego przyjaciela, z którym tyle razy prowadził dysputy, tak, że go nienawidzi on, który nie miał nawet czasu na doktoryzacyę, że go nienawidzi za jego dobrobyt, za czas, który Ferrand może poświęcać pracy niezależnej, za jego piękne dzieło: „Tradycya i Wiedza,” w którem Monneron pomimo przeciwnych poglądów, podziwiał styl i układ, byłby się oburzył na podobny zarzut. A jednak wstręt tak gwałtowny był nienawiścią.
Na szczęście dla Jana, dla którego stwierdzenia tego faktu było bardzo bolesnem, przybycie pami Monneron przerwało rozmowę.
Czy Jan mógłby spokojnie słuchać ojca, dającego folgę uczuciom bardzo naturalnym, łatwo dającym się wytłómaczyć słabością ludzką i usprawiedliwić gruntownem przeciwieństwem zasad i umysłowego nastroju? Ale los oszczędził tej próby wielbicielowi Brygidy, przyzwyczajonemu do innych próśb, na jakie narażała go za zawsze od lat tylu pospolitość facierzyńska:
— Powracam z ulicy Oudinot — zaczęła mówić protesorowa. — Julii i tak jeszcze uszło na sucho. Nie jej nie będzie... Żby nie miała tej manii latania po ulicach, jak kot z pęcherzem, nie byłaby szła tamtędy przez bulwar Montparnasse, proszę ciebie, kiedy ten waryat strzelał na ulicy... Dopieroż się przestraszy biedny, kochany Kacperek, jak mu to powiem. Ten chłopiec jest zanadto uczciwy!
I patrzyła na nielubionego syna, wygłaszając pochwały obrzydliwego urwisa, który był jej bożyszczem.
— Dziś mają spacer. Będę mogła zobaczyć się z nim dopiero później.
Spojrzała na męża tym razem, a potem znów na Jana. Było jej zanadto przykro mówić w jego obecności o ukochanym Antonim, tym pierworodnym, którego razem z Kacperkiem obdarzała całą macierzyńską czułością, a o którym dowiedziała się tak haniebnych rzeczy.
Powiedziała więc tylko:
— Ach, biedna ja!
W jej akcencie mowy i w jej ruchu odezwała się cała jej młodość przeżyta na Południu.
Wyszła z pokoju, a profesor odezwał się do syna:
— Nie domyśla się wcale prawdy co do tej nieszczęśliwej... Im później się dowie, tem lepiej. Jest już tak zrozpaczona Antonim... I ona jest zanadto uczuciowa... Ach, gdyby można zataić to przed nią na zawsze!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.