Po grzesznej drodze/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Pewnego wieczoru, jakieś osiem czy dziesięć dni po pogrzebie Franciszka, kiedy Marja i ciotka Luiza milcząco oczekiwały w kuchni powrotu wuja Mikołaja, wszedł Piotr Benu.
— Zdrowaś Marja — rzekł od proga silnym głosem.
— Łaskiś pełna — odpowiedziały kobiety.
Marja nie poruszyła się, ale ciotka Luiza wstała i gorliwie podsunęła Piotrowi stołek. Wziął go do ręki, postawił koło Marji i, siadając, zaczął się usprawiedliwiać z całą szczerością, dlaczego nie przyszedł wcześniej. Był daleko na wsi, aż w Goceano, w interesach, nieobecny od dwóch tygodni. Dopiero po powrocie, właśnie dziś wieczorem, dowiedział się o nieszczęściu i oniemiał. Jak to się mogło stać, jak się stało takie straszne nieszczęście?
Marja spojrzała mu badawczo w oczy, ale on wytrzymał jej spojrzenie, niewzruszony i spokojny, a raczej jedną tylko przejęty chęcią: dowiedzenia się szczegółów wypadku.
Siedzieli w tem samem miejscu, gdzie się tak bardzo kochali, śród tych samych sprzętów, śród których rozwijał się ich dramat miłosny, coś z dawnych chwil było w powietrzu, w otoczeniu, i Marja czuła wewnętrzny dreszcz goryczy i niepokoju. Śledziła Piotra, szukając jakiegoś śladu, jakiegoś potwierdzenia swych dręczących podejrzeń. Ale nie odkryła nic, gdy tymczasem Piotr zgadywał, czuł jej ukrytą myśl.
Był trochę zmieniony, wydawał się wyższy, chudy i muskularny, miał świeżo opaloną, kościstą twarz, włosy najeżone, a oczy zimne i obojętne. Marja znalazła w jego twarzy coś nowego, nieznanego; nie umiała przychwycić jej wyrazu, czuła tylko wielki chłód, wielką obojętność, jakby idącą na nią od tych siwych oczu, które się w mą wpatrywały, nic jej nie mówiąc. Im więcej mu się przyglądała, tem bardziej wydawał jej się inny, niż ten, który żył w jej myślach i uczuciach i podejrzenie zaczęło się wydawać głupie i krzywdzące. Powoli, głosem cichym i jeszcze ochrypłym od długiego płaczu, zaczęła mu opowiadać całe zdarzenie.
Przerywał jej od czasu do czasu wykrzykami zdziwienia, przerażenia i spółczucia, domagając się szczegółów.
Tymczasem jakaś szklista lodowata powłoka, która mu przesłaniała oczy, zaczęła pękać, źrenica rozszerzyła się jak od odblasku ognia i Marja spuszczała oczy, coraz bardziej przekonana o jego niewinności. I ona w swym żałobnym stroju, owinięta czarną opaską, która cerę jej czyniła białą i błyszczącą, chuda, blada, postarzała, z podkrążonemi oczami, nie miała w sobie prawie śladu podobieństwa do Marji z innych czasów. Mimo to, w miarę, jak czas upływał, Piotr Benu zaczął tracić nieco zimnej krwi, oczy jego stały się błyszczące, a na lewej ręce wystąpiła mocno pulsująca żyła. Marja czuła, że on instynktownie zbliża się do niej, że podpada na nowo pod jej urok i pragnęła, aby ciotka Luiza odeszła na chwilę, żeby móc skorzystać z tej chwili swej władzy i zadać mu straszne pytanie. Od jego zachowania się, od odpowiedzi zależały jej przyszłe dni, spokój jej sumienia.
W miarę bowiem, jak czas uchodził i ból się uśmierzał, zaczynał ją dręczyć niepokonany wyrzut sumienia. Nocami we śnie ukazywał jej się Franciszek, skrwawiony i patrzący na nią wielkiemi czerwonemi oczyma. Pragnęła się modlić, ale ponieważ Franciszek umarł bez sakramentów i nie miał czasu wyspowiadać się, miała o nim krzywdzące mniemanie, że jest w piekle, przejęta zaś panującym w Nuoro przesądem, że modlitwy za potępionych tylko im szkodzą, zamiast być im ulgą, odmawiała sobie nawet tej najwyższej pociechy, jaką daje modlitwa. Największy wyrzut sprawiała jej myśl, że poza śmiercią cielesną, była sprawczynią wyklęcia duszy Franciszka.
Ale ciotka Luiza, zamiast odejść, rozmawiała dobrotliwie z Piotrem i wypytywała o to, co robi i co robić zamierza.
— Cóż chcecie? — mówił, naciągając czapkę na czoło. — Staram się urządzić, jak się da. W więzieniu miałem sposobność poznać pewnego handlarza wołów, który mnie wziął teraz tak jakoś, na ni to ni owo, trochę na służącego, trochę na spólnika. Pracuję dla niego, a poniekąd i dla siebie. Chodzę tu i tam po wsiach, aby zarobić parę groszy. Ba, — wykrzyknął, uderzając nogą o kamień ogniska — spróbować nie zawadzi. Jak mi się nie uda, kupię sobie woły, wóz i będę pracował na swojem.
— A potem się ożenisz — rzekła ciotka Luiza, uśmiechając się łaskawie.
— Oh, co do tego, to mam czas. Żeby się ożenić, potrzeba mieć odwagę i jakowąś chudobę. Czy nie mam słuszności, Marjo?
— Zapewne! — rzekła roztargniona.
— Czy mieszkasz teraz u ciotek? — zapytała ciotka Luiza, która już o tem wiedziała.
— Tak jest, ale źle z niemi, bardzo źle. Ciotka Manzela nie pociągnie długo — rzekł, udając smutek i potrząsając głową, jak gdyby chciał sobie spędzie muchy z nosa. Ciotka Luiza poczuła, ze mówiąc o śmierci ciotek, zmartwił się nieszczerze, albo sobie to przynajmniej wyobraziła.
Marja milczała i opuściła głowę prawie na kolana. Każdy wyraz tej rozmowy godził w nią, zwłaszcza wzmianka o handlarzu, spólniku i panu Piotra.
Był jakiś handlarz wołów, który w aktach sprawy o zabójstwo Franciszka Rosany utrzymywał, że nabył krowę od Zizzu Turulii i to za tak niską cenę, że nabrał podejrzenia, iż krowa była skradziona.
Świadectwo to potwierdzało w wysokim stopniu zeznania pasterzy, przypuszczenia co do złodziejstwa Zizzu. Marja pozatem pamiętała dobrze dziwnego jeźdźca, który jej się ukazał w dniu nieszczęścia, a którego, sądząc po wyglądzie i wymowie, wzięła za fonnejczyka. Zapytywała teraz sama siebie, czy te trzy postacie nie tworzyły jednej i tej samej osoby, i znowu dręczące podejrzenie zaczęło jej świdrować mózg, sprowadzając krew do policzków, do rąk i pulsów, które biły teraz jak w gorączce.
Miała niemal ochotę nasiąść na Piotra, pomimo obecności ciotki Luizy, kiedy szczęśliwym trafem dały się słyszeć kroki na podwórzu i nagle we drzwiach ukazała się Sabina. Przyszła kupić oliwy i weszła zwykłym swoim krokiem, jak domowa. Zobaczywszy Piotra, zmieszała się lekko, ale ukłoniła się natychmiast.
— Dobry wieczór. To ty, Piotrze Benu? Jakże się miewasz?
— Dobrze, a ty — odrzekł, przyglądając się jej.
— Niczego sobie. Proszę, ciotko Luizo, dajcie mi litr dobrej oliwy. Tylko prędko, bo noc zapada.
Ciotka Luiza zapaliła świecę i wyszła z siostrzenicą, a podczas gdy ważyła oliwę, Sabina wytężała słuch, aby usłyszeć, co mogli mówić ze sobą Piotr i Marja przez tę chwilę samotności.
Nie było słychać naturalnie nic, ale Sabina instynktem zakochanej bez nadziei przejrzała cos ważnego i tajemniczego. Przygniatające uczucie trwogi ogarniało ją dzień i noc od śmierci Franciszka, czuła jakąś tajemnicę, jakiś dramat, ważący się nad życiem kuzynki i Piotra Benu. Jednakże pomimo wszelkich usiłowań nie mogła pochwycić rąbka zasłony i rozedrzeć go.
Wracając do kuchni z ciotką Luizą, zauważyła, że Marja siedzi wciąż milcząca i smutna na swojem miejscu, a Piotr, który wstał tymczasem, gotuje się do odejścia. Nic w tem nie było nadzwyczajnego, a jednak poczuła, że coś zajść musiało.
Istotnie, gdy tylko pozostali sami, Marja wydobyła z kieszeni różaniec.
— Piotrze Benu, — rzekła, wyciągając rękę z różańcem na dłoni i z oczyma palącemu się srebrnym odblaskiem — przysięgnij, żeś nie widział, nie zrobił, ani doradził nic w sprawie zabójstwa mojego męża.
— Marjo! — krzyknął z wyrzutem, patrząc na nią zdumiony i zbolały. — Czyś oszalała?
— Przysięgnij, przysięgnij! — powtórzyła błagalnie. — Tu nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Wyrwij mi ten cierń z serca!
Zdjął czapkę, położył rękę na różańcu i na ręce Marji, ze spuszczonemi oczami.
— Przysięgam.
— Że nie zrobiłem, nie widziałem i nie doradziłem.
— Że nie zrobiłem, nie widziałem i ani doradziłem nic w sprawie zabójstwa Franciszka, Rosany.
Przy dotknięciu gorącej ręki Piotra, słysząc mnę zmarłego wymówione przez te usta, Marja zadrżała lekko. — Wierzę ci — rzekła chowając różaniec. — Ale jeżeli krzywoprzysięgłeś, niech cię Bóg i Najświętsza Matka ukarze w tem życiu i w tamtem...
— Amen! — odpowiedział wstając. Marja podniosła oczy, nie podnosząc twarzy, i spotkała jego oczy, spuszczone i gorące.
— Nie myśl, że jestem winien — rzekł z wybuchem smutku w głosie.
— Władze wykryły prawdę i byłabyś głupia, gdybyś myślała inaczej. Ale ja nigdy nie byłbym uwierzył, że ty, nawet przez sen, możesz mieć podobne myśli. Jeżeli widzisz, że blednę (był istotnie nadzwyczaj blady), że drżę, patrz, jak drżę cały, — tu pokazał jej drżące ręce — to nie dlatego i ty to rozumiesz. To dlatego, że cię kocham jeszcze i cierpię tak, że na sam twój widok zdaje mi się, że umieram... o Marjo Rosana...
— Milcz! — rzekła, schylając nisko głowę.
Zamilkli, a w tej chwili weszła ciotka Luiza i Sabina.
— Dowidzenia, Marjo — powiedziała dziewczyna i wyszła razem z Piotrem, ale znalazłszy się poza bramą, pożegnali się i rozeszli każde w inną stronę.
Sabina zawsze jeszcze kochała Piotra Benu. Straciła wprawdzie na razie wszelką nadzieję, nie zwątpiła przecie ostatecznie co do przyszłości, przynajmniej póki jeszcze był wolny.
Służyła obecnie w pańskim domu, ale pensja jej wystarczała zaledwie na utrzymanie babki, która, tracąc powoli wzrok, nie była już w stanie prząść i pilnować osiołka. Biedna starowina potrzebowała też ciągle czyjejś obecności i nawet kamieńby się wzruszył na widok tej nieszczęśliwej osamotnionej, niedołężnej istoty. Sabina martwiła się okropnie. Pragnęła zostać przy babce, otoczyć ją opieką i osłodzie ostatnie dni życia, ale co począć? Musiałyby wtedy umierać z głodu obydwie, bo pracy bez zaprzedania wolności nie było.
Pomimo to Sabina miała starającego się poważnie, i to dobrą partję. Był to młody krewny, pracowity i uczciwy wieśniak, właściciel wozu, wołów i zapasów. Nazywał się Józef Pera. Oświadczył się na serjo o jej rękę, czyniąc także propozycje ciotce Katarzynie.
— Jeżeli mnie zechce, ożenię się z nią po żniwach, zamieszkam u was jak syn i będziemy żyli razem. Dla was, ciotko, będę jak dla własnej matki, a ją uszczęśliwię, bo jeżeli mnie pokocha, niczego jej nie zabraknie i nie będzie już zmuszona rzucać ciała swego psom[1].
Ale Sabina, zaprzątnięta myślą o Piotrze Benu, nie chciała słyszeć o niczem. Istotnie marzeniem jej było żyć we troje, spokojnie, bez troski o zimę i o ostatnie lata życia ciotki.
Ale Piotr Benu był tym ideałem, bez niego lepie] umrzeć z nędzy i wyczerpania.
Wszystko to miało miejsce w grudniu, kiedy Sabina oczekiwała wyjścia Piotra z więzienia i miała jeszcze nadzieję. Potem zaszły te niezwykłe zdarzenia. Piotr przestał się pokazywać i straciła do reszty widoki na przyszłość. W kwietniu Józef ponowił swą prośbę, ale tym razem zwrócił się wprost do niej, spotkawszy ją któregoś wieczoru, wracającą od studni.
— Ja ciebie zawsze kocham — rzekł — i bądź pewna, że pożałujesz, jeżeli mnie znowu odtrącisz. Drugiego takiego jak ja już nie spotkasz. Ale cóż, musisz mieć inne bzdury w głowie.
Zarumieniła się, lecz zaprzeczyła. Jednakże wzruszona stałością Józefa, który tak wiernie trwał, mimo długiego czasu i odmowy, prześladowana troską o przyszłość własną i babki, obiecała namyśleć się i powziąć później ostateczne postanowienie.
Ale nad czem się namyśleć, co postanowić? Zastanowienie nie przychodziło, nie chciało przyjść! Piotr Benu tkwił wiecznie w główce tej wrażliwej istoty, pod tem bladem czołem, zawsze zasypanem nieposłusznym deszczem jasnych włosów, tkwił wbity jak gwóźdź i żadne rozumowanie nie mogło wygnać go stamtąd.
Jednakże po nieszczęściu u Noinów Sabina zaczęła mocno podejrzewać Piotra o udział w zbrodni, zgroza ją przejęła i zdawało jej się, że nim gardzi, że go zapomina. A ponieważ Józef wciąż czekał cierpliwie, uważała, że należy mu się w tej chwili słówko nadziei. Nie zadowolił się niem przecież i wymógł na niej prawie formalne przyrzeczenie. Poczem powiedział jej:
— Muszę wyjechać na roboty, będę daleko i nie wrócę przed żniwami. Zrób mi łaskę, Sabino, jeżeli dbasz o mój spokój: zwiążmy to przysięgą.
Obraziła się, krzyknęła, lecz na usilne i podstępne żądanie zakochanego, może w chwili słabości, zwyciężona przez pewnego rodzaju złośliwe otumanienie, które jej kazało wyobrażać sobie co innego niż było w rzeczywistości, mając się przytem za wyleczoną ze swego dawnego uczucia, obiecała.
Przysięga u kochanków sardyńskich, złożona, o ile można, w kościele, jest ważna prawie tyle co ślub. Tylko śmierć jednego z dwojga może ją rozwiązać. Strona niedotrzymująca przysięgi zasługuje na najgorsze przekleństwa i prawie na sromotę w oczach ludzi.
— Kiedy i gdzie? — zapytała Sabina.
— Pojutrze o pierwszym rozbrzasku dnia w kościele Solitudine.
— Kiedy jest zamknięty. Doskonale! — odrzekła Sabina, śmiejąc się.
— To nie twoja troska. Przyjdź tylko.
Nazajutrz jednak już pożałowała i miała zamiar nie stawić się w Solitudine, albo też pójść, owszem, żeby biedak Józef nie rozpaczał, ale powiedzieć, że się rozmyśliła i że już nie ma zamiaru przysięgać. Bo jakże może przysiąc miłość innemu, jeżeli kocha zawsze Piotra Benu, jeżeli jej głowa i serce są ciągle pełne marzeń o nim, podejrzeń, przeczuć i męczących czarnych myśli? Ostatecznie pewności nie ma, kto wie, czy nie podejrzewa go przez złość i rozpacz, przecież teraz już nawet kamienie wiedzą, w jaki sposób się stało to nieszczęście.
Wieczorem, spotkawszy się na nowo z Piotrem u Noinów, uczuła jeszcze wyraźniej niż dotąd, że jej podejrzenia się rozpływają, ale wzięta w szpony zazdrości, intuicyjnie odgadła scenę, jaka musiała mieć miejsce pomiędzy dwojgiem dawnych kochanków. I wyszła stamtąd z rozdartem sercem.
Tajemnica, którą chciała rozerwać, którą zdawało jej się, że będzie mogła od dzisiaj wygnać z myśli, osiadała ją coraz gęstsza i bardziej dręcząca. Rozpłakała się z zazdrości, z podejrzeń i z miłości.
Nazajutrz wyszła z domu jeszcze przed dniem, cichuteńko, z małym i lekkim dzbankiem na głowie, tak że gdyby ją ktoś spotkał, albo pani przekonała się o jej nieobecności, mogła się wytłumaczyć, że poszła do studni. Była boso. Minęła cichutko pustą i ciemną jeszcze ulicę i skierowała się do Solitudine. Józef mógł albo już czekać na nią, albo przyjść lada chwila. Po drodze zatrzymywała się co krok, nasłuchując, ale nie słyszała nic, ani przed sobą ani z tyłu.
Pierwsza jasność świtu zaróżowiła wschód, na przezroczystem tle błękitno-srebrzystego nieba zarysowały się wierzchołki Orthobone, a Sabina dochodząc do kościółka, niewidziana przez nikogo, ujrzała w mdłem świetle poranka osiodłanego gniadosza, który stał spokojnie i nieruchomo, uwiązany, czy raczej uczepiony lejcami do kamienia. Przelękła się trochę. Kto tam mógł być? Może Józef przyjechał konno? Zatrzymała się niepewna i drżąca.
Przybyła z mocnem i przemyślanem postanowieniem, że powie wielbicielowi.
— Józefie, nie mogę przysiąc, nie jestem w stanie, wierzaj mi, bo nie wiem, czy będę mogła dotrzymać obietnicy... bo cię nie kocham, bo zajęta jestem kim innym, nie tobą. Może tamten mnie nigdy nie pokocha, może nawet... może nie zasługuje, by go kochać, ale ja na razie nie mogę nie myśleć o nim, dopóki się nie przekonam o pewnej rzeczy, a tymczasem nie chcę oszukiwać nikogo, a tembardziej ciebie...
Ale przybywszy na miejsce, straciła odwagę, pomyślała, że Józef może jej zrobić jakąś krzywdę, tutaj, w tej chwili i na tem miejscu za to, że sobie tak zażartowała z niego.
Poco przyszła? Zaniepokojona trochę, myślała już zawrócić, ale kiedy zaczęła nasłuchiwać uważnie, ciekawa do kogo należy koń, wydało jej się, że słyszy szept dwu głosów.
Kto to mógł być? Zpewnością nie Józef. Może jaka inna para kochanków, która się tutaj umówiła? Ciekawość zwyciężyła; podeszła cichutko aż do drzwi kościółka, szept doleciał ją teraz wyraźniej, w pewnej chwili, zdało jej się, że poznaje chrząkanie Piotra Benu. To jej wystarczyło, aby podejść bliżej, zapomniawszy o wszystkiem i narażając się może na najbardziej opłakane skutki. Ponieważ miała wrażenie, że ta tajemnicza poranna rozmowa odbywa się z tyłu, za kościółkiem, więc popełzła wzdłuż muru, pod zachodnią ścianą (wtedy jeszcze żaden budynek nie przylegał do kościółka, w odróżnieniu od tego, jak to jest dzisiaj), podtrzymując jedną ręką dzbanek na głowie, a drugą ściskając brzegi spódniczki, by nie szeleściły. Tak dotarła do końca muru i ujrzała, że dwaj ludzie stoją za kościółkiem, o kilka kroków od niej.
Mówili tak cicho, że pomimo nadzwyczajnej i niebezpiecznej bliskości, dużo wyrazów nie dochodziło do niej wyraźnie. Sabina słuchała, wstrzymując dech, zapominając o Józefie, o sobie, o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża. Słyszała, jak Piotr Benu opowiadał o zajściu, jakie miał w przeddzień z Marją, a to, co usłyszała potem, musiało ją widocznie zająć i wzruszyć ogromnie, bo zbladła i zacisnęła zęby, żeby nie szczękały.
Dopiero po dziesięciu czy dwunastu minutach obaj odeszli, a na szczęście Sabiny udali się drugą stroną, na ścieżkę koło wschodniej ściany kościółka. Nie chcąc być dostrzeżona w coraz jaśniejszem świetle poranku, cofnęła się na miejsce, skąd oni przed chwilą odeszli.
Jeden z nich wsiadł na konia i puścił się drogą do Valverde, drugi zwrócił się w stronę Nuoro. Kiedy odgłos jego podkutych butów ucichł w oddali, Sabina wyszła na front kościółka. Była napół żywa, twarz jej w białości poranku wydawała się woskową, a oczy błądziły dokoła wystraszone.
Nadszedł Józef. Starała się być spokojna i zdobyła się na powiedzenie z uśmiechem:
— Ładnie, ładnie! Czekam już pół godziny. Prędko, bo mię ktoś jeszcze zobaczy.
— Spotkałem przed chwilą Piotra Benu. Czy cię widział? — zapytał Jozef, wkładając klucz w zamek.
— Nie zdaje mi się — odrzekła, wymykając się jego spojrzeniu.
Józef był rosły, silny, czarnowłosy, należał do przeciętnego typu młodych wieśniaków nuorskich, tęgich, muskularnych, o śniadej cerze, ani ładnych ani brzydkich, o żywych i regularnych rysach, mieszańców rasy maurytańskiej i łacińskiej, którzy ubrani w elegancki strój chłopski, w kamaszach i marszczonych na kolanach spodniach, w obcisłej kurtce z pasem i krótkiej kapocie z kapturem, przypominają poniekąd rycerzy prowansalskich.
— Kto ci dał klucz? — zapytała Sabina, wchodząc za nim, cała drżąca w coraz rosnącej jasności.
— Potem ci powiem — odrzekł, wciągając ją cło środka. Wziął ją za ręce, a postawiwszy dzbanek za drzwiami, szepnął: — Wiesz, że nie mogę dać wiary samemu sobie. Więc mnie kochasz naprawdę, Sabinko?
— Czyż inaczej byłabym przyszła? — odpowiedziała nieśmiało.
Przeszli na palcach szary, smutny i pusty kościółek. Józef położył czapkę na ramieniu, a gdy doszli do ołtarza, zrobił znak krzyża i zapalił nabożnie świecę. Ceremonja była króciutka, ale uroczysta w czerwonawem świetle tej woskowej świecy, która znaczyła niewielkie kółko na głowie Sabiny, gdy tymczasem Józef pozostawał w cieniu. Podali sobie ręce i przysięgli, że będą mężem i żoną. Nie mieli pierścionków do zamienienia, ale co znaczył zewnętrzny symbol, jeżeli głęboki znak wiary pisał się w tej chwili w ich prostych duszach? Wyjmując z ręki młodzieńca rękę swoją, zaczerwienioną od mocnego uścisku, Sabina drżała i miała wielką ochotę płakać, pocieszała się jednak myślą.
— Ja nie zaślubię Piotra Benu, ale Piotr Benu nie ożeni się z Marją Rosana.
Na Wniebowstąpienie Józef Pera, który w czerwcu zarobił dużo pieniędzy na robotach, a w lipcu zebrał dobre żniwa, został mężem Sabiny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.
  1. zdanie to ma oznaczać: pracować jak niewolnica.