Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz około godziny dziesiątej rano w domu Noinów rozegrała się scena, uroczysta i charakterystyczna. Wszyscy najbliżsi krewni nieboszczyka i wdowy, przeważnie kobiety, usiedli rzędem, dokładniej wieńcem dokoła kuchni i, płacząc, wyczekiwali księży, którzy mieli nadejść, zabrać ciało Franciszka Rosany. Co za różnica między dniem dzisiejszym, a tak niedawnym dniem wesela! Nieszczęście i żałoba spadły jak piorun i zdawało się, że w środowisku, przywykłem do szczęścia i spokoju, zapanował teraz nastrój przerażenia raczej i zadziwienia, aniżeli boleści.
Na górze, w pięknym pokoju małżonków, dokoła trumny, wyłożonej czarnym aksamitem ze złotemi galonami, paliły się wielkie białe gromnice, a przez zamknięte okna i zaledwie uchylone drzwi przenikało żółte, smutne, mistyczne światło i padało na ściany, na świecące wielkie łoże i na rozstawione w sztywnym, symetrycznym porządku meble.
W drugim pokoju, tym w którym się wtedy odbyła uczta weselna, siedział wuj Mikołaj z twarzą ziemistą i zgasłemi oczami, w towarzystwie sześciu czy siedmiu ludzi, prawie wszystkich w stroju chłopskim. Niektórzy płakali cichutko, wszyscy milczeli, lękając się przerwać grobowe milczenie pokoju, do którego dochodziły przytłumione, jakby z wielkiej odległości, słabe krzyki i łkania kobiet, zgromadzonych w kuchni.
Jeżeli jaki wyraz wyrwał się, ginął natychmiast w półcieniu izby, nie wywołując odpowiedzi.
Okna były napół otwarte i mrok dodawał jeszcze smutku gromadce tych dumnych, śniadych, zamyślonych ludzi, którzy tak w spoczynku, jak i w każdym ruchu przybierali zawsze malownicze pozy.
W całym pokoju panowała jednostajnie szara ponurość. Firanki zdjęto, lustro było zasłonięte, łóżko pokryte ciemną kapą, podłoga szara i zakurzona od tylu podkutych butów. Wyglądało to jak posępna świątynia, w której ołtarz osłonięty jest żałobnym kirem, a świeczniki przewrócone na znak żałoby Wielkiego Tygodnia. Tymczasem podwórze i schody zalewało piękne słońce majowe, nieczułe i nieubłagane, podnosząc swem radosnem światłem tragiczny smutek wnętrza domu.
W kuchni rozgrywała się uroczysta i podniosła scena, jeszcze dziwniejsza przez panujący swiatłocień. Ogień był zgaszony, okno zamknięte, drzwi uchylone, przenikała ledwie odrobina żółto-niebieskawego światła, smutnego i cichego jak światło świtu; żaden odblask nie padał ani na sprzęty, ani na ludzi, tylko jeden wąski promyczek słońca uparcie wdzierał się przez szparę w okienku, rysując w próżni wątłą smużkę świetlistego pyłu i kończąc się złotem okiem na przeciwległej ścianie.
W głębi kuchni, w najciemniejszym kącie, siedziała Marja, ubrana zupełnie czarno, w pożyczonem od sąsiadki wdowy ubraniu, a obok niej ciotka Luiza, siostry zmarłego i parę innych krewnych. Marja bardzo blada, z opuchniętemi oczami, w niezgrabnem czarnem ubraniu wyglądała staro, jakby zdrętwiała w złym śnie.
Pozostałe kobiety, w liczbie conajmniej dwudziestu, odgrywały tzw. ria, t. j. starodawny dramat żałobny. Dwaj czy trzej mężczyźni szeptali ze sobą w kącie kuchni, wchodzili i wychodzili w okryciu i z czapkami nasuniętemi na oczy. Kobiety natomiast siedziały prawie wszystkie na ziemi, nieruchomo. Przykucnięte w pozach wschodnich, jedne z rękami splecionemi na kolanach, inne z głową opartą na ręku, inne jeszcze, płacząc lub szepcąc między sobą. Miały wszystkie pookręcane głowy chustkami lub opaską żałobną, czarną, żółtą czy piaskową, zasznurowane gorsety, kaftany szkarłatne, niektóre były ubrane odświętnie, tylko bez błyskotek i kosztowności.
Co chwila drzwi się otwierały, wpadał promień słońca na całą kuchnię, wydobywając z mroku siedzące osoby i wchodziła nowoprzybyła, która zaraz zamakała starannie drzwi. Przechodziła cichutko przez kuchnię, a nachylając się nad Marją, mówiła tonem prawie rozkazującym:
— Uspokój się, Marjo! To są rzeczy ludzkie i tylko Bóg jest panem naszego życia. Uspokój się.
— Bóg tak, ale nie ludzie — odpowiadała Marja, płacząc rozpaczliwie i umęczona już przez sam okrutny obowiązek opowiadania każdej nowoprzybyłej wszystkich szczegółów swojego nieszczęścia i sposobu, w jaki się ono stało. Niejedna pomyślała:
— Jaka to rozdzierająca rzecz, jaki nieludzki obyczaj być zmuszonym okazywać wszystkim swoją boleść, wysłuchując niepotrzebnych, a nieraz nieszczerych słów spółczucia, poddawać się tak uciążliwej pozie i do tego mieć dom nabity ludźmi, kiedy właśnie, w pierwszych dniach nieszczęścia, tak bardzo czuje się potrzebę ciszy, skupienia i samotności.
W ciemnym kącie dwie kobiety szeptały, patrząc na Marję, zasłaniając się rękawami kaftanów, aby lepiej słyszeć i ocierając raz po raz mokre oczy.
— Spójrz dobrze na nią, czy nie wygląda jak stuletnia staruszka, biedactwo. Jestem pewna, że odchoruje to — powiedziała jedna.
— A jednak, powiadają, że zniosła mężnie odrzekła druga.
— Tak. Mówi, że przeczuwała. Nieboszczyk wyszedł onegdaj wieczorem, a ona, widząc, że nie wraca, zaczęła się obawiać jakiegoś nieszczęścia. Wyobraź sobie, jaką noc musiała spędzić. Poszła do owczarni Antoniego Sale, który zaraz rozpoczął poszukiwania. Nie widząc jeszcze o świcie nikogo, Marja...
— Wiem, wiem, słyszałam — odrzekła tamta, która znała tę historję.
W tej chwili Marja opowiadała ją po raz trzydziesty ochrypłym już głosem.
— Ale potem, chcę powiedzieć...
Ach potem! Gdy zobaczyła nieboszczyka, powiada Antoni Sale, nie wydała głosu, nie jęknęła, nie krzyknęła. Nie robiła żadnych scen. Nic zupełnie. Nie chciała tylko wracać do Nuoro, usiadła przy trupie i czekała spokojnie nadejścia władz sądowych z lekarzem i karabinierami, którzy natychmiast rozbiegli się szukać Zizzu Turulii. Tak, szukajcie go zdrowi! Czy można odszukać szpilkę w morzu? (Druga kobieta przytaknęła, że nie). Otóż Marja chciała koniecznie widzieć i słyszeć wszystko. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, żeby odeszła. Dopiero gdy się przekonała, jaki obrót biorą rzeczy, gdy złożono zmarłego na wozie. — Panie, miej nas w swojej opiece! — i odesłano do Nuoro, skoczyła na konia i krok w krok za wozem, bez płaczu i nie mówiąc ani słowa, przyjechała.
— Jak w to można uwierzyć? — zapytała druga rozmówczyni ze zdziwieniem.
— Możesz wierzyć, to święta prawda. Antoni Sale opowiadał to mojemu mężowi. Mówi, że nie widział jeszcze nigdy tak dzielnej kobiety. A to nie znaczy, że nie kochała męża, bo po powrocie do domu, jak zaczęła płakać, to nie przestała ani na chwilę. Czy nie widzisz, jak postarzała?
— Co to, to tak. A czy reszta jest prawdziwa?
— Jaka reszta? Ta o Turulii? Prawda jak to, że ty tu jesteś. Władze wszystko ustaliły. Ivula jest z jego rusznicy, a zresztą są świadkowie. Fakt jest...
Przerwały na chwilę, by przyjrzeć się nowo wchodzącej, potem kombinowały rzecz dalej po swojemu.
— Fakt jest, że ciągle ginęły krowy i byki, a sprawcą był on, Turulia. Jest podobno jakiś kupiec z Fonni, handlarz bydłem, który utrzymuje, że kupił coś od niego. Franciszek Rosana spostrzegł, co się dzieje i onegdaj po daremnem poszukiwaniu byka powiedział parę słów, jak się należało. Krzyczeli obaj, słyszano ich. Wtedy Turulia, bum, bum, zastrzelił swego pana i czmychnął. Ale niech go znajdą! Podły, nikczemny, wyrodek!
— Jezu, Jezu! — zawołała druga.
— Niema co gadać, tak było! — rozstrzygnęła opowiadająca i obróciła się, aby splunąć.
I wróciły znowu do poprzedniej rozmowy, tak cichutkiej, że głos ich tracił się śród gwaru, płaczu i łkań innych kobiet, aż naraz cała kuchnia ucichła. Była to jedna chwila tylko i przesmutny chór jęków i płaczu kobiecego podniósł się jeszcze głośniej, niż poprzednio.
Zzewnątrz dał się słyszeć śpiew księży, którzy przychodzili zabrać ciało zabitego. Z oddali dobiegał w jasnym błękicie majowym powolny, głęboki odgłos dzwonów. Marja zrobiła się zupełnie sina na twarzy. Kiedy księża, śpiewając psalmy, przeszli przez podwórze, zemdlała i przewróciła się na kolana matki; szwagierki tymczasem podniosły wrzask, bijąc się pięścią w piersi i po głowie. Większość kobiet zbiegła się do Marji i w całej kuchni zapanowało wielkie zamieszanie.
79 Tylko dwie kobiety, siedzące przy kominie, nie poruszyły się. Ciągnęły w dalszym ciągu swą rozmowę szeptem, wzdychając i wycierając wciąż oczy, które były suche. Ta, która się wydawała bardziej wtajemniczona, tłumaczyła towarzyszce, jak oględziny lekarskie ustaliły godzinę śmierci Franciszka: musiała nastąpić o zmroku, może właśnie wtedy, gdy Marja biegła do chałupy Antoniego. A ten na domiar złego, idąc wkrótce potem do owczarni zabitego, zamiast przejść ścieżką, przeskoczył przez murek hali i wobec tego nie spostrzegł nic aż do następnego ranka.
— Czy podobna, czy podobna! Jak mógł choćby nie usłyszeć wystrzału?
— Co tam wystrzał! — rzekła druga, trochę obrażona. — Czy nie wiesz, jak rozległe są te hale? Aby przejść halę Rosanów, potrzeba prawie że więcej niż pół godziny czasu.
Marja przyszła do siebie, ale zemdlała po raz drugi, wydając przeraźliwe krzyki, gdy się dowiedziała, że męża jej wynoszą z domu na zawsze. Nawet ciotce Luizie zrobiło się słabo, a jakiś człowiek, stojący we drzwiach, płakał rzewnemi łzami.
Na podwórzu Sabina, bardzo blada, w czarnej opasce na głowie, przy pomocy dwóch innych kobiet, rozdawała gromnice tym, którzy zamierzali towarzyszyć zwłokom. Na ulicy czekali ludzie obojętni i ciekawi, w blaskach radosnego słońca i życia.
Gdy brama zamknęła się za orszakiem, Sabina pozostała chwilę na środku podwórza z oczyma wbitemi w jeden punkt, jakby patrzyła w jakąś tajemniczą zjawę. Potem, kiedy cichło z ulicy śpiewanie księży, a złote galony całuna na trumnie nikły, połyskując w słońcu, powróciła do kuchni i przykucnęła u drzwi. Nie płakała, ale w jej bladej twarzy i wygasłych oczach błąkała się myśl bolesna i poważna.
Bo ona tylko jedna, pomimo orzeczenia lekarzy, zeznania świadków i wniosków władz sądowych, ona jedna przeczuwała prawdę tej tragedji.
Ponieważ omdlenie Marji przeciągało się, zaniesiono ją na górę i położono na łóżku.
W kuchni tymczasem kobiety na nowo ustawiły się, jak nakazywała ria, i rozpoczęły sos attitidos, to znaczy improwizowane pienia żałobne, od których się do tej chwili powstrzymywały, aby nie powiększać boleści Marji, jakkolwiek „preficheu“ umierały z niecierpliwości popisania się[1] ich dwie; jedna niska, czarno ubrana staruszka, z dużemi niebieskiemi oczami i białą pełną twarzą, druga w średnim wieku, ubrana prawie że wspaniale w zielony, aksamitny gorset i srebrny pas, który bardzo mocno wciskał się w jej pełną figurę. Ta druga była ciotką nieboszczyka, miała dźwięczny głos i cieszyła się pewną sławą przez swoje attidos. To też nie brakło jej nigdy na żadnych wyprowadzeniach.
Dwie płaczki zaczęły śpiewać kolejno jedna po drugiej, a po każdej zwrotce pieśni odpowiadał chór łkań, jęków i krzyków; same „prefiche“ płakały, zwłaszcza staruszka, która była mamką zmarłego i bywała bardzo często w jego domu. Łzy kapały jej z dużych błękitnych oczu, z krótkich, jasnych rzęs, ciekły ciurkiem po białych policzkach, a ona co chwila, podczas każdej pauzy, ścierała je rękawem od koszuli. Wyglądało, że boleść jest szczera i głęboka; pieśń, aczkolwiek bez rytmu i z nietęgim rymem, biegła z jej ust jak potok rwący, wezbrany męką, szczera, samorzutna, i robiąca wrażenie. Mamka wspominała dzieciństwo zmarłego, ciotka zaś wybiegała w przyszłość Marji, malując ją jako bardzo zakochaną i przepowiadając jej dalsze lata mocno smutne i pełne tęsknoty.
Potem obie płaczki zatrzymały się przy zaślubinach, tak jeszcze świeżych w pamięci, przy szczegółach zabójstwa i wyklinały pasterza, wzywając zemsty i kary.
— Panienko Najświętsza, — śpiewała mamka. — Ty, która widzisz błędy i grzechy ludzkie, ukarz jeszcze za życia nędznych i winnych.
— Oh, czy mogłeś się spodziewać, Franciszku Rosana, kwiecie młodzieży nuorskiej, marzenie wszystkich dziewcząt, czy mogłeś się spodziewać, kiedy śmiały i dumny przebiegałeś konno swoje hale, pełen życia i nadziei, że umrzesz od żelaza?
— Zatem nie zobaczysz już swojej małżonki, Bóg ci nie da kołysać własnych dzieci, tak jak ja kołysałam ciebie, śpiewając radość twoich późniejszych lat.
— Oh losie niesłychany i przeraźliwy! Wnuki wnukom drżący i znękani wspominać będą ten wypadek i słońce będzie bladło, gdy tylko ludzie zaczną, wywoływać wspomnienie śmierci Franciszka Rosany! Czy nie widzieliście? Wczoraj słońce było żółte i chmury okrywały górę. Bo i niebo opłakiwało śmierć tego szlachetnego i ukochanego młodzieńca!
— Byłeś wierny i sprawiedliwy. Byłeś nadzieją swej małżonki, byłeś zaszczytem swego rodu. Teraz małżonka twoja będzie płakała zawsze, okryta czarną szatą jak Matka Boska Bolesna, a krewni będą chodzili z pochyloną głową, bo zabrakło im podpory i gwiazdy przewodniej.
— Śpij — śpiewała słodkim głosem ciotka. — Śpij, wiotka liijo, ucięta na łodydze przed czasem.
— Daremnie czekać cię będą twoje ziemie i twoja owczarnia; nie przejdziesz już nigdy pod dębami hal, które zawsze opłakiwać będą twoje odejście.
— Czemu się tam udałeś? Czemu zabrałeś ze sobą na koniu żonę, jeżeli twoja żona miała powrócić sam a do dom u swojego?
— Nadaremnie zboża dojrzeją i świeża pasza zwieziona będzie na równinę. Gospodarz już nie pobłogosławi wzrokiem swojego dobytku, ani dzieci nie będą korzystały z pracy ojca.
— Żegnaj, Franciszku Rosana, o mocny, o prawy siostrzeńcze mój, serce moje! Byłeś biały jak nowonarodzony baranek, byłeś czysty od win i niesprawiedliwości. Dlatego zarżnęli cię jak baranka, a krew twoja zrumieniła jeżyny Świętego Ducha.
— Nawet zbójcy schylali się, gdyś przechodził; byłeś czczony i wielbiony, klejnocie złoty, fjołeczku najpiękniejszy, któryś pozostawił wszystkim serca złamane.
— Ale kto, kto się będzie mógł pocieszyć? Nie podobna się uspokoić, niepodobna położyć kresu łzom i boleści.
— Żałoba nasza będzie wieczna. Śpij, serce nasze. Będziemy się modliły za ciebie dniem i nocą, wyrywały włosy, wołając zemsty. Nawet róże są okryte żałobą, bólem, a góra płacze nad nieszczęściem.
— Bóg jest wielki i sprawiedliwy. On powołał do Siebie twego ojca i twoją matkę przed tym dniem straszliwym, ale kto pocieszy twoją żonę, siostrzeńcze mój najdroższy, siostrzeńcze mój, którego już nigdy więcej nie zobaczę?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dopiero koło południa ludzie zaczęli się rozchodzić od Noinów; nawet Sabina, która służyła w zamożnym domu, zabrała się powoli do wyjścia, cała pogrążona w głębokiej zadumie. Zostały przy Marji siostry zmarłego. Obiad przyniesiono od krewnych, ale nikt nie tknął jedzenia. Teraz w ciszy i półmroku pokoje i kuchnia niesprzątnięte, robiły smutniejsze niż kiedybądź wrażenie, a widząc dom swój tak zmieniony, Marja czuła się jeszcze bardziej nieszczęśliwą. Już wyczerpała wszystkie siły, przejścia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zabiły w niej wszelką wrażliwość.
Wczorajsza odwaga i zimna krew opuściły ją z chwilą powrotu do domu, do swej spokojnej izby; uczuła ból silny i szczery, a no bólu nastąpił rodzaj nerwowego otępienia z zatratą pamięci, zmęczenie i głęboka pustka.
Bolało ją gardło, oczy, a w uszach czuła szum nieustanny. Zdawało jej się jeszcze, że to zły sen, albo napad gorączki z majaczeniem i nie mogła sobie zdać sprawy z przyczyny swych cierpień. Miała wrażenie, że bardziej niż przez śmierć i nieobecność Franciszka, cierpi na myśl okropną, że ona sama jest przyczyną zbrodni.
Nadaremnie wszystkie dowody przekonywały ją o błędzie; uparcie narzucała się myśl o przechodniu z Fonni i o Piotrze, który przebiegł szybko przez rozdroże. Myślała zresztą, że pasterz mógł być w zmowie z Piotrem.
Dręczyło ją jeszcze tysiąc innych myśli, bolesnych w swojej małości. Franciszek nie zrobił testamentu, temsamem wszystkie jego dobra wracają do rodziny, a jej, która wszystko dla niego poświęciła, przypadnie tylko drobna, znikoma część. Czy i to nie było widoczną karą bożą za jej ambicję?
Gdyby choć była przy nadziei, gdyby choć ta pociecha jej została! Ale nie. Pan Bóg widocznie przeklął ją całkowicie.
Ponieważ dla zmarłego miała tylko pełną smutku tkliwość i głęboką litość bez właściwego uczucia miłości, rozpacz jej nie przekraczała granic. Chwilami nawet jakby uspakajała się myślą: za tydzień, dwa, wszystko wróci do dawnego stanu, nie będzie tylko jego i wszystko zda się snem.
— Nie, nie, nie, — myślała znowu — nie będzie snem, tylko ciągłą męką. Nie będę mogła zrobić kroku, by nie być sądzona, oglądana, dręczona. Będą ważyli każde moje słowo, będę znowu Marją Noina, ale wdową, skrępowaną, choć nie mam męża, pozbawioną powietrza, światła i swobody.
Płakała rzewnie, jak dziecko, myśląc o pięknych sukniach, których już nigdy nie włoży, o koniecznej zmianie trybu życia, o zamknięciu się w domu, samotności i smutku, jakie ją czekają.
Wspomnienie Piotra Benu wplatało się za często z gniewem w jej bolesne myśli. Jeżeli nawet nie miał żadnego udziału w śmierci Franciszka Rosany, jakie zadowolenie, jaką złą radość musi odczuwać na widok jej tak prędko złamanego, pozornego szczęścia, czując się tak dobrze pomszcznym przez los!
Piotr Benu! Piotr Benu! Jakaś tajemna i nieznana siła pobudzała jej krew, gdy nieświadomie powtarzała to imię. Uderzało do głowy, biło w sercu, wracało ze wspomnieniami, stawało w każdym kącie domu, niosąc ze sobą wyrzuty, mękę, żal, tysiąc skłębionych uczuć. I dziwna rzecz, Marja nie myślała o pasterzu zabójcy, albo, gdy chciała o nim myśleć, gubiła się prawie obojętna w wielkiej dali i nie mogła go odszukać, tak jak niestety nie mogli go znaleźć i wybadać karabinierzy i sfora szpiegów puszczonych za nim ze smyczy po dzikich okolicach nuorskich.
Przez trzy dni napływały tłumy do domu Noinów, ale później powoli, powoli wszystko powróciło do zwykłego i smutnego porządku.
W nocy, sama w swem wspaniałem łożu małżeńskiem, Marja miewała trochę gorączki i niepokojące widzenia, ale w dzień czuła się silną i starała się nawet uspakajać rodziców, więcej niż ona niepocieszonych. Po trzech dniach palił się znowu ogień na kominie, pokoje zostały uprzątnięte, tylko drzwi i okna były dalej pozamykane.
Wuj Mikołaj, poważny i smutny, wyszedł nareszcie z domu, zażywając ze swej rogowej tabakierki, jakby na jej dnie szukał nieznanej pociechy, a kobiety zabrały się na nowo do zwykłych zajęć.
Pierwszą rzeczą było ufarbowanie na czarno wszystkich starych sukien Marji, przez gotowanie ich w kotle w czasie, kiedy księżyc jest widoczny: na nowiu, niestety, farba się nie przyjmuje według ludowego mniemania nuorskiego. Drugą ważną sprawą było nabycie czarnych opasek i chustek do nosa dla wszystkich biednych krewnych, którzy chcieli nosić żałobę po Franciszku, trzecią wreszcie rozdanie sutej jałmużny dla zbawienia jego duszy.




  1. imię i obrzęd sięgają jeszcze starożytności, z tą jednak różnicą, że u rzymian praefica była płaczką płatną, gdy tymczasem na Sardynji roli tej podejmuje się któraś z krewnych lub sąsiadek (przyp. tłumaczki).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.