Po grzesznej drodze/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Minęło pół godziny zanim pasterz powrócił. Marja, siedząc ciągle na ziemi, nasłuchiwała wszystkich najdrobniejszych szmerów w lesie, i w miarę jak czas przechodził, ogarniał ją dreszcz z zimna i obawy.
Iorgi zapalił ogień w chałupie, a światło, wydobywając się przez otwór w drzwiach, utworzyło czerwone półkole na zewnątrz. Żadnego innego światła nie było na olbrzymiej, ciemnej przestrzeni, tylko w górze, ponad czarną linją lasów, drgały gwiazdy jarzącą żółtością. Powoli psy ucichły i słychać było tylko jednego, od czasu do czasu, w odległości. A toni powrócił, jak Bóg przykazał, ale ani w owczarni Franciszka, ani w okolicy nie znalazł nikogo.
— Która może być godzina? — zapytała Marja.
Pasterz spojrzał na gwiazdy i powiedział, że może będzie dziewiąta.
— Zpewnością — powiedziała Marja z przekonaniem i zgryzotą. — musiało się stać nieszczęście. Serce mi to mówi.
Iorgi i Antoni spojrzeli po sobie w milczeniu, jak by się chcieli naradzić wzajemnie. I oni mieli jakieś przeczucie nieszczęścia, tem większe wobec ciemności nocnych i udzielającego się strachu Marji. Robili co mogli, by ją i siebie samych uspokoić.
— To na nic, — mówiła Marja — stało się nieszczęście, ja to czuję, jestem tego pewna. Przeklęta niech będzie godzina, kiedyśmy tu przybyli z Franciszkiem!
Podniosła się z ziemi i załamała ręce z rozpaczą; czuła dotkliwy ból, zdawało jej się, że głęboka ciemność nocy nie daje jej zastanowić się jasno nad położeniem. Tymczasem, śród pytań i przypuszczeń, czas upływał. Marja wierzyła wciąż, że lada chwila mąż się zjawi i nasłuchiwała bacznie, czy nie usłyszy w odległości jakich kroków; ale w tej samej chwili myśl, że Franciszek nie żyje, opanowywała ją tak mocno, ze dawała jej rodzaj bolesnego uspokojenia, uspokojenia rozpaczy, faktów nieodwołalnie spełnionych.
Myśl ta jednak była tak przeraźliwa, że nie śmiała jej wyrazić. Tylko nagle zawołała:
— Chodźmy, chodźmy, odszukajmy żywych, czy umarłych! Ja też pójdę. — Zabierała się do pójścia, ale Antoni ją powstrzymał.
— Marjo, czyś oszalała, na Boga! Co się mogło przytrafić? pewnie znaleźli ślady byka i szukają go w dalszym ciągu.
— W tej ciemności? Co znowu! Co znowu! Chodźmy, chodźmy, jeżeli wy nie chcecie, jeżeli nie chcecie się zlitować nademną, to pójdę sama. Oh! mamo! mamo!
Zaczęła szlochać jak dziecko i znowu zrobiła krok ku wyjściu, ale znowu pasterze zatrzymali ją. Iorgi powiedział:
— Poczekaj. Pójdziemy we dwóch.
— I ja też pójdę.
— Po co? Raczej nam przeszkodzisz niż pomożesz.
— Ale sama nie zostanę — rzekła przerażona, przypominając sobie człowieka, którego miała za Piotra Benu.
— W takim razie ja zostanę z tobą — zaproponował Antoni. — Towarzysz pójdzie nasamprzód na miejsce, gdzie spotkał Franciszka z pasterzem, potem uda się do waszej owczarni, a jak tam nie będzie nikogo, zejdzie aż do owczarni orańczyków i w razie potrzeby z nimi poprowadzi dalsze poszukiwania.
Iorgi zkolei poszedł, a Antoni nakłonił Marję, aby się położyła spać w chacie.
— Zobaczysz, — mówił jej, rozpościerając starą rogożę — zobaczysz, że ten twój strach to szaleństwo. Pewnie że Franciszek źle robi, zostawiając cię tak długo, i powiem mu to otwarcie. Gdyby to wiedzieli wuj Mikołaj i ciotka Luiza, ładnieby wyglądał! Ale połóż się trochę i staraj się zasnąć, jeżeli możesz. Ja będę czuwał aż do przyjścia towarzysza; połóż się i nie lękaj, na Boga! Co mogło się stać? Kto może zrobić cos złego Franciszkowi Rosanie?
Marja usiadła na macie i pomyślała z goryczą, że wie dobrze, kto może zrobić coś złego Franciszkowi Rosanie.
Wyciągnęła się na macie i zamknęła oczy, a Antoni który wyszedł przed chatę, myślał że zasnęła.
Ale ona nie spała. Myślała jeszcze z większem natężeniem kiedy zamknęła oczy, prześladowała ją już teraz pewność co do śmierci Franciszka, pewność tem boleśniejsza, że walczyła ze słabą nadzieją przeciwieństwa.
Myślała; czuła silne bicie w skroniach i w uszach przywartych do rogoży, a wspomnienie Piotra Benu wyrastało jak wyrzut sumienia, jak przeczucie nieuniknionego nieszczęścia.
To pewne, że jeżeli coś się przytrafiło Franciszkowi, przyczyną mógł tylko być Piotr. Nikt inny nie był nieżyczliwy Rosanom.
Oh! jakaż ona była szalona, żeby się nie spodziewać zemsty, nie ostrzec przed mą męża!
Jednakże w swej strasznej niepewności, w głębi duszy nie mogła potępić Piotra; czuła, że mszcząc się, był w swojem prawie, chociaż dzikiem, i przypomina a sobie, co jej kiedyś powiedział: Jeżeli cię stracę Marjo, stracę życie, stracę duszę, stracę sumienie. Stanę się zły, okrutny i mściwy.
Zawsze mu łagodnie zamykała usta, nie chcąc słuchać podobnych zdań, a potem zdradziła go niegodziwie.
Nieruchoma, z zaciśniętymi zębami i paznokciami wbitemi w silnie pulsujące dłonie, Marja czuła wielki głos wyrzutu w duszy i wstawała w niej świadomość całej krzywdy, wyrządzonej we wszystkich wypadkach, kiedy najpierw odpowiadała na uczucia Piotra, a potem opuściła go w najnikczemniejszy na świecie sposób.
Ale czemu Piotr dochodził swoich praw na tym biednym, prawym Franciszku Rosanie? Czemu nie mścił się wprost na niej? Czy to ma być sprawiedliwość, czy to ma być sumienie?
— Stracę duszę, sumienie, zbawienie wieczne odpowiadał głos wewnętrzny. I okropne widzenia przesuwały się na dnie tego tajemniczego świata wewnętrznego.
Obraz Franciszka nieżywego, okrytego ranami, skrwawionego, stał jej w oczach tak wyraźnie, jak rzeczywistość. Ale potem zaczynał się zaćmiewać. Ah, może jeszcze żyje, może kona, może wzywa jej pomocy. A ona, przyczyna wszelkiego złego, leży tu, wygodnie, spokojnie i nie idzie do niego!... A jeżeli to wszystko nieprawda? Radość nieopisana, szalona ogarniała ją na myśl, że może to wszystko tylko brzydki sen, nierozsądny strach, że jutro Franciszek wróci i rozpoczną znowu zwykłe, miłe i spokojne życie.
Otworzyła oczy i przekonała się, że są mokre od łez. Ogień wygasał i przy mdłem jego świetle Marja zobaczyła czarny profil Antoniego, który czuwał, siedząc na zewnątrz przy drzwiach.
Zapytała:
— Antoni, czy Iorgi wrócił?
— Nie. Uspokój się i zaśnij jeszcze. Nie spałaś, co?
Nic nie odpowiedziała i znowu zamknęła oczy, a duże łzy zalewały jej twarz i spadały nawet na wargi; były gorące i słone. Strach ją znów ogarnął silniejszy, ostrzejszy i bardziej piekący.
— Uspokój się, zaśnij!... Co za ironja! — Pomyślała o szczegółach tego, co się może stać potem, może jutro, o badaniach sądu, o przykrych, nieuniknionych rzeczach, które nastąpią. Czy powinna wymówić imię Piotra Benu? Zapewne, ale co za skandal z tego wyniknie! A wreszcie, jakie ma dowody? Lepiej będzie milczeć, dla własnego honoru i spokoju rodziny. Gdyby ona wspomniała imię Piotra, on, conajmniej, opowiedziałby historję ich miłości. A wiadoma rzecz, że w Nuoro wszystko olbrzymieje, z ziarnka piasku zrobionoby górę. Nie powiedzianoby, że Marja Noina kochała się przyzwoicie, do pewnego punktu, w swoim słudze, ale kto wie, jakie rzeczy potworne, jakie ohydy, potwarze by się rzuciło. Jej cześć i cześć rodziny przepadłaby, a pamięć Franciszka Rosany zamiast być pomszczoną, zostałaby splamiona na zawsze.
Lepiej milczeć. Tembardziej, że jeżeli chroma sprawiedliwość ludzka, sprawiedliwość Boża z pewnością nie zawodzi. A wuj Mikołaj i ciotka Luiza umarliby ze zgryzoty.
Potem myśli Marji potoczyły się ku innym bolesnym szczegółom: co za hałas by się zrobił z powodu śmierci Franciszka, przerażenie rodziców i jego rodziny, jaki smutek i żałoba zaległyby dom Noinów, dotąd taki wesoły i pełen powodzenia. Ah tak, miała słuszność, lękając się swego szczęścia, było za wielkie, by mogło trwać długo. Oh, mój, Boże, mój Boże, mój Boże!
Płakała wciąż cichutko, gorzko. Wspomnienia obiegły ją znów szeregiem, od pierwszych do ostatnich, od dnia, kiedy wuj Mikołaj doniósł, że bierze Piotra Benu do służby, aż do dnia ślubu i ostatniego zuchwałego pocałunku Piotra, który był łkaniem rozpaczy i groźbą zarazem. Pierwszą, choć mimowolną przyczyną nieszczęścia był. bez wątpienia wuj Mikołaj. One — to jest Marja i ciotka Luiza — nie chciały słyszeć o Piotrze Benu, bezwzględnie nie chciały, żeby przestąpił próg ich domu. Gdyby wuj Mikołaj był im przyznał słuszność, nicby się nie było stało.
Wśród takich bolesnych myśli, złożonych z żalu, z udręki, z niepewności i jeszcze z resztek nadziei, Marja oczekiwała wciąż powrotu pasterza; czekała z niepokojem, i pragnęła zarazem, aby nie powrócił, jeżeli ma przynieść złą wiadomość. I naprawdę nie wracał. Przechodziły kwadranse, godziny i nie słychać było żadnego szmeru w olbrzymiej ciszy. Ogień wygasł zupełnie w chałupie, ale teraz księżyc, który wszedł późno w nocy, oświetlił smutny krajobraz, sącząc pomiędzy dęby blade światło, ciche, jakby pognębione, i Marja widziała żółtą plamę w obramowaniu drzwi. Przyglądając się uparcie tej jasności, była jak zahypnotyzowana i uspokoiła się przynajmniej fizycznie; myśli pokonane samą siłą smutku pomieszały się, zmęczyły i wreszcie zdrzemnęła się lekko, nie zasypiając całkowicie.
Przed chatą Antoni czuwał ciągle, sam zaniepokojony długą nieobecnością towarzysza. Przywykły do wszystkiego, do czuwania i samotności, nie czuł żadnego lęku wobec smętku nocnej ciszy, ale blade światło ostatniej kwadry księżyca sprawiło i na nim nieświadomie wrażenie, wiązało go mocno z nieszczęściem, ze zbrodnią, z przeczuwaną zagadką, która przecież jego nie dotyczyła zupełnie. Czekał niecierpliwie świtu, by móc się ruszyć i rozedrzeć w jakikolwiek sposób zasłonę strasznej tajemnicy.
Jemu, towarzyszowi i innym pasterzom orańskim, którzy paśli w tych stronach, zaczęły od pewnego czasu ginąć krowy; przebiegli wzdłuż i wszerz całą halę, zaczepiali wszystkich ludzi pokolei, aby odnaleźć zaginione bydło, ale nadaremnie. Zdawało się, ze ziemia je pochłonęła.
Niektórzy podejrzewali Zizzu, pasterza Franciszka Rosany, który nie zażywał dobrego imienia, a te szczegóły, nasuwając się myślom Antoniego poddawały mu uparcie i natarczywie pewien domysł, ten sam, który błysnął już był i Marji przed kilkoma godzinami.
Pod koniec nocy, zwątpiwszy zupełnie o powrocie Iorgiego, Antoni postanowił wyruszyć. Domysł jego nabierał pewności i stawał się czemś przerażającem i niemal niezawodnem.
Zatrzymał się chwilkę na progu chaty, nasłuchując, a równy, miarowy, nieco za głośny oddech Marji kazał mu przypuścić, że śpi głęboko.
Mimo to przez jakiś kwadrans nie mógł się zdecydować, odchodził, wracał, myśląc, że jednak pierwszym jego obowiązkiem powinno być czuwanie nad śpiącą, jakkolwiek jej tu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Ostatecznie, jakby pchnięty przez wyższą siłę, wyszedł i zagłębiając się w las, skierował się na postanowione miejsce, tam, gdzie Iorgi spotkał był Franciszka z pasterzem.
Gdy doszedł, ciemna równinka koło kościółka milczała, smutna jak w nocy, kiedy Franciszek Rosana spotkał Marję, idącą na Gonare; panowała ta sama głęboka i poważna cisza. Antoni obszedł kościółek dookoła, przeszedł przez leniwy strumyk, żółty pod bladem światłem księżyca i zaczął przeszukiwać okolicę. Nadaremnie. Żadnego szmeru, żadnej poszlaki, żadnego głosu ludzkiego! Cofnął się zatem i zatrzymując się znów na równince, spojrzał na wschód, jakby przyzywając świt i światło dzienne.
Czuł, że są niedaleko. Gwiazda poranna drżała, jak srebrna łza, nad dalekiemi górami. Zwiewna mgła ubielała niebo na wschodzie; wreszcie powiał leciutki i świeży wiaterek, napełniając powietrze zapachem siana i złotogłowiu, i Antoni poczuł, że jest cały wilgotny od rosy.
Szybko powrócił ku owczarni, a na skraju lasu przystanął nagle, nasłuchując: usłyszał nareszcie jakieś kroki, zbliżające się z przeciwległej strony. Był to Iorgi, i Antoni, biegnąc na jego spotkanie przy niepewnem świetle dnienia, dojrzał że jest strasznie blady.
— Czy śpi? — zapytał Iorgi wzruszonym głosem, wskazując podniesieniem brwi chałupę.
— Tak. Co jest?
— Eh, nic! — odpowiedział Iorgi. — Powiedz mi, którędy szedłeś w nocy, idąc do ich zagrody?
— Tędy, dołem, — odpowiedział Antoni, wyciągając palec lewej ręki — przeskoczyłem przez mur ich hali.
— Więc nie szedłeś ścieżką?
— Nie. Ale co jest u licha, co jest?
Iorgi nie odpowiedział odrazu, przez chwilę zdawał się tonąć w głębokiem zamyśleniu.
— Co się stało, mów! — krzyknął Antoni, chwytając go za palec.
— Chodź ze mną, — odpowiedział wtedy towarzysz, odwracając się — ja nic nie rozumiem... albo rozumiem zbyt wiele.
— Idę. Idź naprzód.
— Poczekaj trochę. A Marja?
— Śpi. Czy trzeba ją obudzić?
— Jeszcze nie. Chodźmy.
Poszli, rozmawiając szeptem i przeplatając rozmowę przekleństwami, stekiem grubych wyrazów i energicznych wykrzykników. Niżej, na ścieżce, ocienionej dębami i jeżyną, czekali dwaj inni pasterze z twarzami pełnemi bólu i zdziwienia. Towarzyszyli oni Iorgiemu przez całą noc w jego bolesnem poszukiwaniu, a obecnie, stojąc na skrzyżowaniu dróg, smutni i milczący, zdawali się trzymać straż nad jakąś nieznaną tajemnicą.
Dniało już na dobre; dęby drżały w rannym powiewie, rosa i pajęczyna lśniły na sianie i po zaroślach, krzaków od odbicia jasnego, szaro perłowego nieba, na którem znikały ostatnie gwiazdy.
Antoni szedł naprzód ścieżką, za nim w milczeniu trzej inni pasterze. Przebywszy połowę drogi, zatrzymał się, zbladł jak od zimna i zrobił znak krzyża.
Franciszek Rosana leżał między kamieniami z pokrwawioną twarzą, nieżywy, zamordowany.
Siscura, Siscura! (Nieszczęśliwa, nieszczęśliwa!) był pierwszy okrzyk Antoniego, którego myśl natychmiast pobiegła do Marji. Nachylił się nad zabitym, ale nie dotknął go, bo Iorgi zawołał:
— Nie ruszaj nic! Przyjdą władze i muszą znaleźć wszystko tak jak było, jak myśmy znaleźli.
Antoni podniósł się, ale dalej patrzył błyszczącemi, suchemi oczami na umarłego.
Franciszek leżał wyciągnięty na pomiętej trawie z głową opartą o kamień, widać było uszy, szyję i jeden policzek, zupełnie białe, zesztywniałe, bez kropli krwi. Ubranie miał trochę poszarpane, całe we krwi, prawa ręka, odrzucona na bok i wyprężona z dłonią nazewnątrz, była pokrwawiona.
Obraz był smutny i straszny: poprzez dęby i jeżyny przenikało srebrzyste światło poranku, ptaszki śpiewały już jak szalone; w tej czystości, w tej wesołej świeżości porannej dramat wydawał się tem boleśniejszy i tem bardziej tajemniczy.
Jednakowoż czterem pasterzom, którzy szeptali między sobą, skupieni koło murku, rzecz ukazała się zupełnie jasną i szczególnie tragiczną. Franciszek został zabity przez własnego sługę. Iorgi odtwarzał cały dramat, tak jak gdyby był przy nim obecny.
O zmierzchu dnia poprzedniego słyszał jak Franciszek kłócił się ostro z pasterzem w bliskości kościółka Św. Ducha; nie chciał tego powiedzieć Marji, — aby jej nie przerazić, ale oddaliwszy się, słyszał z ust gospodarza między innemi ostremi powiedzeniami, wyraz złodziej. Widocznie doszło między nimi do ostateczności, i Zizzu, człowiek gwałtowny, zastrzelił swego pana; sąd orzeknie, czy kula, którą miał w sobie Franciszek, pochodzi ze strzelby pasterza. Tymczasem nieobecność, ucieczka Zizzu, wzmacniają podejrzenia, a raczej pewność czterech pasterzy. Zbrodnia mogła mieć miejsce w chwili, kiedy Marja wystraszona biegła do sąsiedniej owczarni, a z powodu odległości i przerażenia nie słyszała wystrzału. Ale pasterze przypomnieli sobie wściekłe ujadanie psów.
Posłano chłopca do Nuoro ze smutną wiadomością, w tej samej chwili, jak tylko Iorgi i pasterze znaleźli ciało Franciszka. Teraz Iorgi sam postanowił wybrać się odrazu, aby Noinom donieść bliższe szczegóły i naradzał się z Antonim, w jaki sposób najłatwiej będzie przekonać Marję, żeby wróciła do miasta, mówiąc jej, że Franciszek ze sługą dotąd jeszcze się nie pojawili.
— Nie wróci, powiadam ci, że nie wróci — powiedział Antoni, wstrząsając głową. — Ta wymówka nie jest właściwa.
— A więc co robić? — zapytał Iorgi.
— Cicho! — szepnął Antoni, wzdrygając się i nastawiając uszy. Potem ugryzł się w rękę.
— Matko Niebieska, to ona!
Istotnie słychać było bliskie kroki, i zanim ktoś mógł zajść jej drogę, zjawiła się Marja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.