Po grzesznej drodze/Tom I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po grzesznej drodze |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paulina Dickstein |
Tytuł orygin. | La via del male |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz wybrał się z powrotem raniutko, nie zobaczywszy Marji. Ciotka Luiza dała mu chininę i przestrzegała troskliwie, by dbał o siebie, przykrywał się w nocy, nie zamókł, a w razie, gdyby mu gorączka bardzo dokuczała, powrócił do domu.
— Głupstwo! — rzekł, wzruszając ramionami, z oczyma zamglonemi i twarzą szarą od bezsenności.
Wrócił na swoje pole pracy, skupić się, namyśleć, coś postanowić i pogrążył się w morzu rozpaczy i goryczy. Na tle fjoletowego zmierzchu na płaskowzgórzu wyglądał, jak posąg twardej i dzikiej boleści.
Sroga burza miłości, nienawiści i dumy szalała mu we krwi i nieubłaganie zaprzątała umysł. Tysiące razy w chaosie splątanych myśli nasuwał mu się pomysł, aby upokorzyć się przed Marją i prosić przynamniej o wyjaśnienie, i tysiąc razy odrzucał go z pogarda.
Gdybyż przynajmniej mógł ją znienawidzieć! Nigdy! Piękna jej postać stawała mu zawsze przed
.
151 oczyma i ubóstwiał ją, z całą, pasją zazdrości i rozpaczy.
W nocy bezsenność torturowała mózg jego, a w rzadkich chwilach snu przerażały go rozmaite widzenia: jakieś bójki, strzelanina, żandarmi, ciemne cele więzienne; pewnej nocy śniła mu się długa, szara droga poprzez wysokie, czarne płoty, za któremi było coś nieznanego, co sprawiało lęk; wyobrażał sobie, że to śmierć. Obudził się z dreszczem, ale w swem cierpieniu uczuł ulgę, że jest na wolności, zdrów, silny i może się zemścić. Wszelako sny te wydawały mu się ostrzeżeniami przed przeznaczeniem i z każdym dniem umacniał się w myśli gwałtownej, wykonanej publicznie zemsty.
Zamierzał zabić się natychmiast po spełnieniu; lękał się tylko, że mu się to nie uda, a nie chciał żyć potem.
Czuł straszną obawę przed więzieniem i karą; orząc i zacinając ze złością spokojne woły, miał któregoś wieczoru jasne i zimne widzenie, tego, co się mogło stać po zabójstwie Franciszka. Rzuconoby się na niego ze wściekłością, okuto i wrzucono do więzienia, a po długiem męczeństwie, przed sądem przysięgłych przedstawiono, jako zwyczajnego zbrodniarza. Słyszał już, jak obcy ludzie gadają, wdzierają się do jego miłości dla Marji, potępiają go, drwią i dręczą. Potem usłyszał straszny, lodowaty wyrok, a potem odczuł cierpienia skazańca, w wiecznych ciemnościach, w nocy bez jutrzenki.
Cała jego silna, istota wzdrygnęła się, a w pociemniałych oczach zalśnił jakby odblask stalowego ostrza; poczuł, nieświadomie, że we krwi jego, we wszystkich nerwach istnieje coś silniejszego od miłości i nienawiści: potrzeba wolności. To też porzucił myśl o zemście publicznej w dzień ślubu jako nierozsądną;.
Wcześniej, koniecznie wcześniej! Potem przyszło mu do głowy, że ponieważ zatraci swą duszę, niech choć przedtem użyje życia i zdobędzie Marję. Porzucił więc i myśl o samobójstwie i zdawało się, że po pierwszym wybuchu rozpaczy uspokoił się; ale zato zanurzył się w sine, ponure głębie bólu, dla którego niema imienia, Franciszek Rosana musi zginąć, zanim włoży obrączkę ślubną na palec Marji.
Piotr znał na pamięć wszystkie ścieżki na posiadłościach rywala; nic łatwiejszego, jak ukryć się w krzakach i wystrzelić do niego, gdy będzie przechodził. Trudność polegała na zdobyciu broni bez wzbudzenia podejrzeń.
Pewnego wieczoru przypomniał sobie, że ciotka posiada jeszcze stary rewolwer po mężu i ukrywa go w czarnej skrzyni w swojej sypialni. Przypomnieć to sobie i być w Nuoro zaraz tejże nocy, znaczyło jedno i to samo.
Nie pokazał się w domu Noinów, tylko wszedł na małe podwórko ciotki i przekonał się, że dwie staruchy siedzą jeszcze w kuchni. Wysadzone z zawiasów, drzwi do sypialni prowadziły na podwórze, czarna skrzynia z rzeźbionego drzewa stała za drzwiami.
Zapytał się w myśli, czy ciotka chętnie da mu rewolwer, tę starą, świętą pamiątkę? — Nie — odpowiedział sam sobie.
Wtedy pchnął drzwi i przy słabem świetle księżyca uniósł wieko starej sardyńskiej skrzyni, pełnej lichego ubrania i podartej bielizny; znalazł natychmiast broń i wyszedł. Ale serce biło mu mocno, a w skroniach tętniło, jakby bulgotały te dwie zgłoski: Kradniesz! kradniesz!
Piotr słyszał je i doznawał uczucia wstydu i złości, że ich nie może zagłuszyć. Ruszył w drogę; noc była głucha, pełna złowrogich cieniów, księżyc ukazywał się i znikał co chwila, żeglując śród wielkich atramentowych chmur, które robiły wrażenie milczących okrutnie potworów. A w duszy Piotra rozlewało się płomienne i przeraźliwe światło, które mu dawało nigdy nie zaznane, dziwne wrażenia. Czuł, że krok, dokonany tej nocy, jest pierwszym krokiem na drodze grzechu; że po nim nastąpią inne i jeszcze inne, aż do nieznanych i przerażających granic. Doznawał nieokreślonego uczucia strachu, jakiego doświadczył w śnie o szarej drodze śród wysokich, czarnych płotów: przykra, jesienna noc w tej nagiej i samotnej dolinie była niemniej szara i nastrojowa od snu.
Może po spełnieniu zbrodni nie czułby tego cierpienia, wahania i wyrzutów sumienia, jakich doznawał z powodu kradzieży starego rewolweru, który zresztą prawie należał do niego, gdyż miał go odziedziczyć.
Nazajutrz, w dzień ponury i zimny, schował starą broń, trochę zardzewiałą, niemniej jednak zdatną do użytku, pomiędzy dwa wklęsłe kamienie, na niedostępnej wyniosłości, zasłoniętej zaroślami. Światło dzienne rozproszyło jego nierozsądne obawy, myśl powróciła na zwykły tor smutnych zamiarów. Pod wieczór jednak zaszedł nieprzewidziany i niezwykły wypadek.
Mniej więcej w odległości kwadransa drogi od szopy Piotra orali i siali inni chłopi nuorscy, którzy po nastaniu wieczoru schodzili się i spędzali noc wspólnie. Często zapraszali Piotra Benu do swojej szopy, ale w usposobieniu ducha, w jakiem się znajdował, wolał samotność i odrzucał zaproszenia.
Tego dnia jednakowoż, ponieważ w nocy poprzedniej, przy powrocie z Nuoro zgubił krzesiwko, zaszedł do szopy, prosząc o pożyczenie zapalonej głowni lub hubki. Noc była bardzo zimna i ciemna, z północy od strony Orune wiał lodowaty podmuch i niepodobna było zasnąć bez ognia. Piotr zastał chłopów, zebranych około wielkiego, pachnącego jałowcem ogniska; piekli obfite połacie mięsa, a skóra owcy, zwieszała się na gałęzi z dachu, uwitego z lentyszków.
— Dobry wieczór! — powiedział Piotr, nachylając się, aby wejść. — Uh, jak pachnie skradzione mięso!
Chłopi, spostrzegłszy go tak nagle, zmieszali się, potem, śród śmiechów rzucili mu przekleństwo i poprosili, by został.
Ale on wziął głownię i zabierał się do wyjścia.
— Zostań — powiedział mu jeden z nich, przytrzymując go za połę sukmany. — Inaczej pomyślimy, że jesteś szpiegiem.
— Myślcie sobie, co chcecie, ale ja nie zostanę.
Jednakże zmusili go do pozostania i uczestniczenia w hałaśliwej i bezwstydnej zabawie; a ponieważ mięso mu się wydawało gorzkie, a kiszka krwawa dawała daleki przedsmak krwi ludzkiej, zaczęli wyśmiewać jego chmurną powagę.
— Bzdury, — powiedział doń jeden, — wyglądasz jak skazany na szubienicę, Piotrze Benu. Jeżeli djabeł zechce, to umrzesz jutro, bo kęsy, które teraz przetrawiasz, przerobią się w ciele twojem w same zielone żabki.
Piotr uśmiechnął się, potem powoli zdawał się rozchmurzać. Wesołe rozmowy wieśniaków, samych zwolnionych z więzienia młodzieniaszków nie bez skazy, ale odważnych, rozjaśniły mu umysł i dały jakby nowe wyczucie życia, zupełnie różne od tego, jakie wypełniało jego bolesną samotność. Przyszła chwila, kiedy zapytał sam siebie, czy ostatecznie nie jest warjatem, żeby się tak dać opanować tragicznym namiętnościom i zatruwać sobie życie, które mogłoby być wesołe i pełne śmiechu.
Podniesiony trochę na duchu, pozostał na noc w ciepłej i ożywionej szopie; wyciągnął się koło otworu, który służył za wejście, nasłuchując co chwila pilnie, czy Malafede, zostawiony dla pilnowania wołów, nie szczeka. Większa część nocy minęła spokojnie i Piotr, budząc się od czasu do czasu, słyszał tylko w milczeniu spokojnych i mroźnych godzin daleki i niewyraźny szmer, jak podmuch wiatru, może szum rzeki, wezbranej przez ostatnie deszcze.
Ale przy pierwszym porannym brzasku, zimnym i ołowianym, rozległo się charakterystyczne wycie Malafedy, które zdawało się głosem ludzkim, chrapliwym i żałosnym; zaraz w oddali odpowiedział inny pies, a Volpicina[1], biała suczka chłopów nuorskich, zupełnie podobna do lisa, o długim ogonie, zerwała się nagle ze snu i wybiegła z szopy, węsząc powietrze i wściekle szczekając.
— Co się stało, do djabła? — pomyślał niespokojnie Piotr. W stał i zbladł, wyjrzawszy przez otwór.
Szopa była otoczona przez karabinierów i zanim zdał sobie sprawę, co się dzieje, został wraz z towarzyszami okrutnie zakuty. Resztki przeklętej wieczerzy żołnierze zabrali, zawinęli w skórę owczą i rzucili na ramię jednemu z aresztowanych. Piotr krzyczał i buntował się nadaremine. Wciśnięto go w szereg i popchnięto do Nuoro. Zdawało mu się, że śni mimo jasności dnia i ostrego zimna mglistego poranku, był wściekły jak spętane dzikie zwierzę, nie było jednego mięśnia, jednego nerwu, któryby w nim nie drżał, a zęby mu dzwoniły.
— Gdyby się Marja dowiedziała? gdyby go zobaczyła? A nużby uwierzyła, że jest tak nikczemny, ja u mówią pozory?
Ta myśl piorunująca zmiażdżyła go bardziej niż złość z powodu niewinnego uwięzienia. Przechodząc przez drogę, tylokrotnie odbywaną w rozpaczy, złorzeczył swemu losowi i chwili, w której wczoraj wyszedł ze swej szopy. Myśl o pracy, o psie, o opuszczonych wołach, o gospodarzu, o Marji jeszcze podniecała straszną jego złość.
Z karabinierami przybył i właściciel skradzionej owcy, ubogi pastuch, któremu aresztowani złupili trzy owce w ciągu jednego miesiąca.
— Bobòre! — krzyknął mu Piotr, grożąc i błagając. Każ mnie uwolnić, bo inaczej pożałujesz. Ja nie mam nic wspólnego z tą całą sprawą, nigdy cię nie skrzywdziłem, klnę się na Boga. Daj mi odejść, Bobòre, inaczej jestem człowiek zgubiony!
Opowiedział przygodę wczorajszego wieczoru, ale choć pastuch wzruszył się i próbował spełnić jego prośby, karabinierzy wykonali swój obowiązek.
— Jeżeliś niewinny, to się zobaczy. Tymczasem musisz dotrzymywać towarzystwa tym lisom.
Na szczęście doszli wcześnie do Nuoro, i przeszli niepostrzeżenie przez zimne i puste ulice. Piotr, ziemisty i pochmurny, przyglądał się jak nieprzytomny metalowym kajdankom, które połyskiwały złośliwie w szarem świetle poranka.
— Bobòre, — powiedział do pastucha, wchodząc do urzędu policyjnego — zaklinam cię na duszę twej matki, idź przynajmniej do mego pana i opowiedz, co się stało.
Chłopi na śledztwie przyznali wszyscy, ze Piotr jest niewinny; pomimo to czekał nadaremnie przez cały dzień upragnionej godziny zwolnienia.
Wuj Mikołaj zakrzątnął się, aby mu pomoc, ale kruczki tak zwanej sprawiedliwości są poplątane jak włosy Meduzy i Piotr Benu pod wieczór został wtrącony do więzienia. Przesiedział w niem trzy miesiące.
Z początku myślał, że bezwarunkowo oszaleje, potem rozchorował się i spędził dwa tygodnie w więziennym szpitalu. Powoli, powoli, uspokojony przez swego adwokata, zrezygnował i czekał. Z domu Nomów przysyłano mu od czasu do czasu obiad, wino, a wuj Mikołaj posuwał swoją życzliwość tak daleko, że odwiedził go dwukrotnie, mówiąc mu, że wziął chwilowo na jego miejsce innego sługę, ale przyjmie go znowu i obdarzy zaufaniem, jak tylko będzie wolny. Piotr pragnął go wypytać o małżeństwo Marji; ale przypuszczając, tak jak córka powiedziała, że wuj Mikołaj domyśla się jego tajnych uczuć, nie śmiał otworzyć ust.
Po miesiącu zawarł przyjaźń z młodym więźniem z Fonni, człowiekiem o chłopięcym wyglądzie, wysokim, bez zarostu, z twarzą inteligentną i złośliwą. Ten, kiedy już wyczerpał w rozmowach całe swe zaufanie i całe dzieje, zaproponował Piotrowi, że go nauczy czytać.
Piotr przyjął to z zapałem, a nowe zajęcie, które skracało nudę, i którem u się oddał z całym wysiłkiem swej ukrytej dotąd inteligencji, uspokoiło go najzupełniej. Po ośmiu dniach nauczył się abecadła i zaczął sylabizować. Stary dozorca za trochę wina podjął się dostarczyć elementarzy, papieru, ołówka i pism. Nauka postępowała znakomicie i pewnego dnia, w przeddzień uwolnienia, Piotr mógł przeczytać i zrozumieć całą stronę odcinka w jakiemś piśmie i napisać imię Marji Noina.
Zrobiło mu to olbrzymią przyjemność, choć radość była gorzka i zdradliwa, jak złoty kielich, zawierający nieznaną truciznę.
Czuł zadowolenie z wielkiej zdobyczy, która rozszerzała jego dziki widnokrąg myślowy. Ale namiętność jego pozostała niezmieniona, a dni bezczynne i jednostajne, jemu, nawykłemu do ruchu i pracy, ciążyły, dłużąc się w nieokreśloność i wzmagały jeszcze bolesne uczucia.
Nieraz w ponurej ciszy więziennych nocy, przerywanej tylko szumem wiatru lub krzykiem straży, czuł, niemal jak ból fizyczny, tęsknotę za wolnością, za wieczorami przy ognisku w kuchni Noinow i za swoją miłością dla Marji.
Myślał o Franciszku Rosanie w napięciu nerwów i z zaciśniętemi pięściami. Nienawiść wsiąkła mu w krew jak trucizna; niejednokrotnie oskarżał Franciszka za swoje obecne nieszczęście, myśląc, że gdyby nie był poszedł pewnej nocy do Nuoro skraść rewolweru ciotce, nie byłby zgubił krzesiwka i zwracał się po ogień do chłopów, z którymi został tak niegodnie zaaresztowany.
Dziwna to była logika, ale niestety w ostatnim miesiącu więzienia rozumowania Piotra Benu przybrały dziwaczne i zdradliwe wężowe linje.
Jakkolwiek sądził, że już jest spokojny, zrezygnowany w swem łzawem nieszczęściu, ponura wściekłość, zawiść i bunt głęboki przeciwko losowi i ludziom gryzły mu duszę.
Jego uczucia religijne i tak słabe i nie podtrzymywane, zapadały w ruinę i obraz prosty a wzniosły sprawiedliwego Boga rozwiewał się w nicość. Więzień z Fonni w czasie między lekcjami wykładał mu różne przewrotne teorje społeczne i religijne, Mówił dobrze, wpadał w rozmaite, narzucające się słusznością, sofizmaty, miał przekonywającą wymowę i miły głos, a Piotr słuchał go żarliwie, ze zmarszczonymi brwiami.
Prawie wszyscy towarzysze więzienni stanowili szajkę złoczyńców, wypuszczonych zbrodniarzy, którzy wyrażali się jak ludzie niscy i źli, sam oddech niektórych z nich zatruwał cuchnące powietrze więzienne. A wdychając to powietrze, Piotr psuł się, jakby zatruty jadem; może zdrowa jego natura byłaby zwyciężyła wszelkie złe wpływy, gdyby nienawiść, żal, niesprawiedliwość ludzka, miłość i rozpacz nie ciążyły nad nim tak przemożnie.
Była to chorobliwa zmora i niepokonana. Wstręt, jakiego doznawał nieraz instynktownie w towarzystwie ludzi zepsutych, i fakt, że czuł, jak jemu samemu psuje się charakter, wpływały podniecająco na jego namiętność, W przymusowem zamknięciu, na jakie był skazany, twarze Marji i Franciszka prześladowały go coraz bardziej i w dzień i w nocy, we śnie i na jawie, a kiedy pewnego dnia dowiedział się, że narzeczeni mają się wkrótce pobrać, rzucił się ze wściekłością na kratę i zaczął nią targać, jakby chciał ją połamać. Ta bolesna nowina wprawiła go znów w cierpienie pierwszych dni, dusił się, szalał na myśl, że może wyjść zapóźno z więzienia. Ostatni tydzień był bezustanną męczarnią. Na dworze lało bez przerwy i przez zakratowane okienko widział tylko kawałek sinego, jednostajnego nieba, po którem przemykał od czasn do czasu jakiś kruk, kracząc chrapliwie.
W ostatnich dniach lutego zapadł wyrok na złodziei owcy: dostali jeszcze trzy miesiące zamknięcia. Piotra Benu uwolniono.
Gdy ujrzał znowu ulice, niebo, słońce (był dzień pogodny nareszcie), zdawało mu się, że się zbudził z długiego i okropnego snu i czuł się prawdziwie uszczęśliwiony. Skierował się natychmiast do domu Noinów, a w miarę, jak się zbliżał, spostrzegał rozrzucone na ziemi garście ziarna i skorupy potłuczonych talerzy, nieomylny znak przejścia nowożeńców. Serce ścisnęło mu się znowu w bolesnym zawodzie.