Po grzesznej drodze/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Minęły dwa tygodnie, postawione jako warunek przez Marję.
Franciszek Rosana był obecnie w stosunkach z wujem Mikołajem, bywał częstym gościem w domu Nomów i po upływie oznaczonych piętnastu dni poprosił Marję o odpowiedź. Nie była jeszcze zdecydowana i zażądała dalszej zwłoki.
Jeszcze? — rzekł Franciszek, wzdychając. Ależ to męczarnia.
Czekał jednak.
Marja z każdym dniem bardziej była skłonna do przyjęcia go, ale wprzód należało zerwać wszelkie stosunki z Piotrem Benu, którego kochała zawsze, a przedewszystkiem trzeba było wyprawić go z domu. Pewnego dnia, gdy kończył się rok jego służby, zapytała ojca, czy nie zamierza wydalić sługi.
— Czyś oszalała? — krzyknął wuj Mikołaj, mierząc ją pogardliwym wzrokiem. — Dlaczego mam go wydalić? Czy była kiedy o tem mowa? Czemu mamy szukać lepszego chleba, niż chleb ze zboża? Niech mnie czart weźmie, jeżeli was, baby, rozumiem.
Marja nie śmiała powiedzieć nic więcej, tembardziej, że i ciotka Luiza zaznaczyła, iż jest bardzo zadowolona ze sługi.
Tak zeszły owe dwa tygodnie i reszta września. Franciszek Rosana bywał dalej w domu, aż sąsiadki z bystrością obserwacji, jaką odznaczają się jedynie kobiety z Nuoro, zwąchały tajemnicę i rozniosły ją na cztery wiatry. Wkrótce całe miasto wiedziało, że Marja z Franciszkiem są jakgdyby zaręczeni, albo w najbliższym czasie się zaręczą.
Godzien, co chwila, wszyscy przychodzący do domu zapytywali Marję o jej przyszłe małżeństwo, wychwalając Franciszka pod niebiosa.
Był ładny chłopiec, sympatyczny, dzielny, dobry, bogaty; robiły z niego prawie anioła, który zstąpił z nieba, aby uszczęśliwić jedną dziewczynę a unieszczęśliwić pozostałe.
Marja, jakkolwiek jej to pochlebiało, zaprzeczała zawsze i wykręcała się, pozwalała jednak ludziom domyślać się, aby jej zazdrościli. I zazdrościli jej istotnie, ale napozór cieszyli się wszyscy i zachęcali, namawiając do jak najszybszej decyzji.
— Kogoż mogłabyś przenieść nad niego? Byłabyś naprawdę głupia, gdybyś go odrzuciła.
Wszystko zresztą składało się jakby umyślnie na krzywdę Piotra Benu, który, wysłany daleko do winnicy, jedyny tylko nie wiedział o niebezpieczeństwie, o bliskiem nieszczęściu.
Marja powiedziała mu raz:
— Słuchaj, Piotrze, lękam się, że ojciec domyśla się czegoś; uważam, że musimy być ostrożni.
Zaślepiony jak zawsze, usłuchał, cierpiał i wierzył; nie wpadał nocą, jak dawniej i czekał zawsze odwiedzin Marji w winnicy. Ale ona nie myślała nawet o udzieleniu mu tej łaski.
W ciepłe dni październikowe, śród bujnego winogradu, pod stale pogodnem niebem, w obliczu szarych gór, na których zboczu spalone od upału lentyszki znaczyły smutne rude plamy, Piotr śnił swój rozkoszny sen i nawet w samotności radował się nadziemską nadzieją, wiarą i dalekiem szczęściem. Zdawało się, że marzenie jest silniejsze niż rzeczywistość, że sama nawet idealna obecność Marji, przeświadczenie o jej miłości i wierności dają mu bezbrzeżny spokój.
Gdy tak w jego duszy, niby odbicie łagodnego ciepła słonecznego, rozlewała się błękitna pogoda jesiennego krajobrazu, w którym góry marzyły, a dno doliny, dyszące wronią przezroczych, jakby ulanych z bursztynu winogradów, leżało urzeczone nieskończonością, w duszy Marji rozpętała się ciemna burza.
Nadeszła stanowcza chwila: wrażenia, uczucia, serce, rozum i każdy nerw, każda żyłka zbroiły się w ostre sztylety na tajemną, rozstrzygającą walkę.
Spędzała godziny i noce okropne. Zdawało jej się, że nagle daje zwycięstwo jednej lub drugiej stronie, pokonywając przeciwną, a tymczasem zwycięstwo było już dawno przesądzone. Zwycięstwo leżało po stronie Franciszka, konwenansów i dawniejszych wyrachowali.
Ale nieraz wydawało się inaczej: potrzeba było tylko wspomnienia jasnych oczu Piotra, jego spojrzenia, które miało tajemnicę i zawrotny urok głębokich wód, aby znowu Marja czuła w sobie przepaść, pomieszane głosy, które jej wyrzucały nikczemność i wiązały ją boleśnie z przeszłością. Jeżeli wtedy szare oczy ukazały się rzeczywiście, zwycięstwo na chwilę przypadało im niepodzielnie. Ale Marja miała dość siły, aby w porę uciec przed niemi i w ten sposób uniknąć pokusy. Co więcej, miała się jeszcze za dosyć uczciwą, jeżeli zamierzając zdradzić Piotra dla innego, starała się przynajmniej być wierną ostatnio przybyłemu.
Gdy przeszło winobranie i Piotr wrócił na kilka dni do domu, nie dała się zwyciężyć pokusie, aby z nim pomówić sam na sam. A jednak płonęła i cierpiała, czuła się głęboko zakochaną i bywały noce, że nie mogła zmrużyć oka, rozgorączkowana, nawet fizycznie; pragnęła umrzeć i płakała jak szalona, z dreszczem ostrego bólu. Ale w rozdwojeniu jej istoty zwycięstwo odnosiło zawsze wyrachowane, przewrotne, próżne i wszechwładne ja w samym rdzeniu swojej szkaradnej niskości.
Piotr widział, że ona cierpi i sam męczył się, niepokoił i smucił, lecz postępował rozważnie, nie podejrzewając prawdziwej przyczyny zmiany Marji i ich wzajemnego stosunku.
W końcu października wybrał się na zasiewy. W drodze chwycił go taki żal, taki smutek, że nie widzi już Marji takiej, jaką sobie wymarzył, że zdawało mu się wprost, iż oszalał. Po raz pierwszy nie spełnił swego obowiązku: zostawił wóz gdzieś na folwarku, przywiązał psa, by nie szedł za nim, i powrócił. Późnym wieczorem kręcił się jak potępiona dusza koło domu Nomów, z sercem wezbranem boleścią. Widział, że gospodarz wyszedł, a światło w małem okienku od kuchni nie zgasło. Zapukał. Marja przyszła otworzyć.
— Piotr! — rzekła przerażona. — Po coś powrócił?
— Cicho — szepnął chrapliwie i pociągnął ją na głuchą uliczkę. — Co się dzieje, Marjo? Powiedz mi odrazu, muszę wiedzieć koniecznie. Ja oszaleję, Marjo!
Błagał, mdlał, zdawało się, że padnie porażony. Po tem jego obłąkaniu zrozumiała, że kocha ją więcej, niż Franciszek Rosana, poczuła litość nad nim i nad sobą i już miała wyznać straszną prawdę, ale nie starczyło odwagi i uciekła się znowu do kłamstwa.
— Czy ci nie powiedziałam, że zdaje się, iż ojciec się czegoś domyśla? Obawiam się. Bądź rozsądny, nie rób mi przykrości.
— Nigdy, Marjo! — odrzekł z zapałem. — Więc nie mam wracać? Choć parę razy, Marjo?
— Nie, nie, potajemnie nigdy. Idź już, idź teraz i z prawdziwym lękiem wypychała go.
Ale on nie mógł odejść, ruszyć się i chciałby umrzeć natychmiast.
— Pozwól choć chwilkę, Marjo... jest jeszcze czas.
Pocałował ją, nie mogła się oprzeć. Potem, gdy została sama, spłakała się gorąco, jak gdyby Bóg lub djabeł zmuszał ją do rozdarcia serca i poświęcenia go na pastwę krowom Franciszka Rosany.

Mniej więcej od dwóch tygodni Piotr orał już w smutnem ustroniu, jak zeszłego roku, kiedy pewnego wieczoru, w początkach listopada, przeszedł jakimś trafem koło jego chałupy młody wieśniak z Nuoro. Piotr odpoczywał właśnie przy ogniu, zaprosił go, aby wszedł i opowiedział, co słychać w mieście.
Przechodzień, pomiędzy jedną a drugą nowiną, doniósł mu, że Marja zaręczyła się z Franciszkiem Rosaną, któremu już przyznano wstęp do domu Noinów w charakterze urzędowego narzeczonego.
— Co ty mówisz?! — krzyknął Piotr, zrywając się gwałtownie.
— Jakto, toś ty nie wiedział? — szepnął jakiś głos.
Co to było? Czy głos ludzki, czy wycie wiatru, czy szczekanie psa? Piotr nie zrozumiał dokładnie, usłyszał jakiś szum i trzask, jakiś ostry dzwon, bijący w mózgu, we wnętrznościach, a usta jego zamknęły się na chwilę, ciężkie, zimne i białe jak marmur.
Gość nic nie zauważył w półmroku chałupy, ale Piotr ujrzał nagle przed sobą potwora, który rzucił mu się do gardła, aby go zadusić, i w mgnieniu oka przebiegło mu przez głowę tysiące myśli i przeżył cały strach i całą okropność śmierci.
Przybyły zaledwie dokończył zdania: „Jakto, nie wiedziałeś?“ — kiedy już zawrót minął. Piotr odetchnął; nie wierzył, by wieść mogła być prawdziwa i z całą energją, z jaką ludzie, złośliwi wobec wszystkich, oprócz siebie samych, starają się często wmówić w siebie nieprawdziwość tego, co im jest przykre, starał się przekonać młodzieniaszka, że wieść jest fałszywa. Ale tamtemu było pilno, rzecz przytem była mu obojętna, zadowolił się uwagą:
— Tak mówią ludzie. Zresztą, co nas to obchodzi?
Pozostawszy sam, Piotr tak dalece nie dał się przekonać jego argumentom, że postanowił udać się natychmiast do Nuoro, aby rzecz ostatecznie stwierdzić. Tętna mu biły, przed oczami biegały wielkie fjoletowe plamy w ciemności. Trzeba było pójść, zobaczyć, inaczej nie mógłby zmrużyć oka przez całą noc. Wyszedł, dokonał nadludzkiego wysiłku, aby wyczytać z gwiazd, która godzina. Wenus błyszczała jasną zielenią i czysto na przejrzystem jak kryształ i zimnem niebie.
— Będzie siódma; powinienem dojść za półtorej godziny. Dziś jest sobota i jeżeli to prawda, to zastanę jeszcze Franciszka Rosanę, jak się będzie do nie] zalecał — pomyślał.
Ale pomyślał nie naprawdę, byłoby to dla niego nazbyt bolesne; błysnęło mu tak tylko w mózgu i wystarczyło, by pochwycić kapotę i puścić się w drogę. Malafede ułożył mu się cichutko u nóg, ale on nie zauważył go nawet. Nie widział, nie czuł już nic. Biegł wielkiemi krokami, nie potykając się, przez dzikie ścieżki, przy slabem świetle gwiazd.
Myślał uparcie o Franciszku Rosanie i czuł już, że go nienawidzi. Ale Marja! Marja! Czy podobna, żeby go zapomniała, żeby go zdradziła?...
Odsuwał zwątpienie, przypuszczał, że może rodzina zmusiła Marję do przyjęcia Franciszka za męża, tem więcej, że, jak powiedziała, wuj Mikołaj odkrył tajemnicę ich miłości. Jak ona musiała cierpieć, jakie przechodzić tortury!
Im dłużej szedł, tembardziej myśl o zdradzie rozwiewała się; wspomnienia przesuwały się zwartym łańcuchem i każdy wyraz, każda przysięga, każde spojrzenie drżało w pamięci jak błysk żywego światła i zalewało go uczuciem głębokiej tkliwości.
Ciemną i nagą dolinę Mareri przebiegł niemal kłusem; zdawało mu się, że śpieszy na ratunek Marji, wyrwać ją z ohydnej przemocy narzuconego przeznaczenia. Wyciągał ramiona z zaciśniętemi pięściami, jakby chciał odegnać coś twardego i duszącego.
— Ależ ja go zabiję, jak Bóg na niebie, zabiję, zabiję, zabiję, — wyrzekł naraz głośno i uroczyście.
Powtarzał potem w myśli te wyrazy przez całą niemal drogę i zdawało mu się, że je wymawia ustami, biciem skroni, dzikiem tętnem w szyi, a nawet samym krokiem. Myślał wciąż z nienawiścią o Franciszku Rosanie; im bardziej zbliżał się do Nuoro, tem bardziej Marja ukazywała mu się, jako nieszczęśliwa ofiara.
Doszedłszy prawie nieświadomie do kapliczki Solitudine, na widok Nuoro, które rysowało się czarne śród ciemnej pustki, ugwieżdżone tu i ówdzie czerwonemi ślepiami latarń, stanął jak wryty, zbudzony nagle do rzeczywistości, do zewnętrznego świata. Zadźwięczał dzwon wieczorny, przenikliwy w ciemności i Piotr zadrżał, puszczając się w dalszą drogę. Może już późno i Franciszek Rosana już opuścił dom Noinów? Zacisnął pięści, pobiegł pędem, a Malafede, który został w tyle, dogonił go i wyprzedził, szczekając.
— Jest i pies! — zauważył Piotr zdziwiony. Zaklął, świsnął, chciał go przywołać, ale Melafede gnał z łapami w powietrzu i z uszami do góry. Wtedy postanowił nie ukrywać przed gospodarzami swego przybycia i wytłumaczyć swój niespodziewany powrót chęcią nabycia chininy, ponieważ miał febrę.
Uspokoił się cokolwiek, ale gdy dostał się między domy mieszkalne, w miarę jak się zbliżał ku domowi, znów mu zaczęły bić gwałtownie wszystkie tętna i w szyi i w głowie i w sercu z niepewności i ze sprzecznych pragnień, aby zastać i aby nie zastać Franciszka.
Zbliżywszy się do bramy, widział, jak Franciszek Rosana wychodzi z niej, a Marja, która go odprowadza ze świecą w ręku, wychyla głowę, mówiąc: Dobranoc.
Głos jej, jeżeli nie był wesoły, był spokojny i pełen wiary. Wystarczyło Piotrowi to tak poufałe „Dobranoc“, które mu przeszyło uszy i zalało go rumieńcem bólu i zazdrości, by się przekonał, że nieszczęście się stało.
Franciszek odchodził lekkim swoim, pełnym pańskości krokiem, a Piotr poczuł wielką ochotę pobiec za nim i udusić go; ale bardziej ciągnęła go Marja, pragnął sprawić sobie dziką, wisielczą uciechę, by ukazać się nagle na progu, gdy będzie zamykała bramę i spiorunować ją wzrokiem. Był śmiertelnie blady, oczy miał nabiegłe krwią.
Marja zadrżała i spojrzała na niego przerażona; ale pies wpadł na podwórze i do kuchni, szczekając hałaśliwie i obwąchując podłogę, a wuj Mikołaj wyszedł nagle, zanim Piotr zdążył przekroczyć próg, a Marja otworzyć usta.
— Patrzcie, Malafede! — krzyknął gospodarz. — Co się stało, do djabła, Piotrze Benu? Czemuś powrócił, kawalerze?
— Dobry wieczór! — rzekł, wchodząc Piotr i zamknął bramę. — Nie spodziewaliście się mnie zapewne?
Marja czuła, że mówi do niej, przelękła się i schroniła do kuchni, a tak była zmieszana, że bezwiednie zgasiła świecę.
Piotr cały dygotał wewnętrznie. Wszedł do kuchni i usiadł przy piecu, w tym samym kącie, gdzie spędził tyle chwil szczęśliwych. Wspomnienia ogarnęły go tak mocno, jak gdyby drżały w powietrzu, w ogniu, we wszystkiem dookoła i ból stał się jeszcze silniejszy i dotkliwszy. Czuł gwałtowną potrzebę wykrzyczenia się i brzydką chęć wyznania wszystkiego gospodarzom, błagając sprawiedliwości i miłosierdzia. Dziwił się potem sam sobie, że nie stracił zmysłów w owej chwili.
Powiedział, że wrócił kupić sobie chiny, gdyż od kilku dni trapi go gorączka.
— Dobrześ zrobił — rzekła, przyglądając mu się ciotka Luiza. — Wyglądasz istotnie fatalnie. Dam ci chiny, mam jeszcze flaszeczkę. Marja też miała gorączkę przed kilku dniami.
— Gorączkę miłosną, jak się zdaje, — rzekł, patrząc na nią z goryczą.
Stała odwrócona, patrząc w ogień.
Ciotka Luiza raczyła się uśmiechnąć, a wuj Mikołaj zapytał:
— Pewnieś głodny. Dać ci wieczerzę?
— Miała gorączkę? — pomyślał Piotr.
— Wydaje mi się blada. Może cierpi? Może ją męczą?
— Nie odpowiadasz? Może chcesz coś zjeść? — powtórzył gospodarz.
— Idźcie do wszystkich djabłów! — pomyślał Piotr, a głośno powiedział: — Nie chcę nic.
— W takim razie, Marjo, daj mu pić. Odwróć się nareszcie...
Poruszyła się, nie odwracając, nalała kieliszek wina, ponieważ na kominie stała taca z dwoma kieliszkami i butelka czerwonego wina.
Niewątpliwie to samo wino i z jednej z tych szklanek pił narzeczony, i Piotr odepchnął ze wstrętem kieliszek, który Marja podawała mu, podchodząc powolutku.
Serce mu pękało; niepokój, nieznana nigdy wściekłość gotowała się we krwi, w całem ciele, ręce pałały i drżały. Boże, Boże przenajświętszy! Byłby oddał duszę, całą resztę życia, byle móc zostać przez chwilę sam z Marją.
Ale ona przeczuwała i odgadywała, co się w nim dzieje, to też miała się bardzo na baczności i wymknęła się co prędzej. Ułożywszy się do snu, w głuchej ciszy swej izdebki, odczuła wielkie zmartwienie, niemądrą chęć wypłakania się i bicia głową o mur; ale ani na chwilę nie zawahała się, co powinna uczynić. Wszystko musiało się skończyć, nawet już było skończone. Bała się, czuła jakby wyrzut sumienia, sądząc po swoich cierpieniach o cierpieniu Piotra, wiedziała, że był w stanie zemścić się nieubłaganie, ale nie przychodziło jej nawet na myśl złamać słowo, dane Franciszkowi Hasanie. Wszystko, wszystko, było skończone i na zawsze.
— Zdaje się, że są dobre nowiny, — rzekł Piotr do wuja Mikołaja, gdy zostali sami. — Spotkałem wychodzącego stąd Franciszka Rosanę...
Wuj Mikołaj westchnął, wytarł hałaśliwie oburącz nos w dużą granatową chustkę, którą zaraz strzepnął nad ogniem. Albowiem wuj Mikołaj zażywał tabaki i częstował wszystkich swoją rogową tabakierką, zamykaną ozdobnym korkiem.
— Cóż robić? — powiedział, podczas gdy Piotr zanurzał palce w tabakierce. — Ciotka Luiza chce. tego, Marja chce, wszyscy tego chcą. Niech go sobie biorą, skoro jest bogaty, porządny i radny miejski. Co do mnie.... mniejsza! Czem ja teraz jestem? Wyschłą figą! Wyobraź sobie, że przyszedł burmistrz, we własnej osobie prosić o jej ręką. Odmów tu, u Boga!
Schował tabakierkę, zdjął czapkę, wygładził ]ą na kolanach, potem włożył na bakier i ciągnął dalej:
— He, he, he! Zrobimy, jak będziecie chcieli, mój Piotrze. Pieniędzy tam nie brak w domu. To mocny dom, potężny dom! A Marja zdaje się być stworzoną, by prowadzić interesy i handle: ma tęgą głowę. Nawet nie próbowałem powiedzieć, niech będzie tak, albo inaczej. Jest zresztą jeszcze i matka, chciej tu wojować przeciw dwom kobietom. Lepiej rąbać kamienie, niż zbijać wolę dwu kobiet. Co myślisz, Piotrze? Czy mam słuszność, czy nie mam?
— Skończone — pomyślał Piotr — wszystko skończone!
Szczery i swobodny ton gospodarza pozwolił mu zrozumieć rzeczy tak, jak wyglądały w rzeczywistości. Pomyślał, że matka wpłynęła na córkę, ale nie zmusiła. Marja zdradziła go z własnej woli, dla kogo... dla kogo! Po odejściu gospodarza wyszedł na podwórze, aby zbliżyć się jakoś do Marji, chodził rozpaczliwie tam i z powrotem z głową podniesioną; wreszcie wrócił, szczękając zębami z wściekłości, z zim na i bólu, pokonany przez rozpacz, ale i przez dumę.
Nie, nie powinien się upokarzać, nie powinien się kompromitować, nigdy, nigdy; ma się zemście, choćby za cenę życia!
Jednakże w głębi duszy głos jakiś cichy i łagodny, wątły jak głos dziecka, bronił jeszcze zawsze Marji, i wspomnienia napływały tłumnie, zabójcze, trawiące. Tu, właśnie w tym kącie, koło świętego ogniska, Marja tyle razy mówiła mu słodko, przyrzekała, przysięgała. Jak to wszystko mogło stać się niczem?
Zamknął oczy na chwilę i zdawało mu się, że słyszy jeszcze drogi głos, przytłumiony, pieszczotliwy, że czuje kochaną, małą rączkę, która się kładzie miękko na jego opalonej i namiętnej ręce robotnika. Czy wszystko pozatem nie było okrutnym snem? Ale podniósłszy ciężkie powieki, dojrzał w czerwonym półmroku kuchni, zamiast dobrej, wyśnionej postaci, orli profil Franciszka Rosany, uśmiechający się drwiąco, a choć nieprawdziwe, widzenie to przyniosło znowu całe bolesne poczucie rzeczywistości.
Potem nastąpiły inne palące i okrutne widzenia, aż dopóki natężone nerwy nie rzuciły Piotrowi przed oczy wstrząsającego obrazu: Marji w objęciach Franciszka Rosany. Jak to się mogło stać, nawet w wyobraźni? Zerwał się, drżąc w każdym calu, skoczył jak kot, z zaciśniętą pięścią. Ale rozumie się, nie natknął się na opór żadnego ciała. Złośliwe widzenie znikło, a tylko od podłogi do ścian, bryzganych czerwonym pobłyskiem ognia, poruszył się olbrzymi i bezkształtny cień udręczonego, który zdawał się obijać głową o powałę. Śledził oczami cień i ruchy jego i miał wrażenie, że istotnie rozbija sobie głowę. Roześmiał się gorzko i usiadł znowu, mówiąc: — Co za warjat ze mnie!
Chciał zagłuszyć swój ból, myśląc, że przecie tyle jest dziewcząt na świecie, może piękniejszych i lepszych od Marji. Przypomniał sobie Sabinę i inne ładne, ubogie dziewczyny, o które mógł się zacząć starać od jutra. Czemu więc szaleć?
Ale był to słaby wysiłek i myśli znów pobiegły tym samym torem. Marja była jedyna, była ukochana, była powietrzem, którem oddychał, krwią, która go odżywiała, bólem, który go dręczył. Poza nią była nicość, śmierć, chaos.
Zbadał się sumiennie, czy przypadkiem nie dał jej powodu do obrazy, do gniewu. Czy mogła istnieć jakaś przyczyna, jakieś usprawiedliwienie chociaż dla wytłumaczenia zdrady? Nie. Dawał jej tylko miłość i wiarę.
Ale nawet śród najbardziej bolesnych i smutnych myśli nie przypuścił ani na chwilę, jaki był ten nagły i fatalny powód zmiany w Marji. Kochał ją tak mocno i czcił tak bardzo, że nawet w żalu i rozpaczy nie podejrzewał jej prawdziwych pobudek.
Tak był daleki od prawdy, że wynik jego rozpaczliwych myśli był: Marja mnie rzuca, bo mnie już nie kocha, bo może, podmawiana przez matkę, przez ludzi, przez niego — kocha jego.
Franciszek Rosana był brzydki, ale wykształcony i sprytny; kto wie, jakich użył uwodzących środków, jakich wyższych czarów, jakich złych sił, aby mu zabrać serce Marji, oddane przedtem wyłącznie jemu z otwartej i szczerej miłości!
Marja była słabą, bezwolną kobietą; cała nienawiść, ślepa, bezrozumna i niesprawiedliwa spadła na Franciszka Rosanę. Biada! Biada!
Tysiączne zamiary zemsty zaświtały w mózgu Piotra. Jeżeli nie uda się inaczej i stanie się według przeznaczenia, zakłuje rywala w tej samej kuchni, przed tem świętem ogniskiem w sam dzień ślubu, zanim Marja będzie jego.
A potem? Krew i ciemności. Pomyślał z goryczą o zawiedzionych marzeniach i wróciło mu dawne poczucie ich niedorzeczności; ale tak go to zabolało, że wybuchnął płaczem. Od śmierci matki nie płakał i nie cierpiał tak okrutnie. Były to może ostatnie łzy jego życia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.