Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Wyszedłszy z kościoła, Marja zebrała włosy, i splotła je w dwa grube warkocze, które upięła mocno nad szyją na tyle głowy i owiązała głowę ciemną chusteczką.
Towarzyszki zginęły w tłumie. Starała się je odszukać, ale zrobiwszy parę kroków, natknęła się znowu na Franciszka.
— Dokąd idziesz? — zapytał, zatrzymując się przed nią.
— Chodź ze mną, gdzie biegają teraz konie. Widzisz, tam są wszyscy z Nuoro.
Poszła za nim, a on zaczął jej znowu prawić komplementy, aż zbliżyli się do grupy nuorskich ludzi, zebranych między dwiema ogromnemi skałami na brzegu równinki, na południe od kościoła. Stamtąd rozciągał się widok na małą płaszczyznę, przeciętą świerkami, gdzie się odbywały wyścigi. Konie, widziane z tej wysokości, wyglądały jak myszy, ujeżdżane przez lilipucich jockey’ów. Tłum rozlał się po równinie, naciskając na niżej stojących, ogólnie rozmawiano o wyścigach, ale bez zbytniego zapału i bez zakładów. Biegały najlepsze konie z okolicy, a nagrody stanowiły woły, pieniądze i sukna, brokaty i aksamit.
Marja bawiła się wybornie; poniżej widziała gromady kobiet z Orotelli, które podawały sobie z rąk do rąk maleńki flakonik, maczały w nim mały palec, a potem pocierały nabożnie oczy, kładąc żarliwie znak krzyża.
— Co one robią? — zapytała Franciszka.
Pochylił się przez skałę i zasięgnął wiadomości.
— To cudowny olej z lampy Przenajświętszej Marji Panny, który chroni oczy lub leczy je z choroby — rzekł, śmiejąc się, z przesadzoną ironją.
Ale Marja się nie śmiała, bo wierzyła w te rzeczy, i rzekła:
— Mama cierpi często na oczy, zawiozę jej trochę tego oleju. Ale jak to zrobić? Zaraz, zaraz! Hej ludzie z Orotelli! — zawołała głośno, wychylając się z za skały.
— Czego chcesz? — zapytała z dołu jakaś dziewczyna, zadzierając głowę.
— Czy możecie mi dać trochę poświęcanego oleju?
— Dlaczego nie? Zejdź do nas; ale zdaje się, że twoje piękne oczy nie potrzebują lekarstwa.
— Kto to wie? Czy dasz mi ten flakonik?
— Wszystkiego ci nie dam. Weź teraz, więcej nie mam.
— Nie, jeżeli wezmę, to wszystko. Dam ci na niego lira. Chcesz?
— Nie mogę.
Marja podwoiła cenę, ale nie doszły do porozumienia.
Tymczasem Franciszek zbliżył się do młodego człowieka, może jakiegoś studenta, który, stojąc sam pod skałą, robił notatki ołówkiem i przyglądał się widokowi przez wojskową lornetkę.
— Witam — rzekł z pewną godnością. — Czy pan przygotowuje korespondencję do dziennika?
Młodzieniec chciał mu zaimponować.
— Skąd do dziennika! — rzekł z impertynencją, patrząc jednem okiem w odwróconą lornetkę, w której się odbijał zmniejszony obraz Franciszka. — Zbieram dane topograficzne, bo może tu się wystawi fortecę.
— Do djabła! A w jakim celu? — zapytał Franciszek, udając, że wierzy. — Może dom zdrowia?
Student przygryzł koniuszczek chudych wąsików i spytał: — Skąd pan jesteś?
— Co za cudowny widok? Czy mogę spojrzeć przez lornetkę? — zapytał Franciszek i spojrzał w dal.
Ze szczytu Gonare w dzień pogodny widać brzegi morza i duży kawał Sardynji, ale tego dnia mgła zasnuwała morze i znaczną część widoku.
— Niech pan spojrzy na Sarule, — rzekł młody człowiek, wykręcając lornetkę na nosie Franciszka. — Jest wyraźny i bliski. Widać dobrze całą Barbagię i Logudoro i Baronię i Marghine. Djabelna mgła, musiała przyjść właśnie dzisiaj! Niech pan patrzy teraz w tę stronę: oto dolina Macomer. Tam — zakończył z tragicznym gestem — zgasły ostatnie pioruny Arborei wraz z porażką don Leonarda z Alagonu.
— Kiedy? — zapytał Franciszek.
— W roku 1498 — wyrecytował bez namysłu student.
— Szczęśliwy pan, że tak pamięta — rzekł ze śmiechem Franciszek.
Po skończonych wyścigach ludzie zeszli się znowu na miejscu, gdzie odbywało się święto; został tylko przy swojej skale na słońcu i na wietrze mały literat, czekający na rozejście się mgły.
Schodząc do połowy górskiej drogi z Franciszkiem, który jej już nie odstępował, wyraźnie ubiegając się o jej względy, Marja zobaczyła pięć czy sześć kobiet z Alà, jak kolejno opierały się o skałę, przeciętą przez naturalne brózdy. Następnie skrobały skałę, zbierały szczyptę wapiennego proszku, zawijały go w papier i chowały nabożnie.
— Co tu jest? — spytała Marja, zatrzymując się.
Staruszka z Alà, jednooka i z twarzą jakby wystruganą z drzewa, oparła się mocno o skałę, robiąc znak krzyża.
— Tu, — rzekła, patrząc swem jedynem okiem na Marję — tu oparła się Najświętsza Panna, gdy wspinała się na górę do Swego kościółka. Kto się tu oprze, ustrzeże się przed bólem w ramionach, a proszek z tego kamienia leczy febrę.
— O ile się nie mylę, — rzekł po włosku Franciszek ze zwykłą ironją — jest to góra cudowna. Olej, proszek, kamienie. Możemy posłać lekarzy do czarta.
Staruszka z Ala przeszyła go całą mocą swego jedynego oka, a Marja rzekła z pokorą:
— Idź, niedowiarku! Uśmiechnął się z pewnem politowaniem, gdy spostrzegł, że i ona opiera się o skałę, dotyka jej i zbiera proszek; ale miejsce uwolniło się i zanim nadeszły inne kobiety z Nuoro, powziął myśl śmiałą i pełną galanterji. Poskoczył, pocałował skałę w miejscu, gdzie Marja złożyła pocałunek i oparł lewe ramię o cudotwórczą brózdę. Marja zdziwiła się i roześmiała, a śmiejąc się, pokazała Franciszkowi Rosanie cały czar dołków. Nie pożałował, że ją skłonił do śmiechu, pomyślał nawet, że byłby chętnie oddał Madonnie dwie swoje najpiękniejsze krowy, gdyby dając spokój wszelkim przesądom, mógł choć leciutko dotknąć serca Marji.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał.
— Ba, z ciebie, który wierzysz i nie wierzysz.
— Słuchaj, — rzekł Franciszek, strzepując ręką z rękawa białą plamę, pozostałą z dotknięcia głazu — to wszystko głupstwo. Oparłem się o skałę, boś ją pocałowała, i gdybym tędy przechodził tysiąc razy, robiłbym to zawsze, tak jakby ta cała historja była prawdą.
— Jezu, Jezu! — krzyknęła Marja, potrząsając głową i poszła naprzód, niby zgorszona.
Dogoniła towarzyszki, którym pilno było na placyk, aby porobić pewne zakupy przed powrotem.
W godzinę potem cała karawana nuorska w komplecie zjeżdżała ku polom Świętego Ducha, gdzie zamierzała zatrzymać się na obiad. Franciszek Rosana był bezsprzecznie najszczęśliwszym z pielgrzymowanie wyglądał już na rycerza, ani na hidalga, ale wprost na zwycięskiego imperatora. Oprócz najpiękniejszego konia, który rżał wesoło i drżał całem ciałem, Franciszek miał za sobą na siodle najpiękniejszą dziewczynę z Nuoro, która siedziała, pewna i nieustraszona, jak bogini.
Obraz tej bogini prześladował Franciszka Rosanę od kilku miesięcy; często nie pozwalał mu spełniać należycie obowiązków radnego gminnego; często towarzyszył mu w samotnych wyprawach wierzchem, jakie odbywał na swoje hale, rojne od krów i byków. Od niejakiego czasu nosił się z myślą o małżeństwie; miał lat trzydzieści, siostry jego i bracia byli wszyscy na swojem, on tylko mieszkał sam w domu ojcowskim, niegdyś tak pełnym i wesołym, i nudził się nieraz porządnie.
Jedna z sióstr, która bywała u Noinów, poradziła mu raz Marję na żonę. Nie znał jej dobrze i chociaż słyszał pochwały o jej piękności, o uczciwości i gospodarności, nie słuchał rady siostry. W żyłach Rosanów płynęła krew wielkiego rodu, krew tych principales, którzy są arystokracją ludu sardyńskiego, często szlachetniejszą i bardziej majętną od panów rycerzy.
Marja nie była znów tak bogata, a jeżeli matka pochodziła z dobrego gniazda, nie wiedziano, skąd się wywodzi wuj Mikołaj.
Siostra Franciszka jednakże nie ustawała w zabiegach i sprawiła tyle, że on, człowiek o pewnym poziomie, ale dający się łatwo powodować, poszedł którejś niedzieli na sumę, umyślnie, żeby zobaczyć Marję.
Spodobała mu się aż zanadto i powiedział siostrze:
— Wiesz, przyjrzałem się dobrze tej pannie. Jest piękna, podoba mi się. Postaram się teraz zobaczyć ją w jej domu.
Istotnie wszedł do domu Noinow pod pozorem sprzedania wujowi Mikołajowi pary wołów i ujrzał Marję, która bosa, zajęta, źle ubrana, spodobała mu się jeszcze więcej niż poprzednio.
Ale nie zdobył się na to, aby zakochać się w niej całkowicie; myślał o niej, widywał ją z przyjemnością, nawet często szukał jej umyślnie, lecz czas mijał, a on nie robił stanowczego kroku. Może nie byłby się nigdy zdobył, gdyby nie spotkanie na Gonare. Widok Marji z rozpuszczonemi włosami, temi cudnemi włosami, o stalowym połysku, które drżały na wietrze, w oprawie owej tajemniczej i nastrojowej nocy, na tle milczącego krajobrazu, wywarł silne wrażenie i w sielsko-czułem sercu Franciszka obudził niewysłowione pragnienie zachwytu i nieodzowną potrzebę kochania.
W jednej chwili, w mgnieniu oka, w błękitnym półcieniu rozpływającej się nocy i zachodu księżyca, sród ludzi głośnych i uśmiechniętych, Franciszek Rosana poczuł coś, jakby nieprzewidziane postanowienie poślubienia Marji i zaludnienia opustoszałego domu jej dziećmi.
Gdy zjeżdżali z góry, zaledwie poczuł, że Marja opiera się delikatnie o jego ramię i obejmuje go ręką w pasie, odrazu przy pierwszych zakosach ścieżki oddalił się umyślnie od towarzyszy podróży, przejęty wielką, słodyczą, zadowoleniem i bynajmniej nie ukrywaną dumą. Róża, siedząc na podjezdku, za plecami człowieka żonatego, zaczęła już kłuć, plotkować, popędzać z całą złośliwością swego jeźdźca i towarzyszy, aby nie zostawiali Franciszka samego z Marją i nie dali im możności rozmawiania swobodnie i w tajemnicy.
Przed przybyciem do kościółka Św. Ducha gromadka zeszła z koni i zasiadła do obiadu w malowniczej dąbrowie, dzieląc się zapasami, przyniesionemi z Nuoro, i słodyczami, zakupionemi na Gonare. Franciszek siedział obok Marji i wybierał dla niej najlepsze kawałki, niewyczerpany w objawach najwyższej uprzejmości.
— Patrz, patrz, — szepnęła Róża do ucha sąsiadce Czy nie gruchają? Do djabła, kamienie to widzą. Powiem dziś jeszcze Helenie Rosana. Padnie ze złości.
— Co cię to obchodzi? — odparła tamta. Chyba, że jesteś zazdrosna?
— Zazdrosna o tego jeża? — powiedziała głośno Róża.
— Kto jest jeż? — spytała jedna z towarzyszek.
— Ty! odrzekła z bezczelnością Róża.
Marja zrozumiała o co idzie i zarumieniła się, patrząc ze wściekłością na złośliwą dziewczyną. Mój ty Boże! Franciszek Rosana był naprawdę brzydki, a prócz pańskiej postawy, która nakazywała szacunek, i wspaniałych, oczu, które patrząc na Marję, powlekały się nieskończoną słodyczą, nie miał w sobie nic pociągającego. Był ziemisto blady, z wystającemi szczękami, na których słabo się znaczył rzadki czarny zarost, niskie czoło miał chmurne, podejrzliwe, a orli nos i nerwowe kanciaste ręce nadawały mu w pewnych chwilach wygląd drapieżnego ptaka. Jednakowoż był dobrze ubrany, obuty elegancko, jak pan; jedwabny sznurek, wiszący na granatowym aksamicie ubrania, kazał się domyślać zegarka; w kieszeni, poza dobrze wypełnionym portfelem, miał białą uprasowaną chusteczkę do nosa z monogramem; zważywszy na to wszystko od paru godzin Marja zaczęła go uważać za bardzo sympatycznego.
Pomimo przykrych słów Róży, podobał jej się jeszcze bardziej po obiedzie, kiedy podprowadziwszy ją do murku, pokazał w oddali, na tle lasku, gromady pięknych krów, pasących się majestatycznie w ciszy południa.
Należały do niego, Franciszka Rosany, a i hala i las, gdzie tylko można było okiem sięgnąć w głąb dąbrowy, czy po pastwiskach pełnych siana, czy na wody bieżące — wszystko było jego. Około godziny trzeciej osiodłano znów konie i kompanja wyruszyła hałaśliwie w dalszą drogę. Słońce, które zaczęło się opuszczać, nie paliło już tak gwałtownie żółtych, pustych przestrzeni, leniwy strumień Św. Ducha odbijał sitowia i krzaki jeżyn i siał zielonemi iskrami pod nogi koni.
Łagodność a zarazem gorącość była w krajobrazie słonecznym pod mocno granatowem niebem. Franciszek wciąż dawał ostrogą swemu pięknemu koniowi, wciąż wyprzedzał pozostałych, a gdy był od nich daleko, stawał, by na nich zaczekać i pod tym pozorem odwracał się na siodle, patrzył w twarz Marji i mówił jej miłe rzeczy. Ona spuszczała oczy, śmiała się i pokazywała dołki, co do reszty odbierało przytomność jeźdźcowi.
Gdy dojechali do gościńca, na godzinę przed Nuoro, Franciszek oświadczył się bez ogródek. Powiedział, że kocha ją oddawna, i jeżeli przystanie na jego prośbę, oświadczy się rodzicom, i będą mogli się pobrać przed Adwentem.
Marja przewidywała, że taki będzie koniec wszystkich komplementów i uśmiechów tego dnia, ale zmieszała się bardzo. Opadło ją przemożnie żywe, gorące wspomnienie Piotra. Zdawała sobie całkowicie sprawę z niegodziwości, jaką popełni, zdradzając swoją miłość; pomyślała, że Piotr albo umarłby z bólu, albo się zemścił, ale nie umiała odrzucie propozycji Franciszka.
— Zobaczymy — rzekła z wielką powagą. To nie są sprawy, które możnaby rozstrzygać na poczekaniu. Sam rozumiesz, że trzeba się nad niemi zastanowić, bo tu idzie o całe życie.. Mam słuszność, czy nie mam?
Franciszek zamyślił się, a potem rzekł:
— Zapewne. Ale w każdym razie możesz mi coś powiedzieć, jeżeli jesteś wolna.
Marja zagryzła wargi i spojrzała przed siebie, daleko. Przez chwilę miała szlachetny zamiar wyznać mu wszystko, ale zarumieniła się zaraz, zawstydzona ta myślą niemądrą i niebezpieczną.
Jakżeby nisko upadła w oczach Franciszka Rosany, gdyby się dowiedział!... Jak mogła pomyśleć o czemś podobnem!
— Jestem wolna, — rzekła — lecz musisz mi koniecznie zostawić czas do namysłu.
— Jak długo?
— Conajmniej dwa tygodnie.
— Zadużo — szepnął ze smutkiem. — Ale niech będzie.
Więcej nie powiedział; uścisnął tylko jej rękę, która leżała ha jego haftowanym pasie, jakby mówiąc: „nie wymkniesz mi się“. Z ognistych spojrzeń, jakie jej rzucał, odwracając się, zrozumiała, że ją kocha bardzo, może tak samo jak ten biedny Piotr Benu.
Po przybyciu do Nuoro i wspólnym wjeździe tryumfalnym całej kompanji, Franciszek zaproponował jeźdźcom, żeby każdy odstawił do domu towarzyszkę, która z nim jechała na koniu. W ten sposób mógł przebyć z Marją całe miasto. Minęli też jego dom, a wtedy powiedział:
— Widzisz, te cztery okna nad bramą są nasze. To mój dom. Czy przyjdziesz tu, Marjo?
Spojrzała: dom był stary, ale dobrze zachowany, okna miał świeżo pomalowane na zielono.
— Za domem jest ogród, z pięknem drzewem migdałowem, z granatami i szpalerami. Czy byłaś tam kiedy? Jest też podwórko i studnia.
— Gdzie mnie wprowadzi Piotr Benu? — pomyślała Marja ze smutkiem. — Może do nory ciotki Toni!
— Czy przyjdziesz, Marjo? — powtórzył Franciszek pieszczotliwie.
— Nie wiem jeszcze.
— Ale dom i miejsce ci się podobają? W lecie tak jest przyjemnie chłodno w ogrodzie. Podczas karnawału ulica jest niezmiernie ożywiona.
— Salude sos festareros![1] — zawołały sąsiadki Franciszka, wychodząc na próg. — Czy bawiliście się dobrze? Czy przywieźliście nam placka migdałowego?
— Kumo droga, zgubiliśmy go po drodze, bo myszy przedziurawiły nam worki — żartował Franciszek, gdy tymczasem Marja kłaniała się głową, uśmiechając się do kobiecinek, które jutro, pojutrze mogły zostać jej sąsiadkami.
Ciotka Luiza, już powiadomiona o powrocie Marji na koniu Franciszka Rosany, czekała w bramie, sztywna, spokojna, pełna godności, jak tłusta, obojętna kotka.
Gdy tylko ujrzała na zakręcie ulicy nastawione uszy końskie i rękę Franciszka na dłoni Marji, poczuła natychmiast w subtelnej przenikliwości, że coś zaszło albo zajdzie niechybnie. To też przyjęła jeźdźca, który, nie schodząc, pomógł zsiąść Marji, tysiącem uroczystych pochlebstw i uprzejmości. Prosiła, by zeszedł i wstąpił do nich, a gdy nie chciał tego uczynić, zmartwiona odmową, prosiła, aby przynajmniej poczekał chwilkę przed bramą, aż mu przyniesie coś do picia. Wyrachowane i usidlające względy matki do reszty oczarowały Franciszka. Nigdy, tak jak tego dnia, nie zataczał z dumną elegancją koniem przez ulice miasteczka i zaraz, ledwie spotkawszy siostrę, oznajmił:
— Wiesz, przywiozłem na moim koniu z Gonare Marję Noina. Być może, że sprawa się wkrótce ubije.




  1. Pozdrowienie uczestnikom święta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.