Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W nocy z siódmego na ósmy września, grupka nuorskich dziewcząt dążyła w milczeniu po źle wytyczanych ścieżkach, które przez hale, szerokie pastwiska i dąbrowy prowadzą ze wsi okolicznych Isuoro ku Gonare aż do góry Orane.
Blade nocne pątnice, wdzięczne nuorskie dziewczęta, udawały się pieszo do kapliczki na Gonare, aby spełnić ślub, ubłagać łaski, lub postawić świecy czy zmówić modlitwę u stóp słodkiej Madonny, która dwa razy do roku wzywa na szczyt swej wysokiej i dzikie] góry tłumy żądne nadludzkiej pomocy, trawione bólem fizycznym i duchowym.
Dziewcząt nuorskich było siedem. Każda miała przy sobie zawiniątko ze śniadaniem i obiadem, a na ramieniu zarzuconą tunikę z grubej wełny do włożenia dopiero śród tłumu świątecznego po przybyciu na miejsce. Trzy szły boso, poza tem jedna miała rozpuszczone włosy i niosła wspaniałą, malowaną świecę. Była to Marja Noina, która spełniała dawny swój ślub.
Przywykła do chodzenia boso i przebiegania pieszo wielkich przestrzeni, nie cierpiała, odbywając tę długą i niezwykłą pielgrzymkę; tylko włosy przeszkadzały jej bardzo, bo świeży nocny wiatr plątał je i rzucał na twarz; ale przykrość osładzał zachwyt towarzyszek podróży.
Ruszając w drogę, wszystkie dotknęły palcem jej głowy, by uchronić włosy od urzeczenia, zazdroszcząc w duszy, błogosławiając głośno.
— Niech ci je Bóg zachowa, Marjo!
— A Pan niech będzie z wami! — odrzekła, śmiejąc się.
Przez drogę powtarzały ten żart świętokradzki i rozmawiały o rzeczach bardzo ludzkich, świeckich,, zapominając dokąd i poco idą. Naraz Marja opamiętała się.
— Módlmy się — rzekła, spoglądając na gwiazdę, która drżała nad głową Gonare jak mała latarnia morska. I zaczęła odmawiać głośno różaniec, a nawet zaintonowała go, ale Róża kolczasta wybuchła tak niemądrym śmiechem, że nie można było ciągnąc dalej.
Wtedy każda pocichu rozpoczęła modlitwę na własną rękę i szły milczące i skupione poprzez łączki wypalone słońcem, lub czarne po niedawnych pożogach. Księżyc szeroko oświetlił opustoszały krajobraz, kilka ognisk pastuszych, zagubionych w tej melancholijnej pustce, migotało tajemnie, jak błędne ogniki za murkami, śród ściernisk i wyschłego złotogłowiu. Daleko, daleko małe kałuże na równinie, powstałe z pierwszych deszczów wrześniowych, dymiły błękitnawą, niezdrową mgłą. Dokoła, na szerokim obwodzie widnokręgu, góry niknęły, otulone przez światło księżyca, a na ten cały tajemniczo milczący świat gwiazdy spoglądały z chłodnego, o głębokim błękicie nieba. Dziewczęta szły długo, blade i ciche, aż nagle przystanęły wszystkie, nasłuchując: słychać było w ciszy, która poprzedza świt, tętent kopyt końskich i zbliżające się głosy.
Wkrótce dopędziła je gromada ludzi, także nuorejczyków, udających się konno na uroczystość. Były tam kobiety i mężczyźni w strojach ludowych, mężczyźni z przewieszonemi rusznicami, kobiety siedzące w tyle za mężczyznami, lub też na siodłach czy okrakiem na małych kobyłkach sardyńskich, które, cobądz napisał o nich nieboszczyk Lessona, są nieszczęsnemi podjezdkami, przypominającemi na wielu punktach owe szlachetne zwierzęta, właśnie przez logudorejczyków zwano cavallerio albo molentes[1]. Śród całej tej gromady wybijał się młodzieniec na wspaniałej białej klaczy, niespokojnej i dumnej, z delikatnym łbem i długim puszystym ogonem.
I sam jeździec miał w swoim wyglądzie coś dumnego, co go wyróżniało. Na czarnem ubraniu błyszczała w księżycu bogata strzelba. Zachowanie jego, poważne i godne, przywodziło na myśl poczciwych błędnych rycerzy i butnych hidalgów hiszpańskich. Można było poznać odrazo w młodym nuorejczyku jednego z principales, to jest z zamożnych wieśniaków, którzy stanowią charakterystyczny szczep, chlubią się pewnem szlachectwem i starożytnością krwi, czytają dzienniki, zajmują się sprawami miejskiemi, jadają przy stole, choćby nawet w kuchni i, gdzie mogą, używają języka włoskiego[2]. Dziwny ród o kocich charakterach, szlachetny, silny, niejednokrotnie wspaniały, prawy i przewrotny, stosownie do okoliczności, ufny zawsze w swą potęgę, prawie jak ów cesarz, właśnie hiszpan, w którego państwie słońce nigdy nie zachodziło.
— Witajcie, nuorejki! — zaczęli wykrzykiwać nowo przybyli, ściągając konie koło dziewcząt.
— Witaj nam, Nuoro! — odpowiedziały wesoło.
— Czy chcecie się przysiąść na konie?
— Czy chcecie pić? — spytał stary jeździec, nachylając się na bok, aby wydobyć z worka czaszę pełną wina.
— Dziękujemy — odrzekła żywo Marja z drwiącym śmiechem.
— Wypijcie sami wasze wino i dajcie waszym kobietom, które mogą pospadać wam z koni! Może wtedy w powrotnej drodze będziecie mogli nas zabrać.
— Doskonale! — zawołał stary, przykładając czaszę do ust i odrzucając w tył głowę, by móc lepiej pić. Kobiety na koniach zaczęły przycinać Marji ostremi wyrazami.
— Witaj, Marjo Noina! — zawołał, zbliżając się, młodzieniec na białej klaczy. — Czy i ty idziesz na uroczystość? Na drodze powrotnej wsadzę cię na mego konia. Jaki masz płaszcz wspaniały! Niech ci Bóg zachowa włosy!
Objął ją całą z góry bystrem spojrzeniem, podziwiając piękną przy świetle księżyca zjawę, która pod ciemnemi falami rozwianych na wietrze włosów wyglądała jak madonna, jak męczennica chrześcijańska, malowana rozkochanym pędzlem artystę odrodzenia na tle dzikiego i opustoszałego krajobrazu.
— Witaj, Franciszku Rosami! — odpowiedziała pogodnie Marja, zadowolona z komplementu i podziwu młodzieńca.
— Czy naprawdę weźmiesz mnie na konia w powrotnej drodze?
— Ależ choćby natychmiast! — zawołał z zapałem. — Słowo honoru!
— Nie, na powrotnej drodze. Tak staje.
— Tak, napewno. Wesołego dnia świątecznego, dziewczęta!
A ponieważ inni wyprzedzili go, pognał, zataczając koniem i oglądając się z uśmiechem za Marją.
Koń wierzgał i bił się w boki długim ogonem. Róża rzekła złośliwie:
— Zrzuci cię na ziemię, Marjo, zobaczysz!
Wkrótce jeźdźcy zniknęli, a dziewczęta, pozostawszy same, zamiast dalej odmawiać przerwaną modlitwę, mówiły długo o Franciszku Rosanie.
— Jest wyniosły — rzekła jedna.
— Gdzie tam wyniosły! — przerwała Marja — czyście nie widziały, jaki jest grzeczny i miły?
— Tak, dla ciebie, bo jesteś bogata! ale dla biednych... — mówiła Róża, zawsze kłująca.
— Co za bogata! Jestem biedna jak tyle innych i to nie ma nic do rzeczy.
— Ale Franziscu Rosana nie jest wyniosły względem nikogo. Chce tylko, aby go szanowano.
— Istotnie. Ma słuszność, bo jest bogaty.
— Ma cztery łąki, jedną obok drugiej, i setki krów. Zobaczymy je teraz; są tu niedaleko Ispiridu Santu.
— Jest radnym gminnym. Żeni się z kuzynką.
— Jeżeli tak, nie chcę z nim wracać — powiedziała Marja, śmiejąc się obłudnie. — Helena Rosana mogłaby być zazdrosna.
— Tem lepiej — wybuchnęła Róża, zawsze ze złośliwością. — W takim razie nie spadniesz z konia.
— Niech jej będzie na zdrowie — rzekła inna.
— Jest brzydki jak pies.
Zaczęła się ostra rozprawa o wyglądzie, o postaci, o oczach i nosie młodzieńca; jedne twierdziły, że ma duże i piękne oczy, ale zdradzieckie, oczy fałszywego człowieka, innym podobała się jego postawa, inne mówiły, że ma nos jak dziób sępa...
Zapaliły się tak, że świt wlewający się powoli na wierzchołki dalekiego Orthobene, świt podobny róży herbacianej, zastał je już na małej i ponurej równinie, która otacza stary, tajemniczy kościółek Świętego Ducha.
Zmęczone obmawianiem biednego Franciszka Rosany, umyły się w strumieniu, śród wilgotnego sitowia, odpoczęły nieco i poszły dalej milcząc, jakby pod wrażeniem tej rannej godziny, bardziej niż kiedybądź smutne i uroczyste w tych miejscach, dzikich i nieuprawnych, gdzie od czarnych murów symbolicznego starożytnego kościółka, co daje nazwę okolicznym ziemiom, wieją wspomnienia dawnych legend feudalnych.
I tak coraz dalej i dalej, przez piaszczyste ścieżki, otoczone sutemi krzakami jeżyny, przez urwiste zbocza, dąbrowy, świeże od bluszczu i paproci, pola dzikich tarnin, pełnych fjoletowych jagód, między olbrzymie skały z granitu o poszczerbionych wierzchołkach, przez które przebijała jaskrawość zorzy, koło stojących wód, zielonych jak żaby, dociągnęła mała karawana do stoków góry Gonare.
Drzewa, rosnące na zboczu, poruszane wiatrem, kołysały się na słońcu, a na szczycie, na najwyższym cyplu, stała kapliczka, wystawiona śród skał, jak wyzwanie wiatrom i nawałnicom, patrzyła, dumając, na cudowną panoramę i wspominała jeszcze średnie wieki i tradycje umarłych czasów. Pamiętała pobożnego Logudora, silnego Gonaria di Torres, który w obawie odległej burzy wzniósł oczy ku niebu, modląc się.
— Wybaw mnie, Panie, a na najwyższej górze, którą spostrzegę, wystawię kościół Twojej Najświętszej Matce.
Gdy burza ucichła, ukazała się we mgłach na widnokręgu błękitna góra w kształcie, piramidy. Pobożny Gonario nie uspokoił się, dopóki na tej górze, która potem wzięła od niego imię, nie stanęła na 1120 metrów nad poziomem morza, mała, marząca świątynia.
Pątnice z Nuoro uczyniły pobożnie znak krzyża skoro tylko ujrzały zdaleka stare mury kościółka i odpoczęły znowu. Marja wyciągnęła z kieszeni grzebień, poczesała stargane przez wiatr włosy, a gdy znów zarzuciła je na plecy, wspaniałe, pełne granatowych odbłysków na słońcu, puściły się w dalszą drogę, wspinając się teraz na górę i zapuszczając się w głąb lasku.
Dopiero wtedy zaczęły spotykać ludzi, całe karawany mężczyzn, kobiet, dziewcząt, dzieci, z Orune, z Bitti i Lula, z dzikich i malowniczych lasów, zagubionych na stokach potężnych gór północnych. Wszyscy wracali pieszo lub konno po wysłuchaniu pierwszej mszy na Gonare. Stroje ich były prawie takie same, tylko wieśniacy z Orune wydawali się bardziej wytworni i smukli. Mężczyźni, silni bruneci, z czarnemi bystrem i oczami, o dzikim pierwotnym wyglądzie, ubrani w wełny, w szarsze ze skóry, przypominali mastrucatus latrones Cycerona.
— Witaj, Nuoro — rzekli swą hardą wymową.
— Witaj, Orune, witaj Bitti — odrzekły dziewczęta. Wyżej spotkały ludzi z Olzai, charakterystycznej wioski, znanej z nadzwyczajnej i niemal chorobliwej pobożności mieszkańców, dalej urocze dziewczęta z Gavoi, w czerwonych kapturkach, delikatne, białe blondynki. Przed przybyciem na miejsce uroczystości pomieszały się z tłum em przybyszów z Orane, którzy wspinali się jakby procesją ze swojej niedalekiej wsi.
Drogi były natłoczone ludźmi, nędzny lasek z rzadkich karłowatych dębczaków rozbrzmiewał glosami, a z góry, z miejsca uroczystości, dochodziły zmieszane krzyki, śmiechy i szepty zgromadzonego tłumu.
Piękne dziewczęta z Orane, bezsprzecznie najpiękniejsze z okolicy, szły coraz liczniej, całe różowe pod biała opaska, która owijały głowy, w purpurowego, koloru krwi, gorsecikach. Tłum rósł, z każde] scieżyny, z każdego lasku napływały konie, piechury, psy, ludzie z Barbagia i z Marghine, blade kobiety z Goccano w ubraniach z ciemnego sukna, o ogromnych arabskich oczach, pasterze z Orgosolo w wełniakach, które przypominały jeszcze sardów pellitów i strojnisie dorgalejczycy o długich rafaelowskich kędziorach i helleńskich kształtach, odziedziczonych po jolejczykach, z nieodzownemi końmi, objuczonemi winem, i baronejczycy w lekkiem skórzanem obuwiu nie wydającem żadnego szmeru, stąpający bezszelestnie, którzy drapali się na górę Gonare, sprzedać owoce z bagnistych dolin.
Marja doznała lekkiego oszołomienia, znalazłszy się w ciżbie, śród grupy mężczyzn, którzy podziwiali ją nazbyt widocznie. Rozejrzała się po różnobarwnem błoniu i nie spostrzegła żadnej kobiety z rozpuszczonemi włosami; zrozumiała wtedy, czemu jej się tak przyglądają, zarumieniła się i spuściła oczy, udając, że się modli.
Słońce było już wysoko i paliło mocno w lesie, kiedy przybyły do obozowiska kramarzy, śród napół zrujnowanych bud, gdzie kilka rodzin z Nuoro i z Orane spędziło nowennę, poprzedzającą święto. Tam tłum się zatrzymał. Kościół wznosi się jeszcze wyżej, na ostatnim cyplu góry.
Marja i towarzyszki przystanęły również, składając tłomoki pod drzewem.
Ludzie roili się dokoła po dzikim lasku karłowatych, szarych dębów o krótkim cieniu, pełnym krzaków i wyschłych zarośli, naprawdę odludnym i tak niepodobnym do majestatycznej, świeżej piękności lasków Orthobene. Niezliczone konie wszelkiej maści, przywiązane do drzew, obwąchiwały ziemię, łudząc się, że się pasą. Wędrowni kupcy, których blaszane towary błyszczały na słońcu, wykrzykiwali głośno ceny, a kobiety z Tonaro, dumne w swoich obcisłych i szorstkich samodziałach, nieme, blade, nieczułe na słońce i na ogłuszające krzyki, piłowały ostremi nożami rozpuszczające się w gorącu białe migdałowe placki i odmierzały orzeszki i orzechy.
Pod chatami z wiech kupcy, przybyli Bóg wie skąd, wystawiali okazyjne materjały, szkarłaty i sukna, brokaty i pstre wstążki, wzorzyste perkale, płótna i chustki o żywych kolorach, wełniane w kwiaty i z frendzlami. Dalej rozłożyli się sprzedawcy słodyczy i wina, a koło nich roił się tłum ludzi z różnych wsi, dalecy znajomi, którzy się dzisiaj spotkali przypadkiem. Tu i ówdzie przewinął się pomiędzy nimi ktoś ubrany z miejska, święto Gonare bowiem, jak wszystkie wiejskie święta w Nuoro, jest wyłącznie ludowe. Śród swoistych barwnych strojów chłopskich razi ubiór nie ludowy, i nieraz mieszczance, zabłąkanej pomiędzy tuniki ze szkarłatu czy aksamitu i krótkie spódniczki, ludzie przyglądają się ciekawie, a bywa, że i przytną jej ostro z powodu niewłaściwego ubrania.
Marja i towarzyszki zjadły śniadanie, siedząc na ziemi, potem przybrały się w tuniki i ruszyły na mszę do kościoła. Szeroka ale stroma ścieżka, zrobiona z wyciętych w kamieniu schodów, wiła się śród olbrzymich i coraz dzikszych krzaków i pokręconych drzew, jarząca od barwnych strojów, nad któremi jednak górowały biel i czerwień pięknych kobiet z Orane.
W miarę, jak Marja wspinała się po ścieżce, ludzie, przed nią i za nią, a zwłaszcza młodzież, schodząca z kościoła, odwracała się i przystawała na chwilę w podziwie.
— Skąd jest ta dziewczyna?
— Z Nuoro.
— Nie, co znowu, jest z Orotelli.
— Nieprawda, jest z Orane.
— Skąd jesteś, piękna? — zapytał zuchwale jeden z nich.
— Z domu djabła — rzekła Róża.
— Z Nuoro — odpowiedziała skromnie Marja.
— Niech żyje Nuoro! — zakrzyknięto dokoła.
— Vivat Nuoro i piękne dziewczęta!
— Niech żyją, głupie mózgownice — rzekła Róża półgłosem, zazdroszcząc Marji, która uśmiechnęła się z radością.
Od czasu do czasu, sród kamieni u ścieżki wznosił się smutny i poważny stary krzyż; przy każdym z nich jeden lub dwu żebraków wyciągało rękę po jałmużnę i głośno opowiadało swoje niedole. Dziwne wrażenie sprawiały obok siebie ta wspaniała i dzika w swej piękności przyroda, której widnokrąg za każdym krokiem się rozszerzał, z nagromadzoną nędzą ludzką, z całą jaskrawością, narzucającą się spojrzeniu. Żebracy to jeden z najbardziej charakterystycznych rysów wiejskich świąt sardyńskich. Nieraz przez cały tydzień obsiadają najgęściej uczęszczane drogi i ścieżki, powtarzając bez przerwy te same wyuczone na pamięć, długie, miarowo recytowane zdania, które malują ich nieszczęście i kalectwo i mają być rozdzierające, a są tylko nudne i nieszczere. Przechodnie, albo z litości, albo licząc się z tem, że są widziani, nie skąpią nigdy jałmużny. To też żebracy powracają ze świąt z wypchanemi torbami i udają się natychmiast na inne uroczystości, podczas gdy uczestnicy świąt przywożą próżne sakwy.
Zdarzają się całe rodziny cygańskie, kaleki prawdziwe lub podrabiane, bez dachu i bez kołyski, wiecznie wędrujące piechotą: niewidomi dźwigają na ramionach ułomnych, głuchoniemi prowadzą za rękę ociemniałych, dziwne kompanje włóczęgów, na których widok mimowoli wielki smutek nas ogarnia, bo przy ich spotkaniu wychodzą na jaw prawdziwe, głębokie nieszczęścia życiowe.
Chodzą tak ze święta na święto, przebiegając Sardynję pieszo, od gór Nuorskich do gór Gallury, od wyżyn Goccano do równin Campidano, ciężej zarabiając na chleb niż jacybądź pracownicy.
Marja dawała każdemu żebrakowi po soldzie i portmonetka jej opróżniła się prawie zupełnie, gdy nareszcie dotarła do kościółka, bardziej jeszcze starego i zniszczonego niż się wydawał z dołu. Za to z małej równinki, która go otaczała, świat ukazał się olbrzymi i panorama była zachwycająca.
Marja z towarzyszkami weszły natychmiast do kościoła, gdyż przenikliwy dzwonek nad poszczerbionym murkiem zwiastował rozpoczęcie ostatniej mszy.
Wnętrze kościółka nie miało w sobie nic ciekawego ani pociągającego: zakurzone i smutne ściany, czarna balustrada, mała, blada Madonna w skromnym ołtarzu, stare miniaturowe i robaczywe organy, wspaniały warkocz z czarnych włosów, zwisający z pomiędzy krat balustrady, trzy stare obrazy, tajemnicze, czarne i dziwaczne, zapewne pochodzące ze szkoły co się nazywa sardyńskiej, może dzieło jakiegoś nieznanego Mugana — oto wszystko. Kościół był już nabity wiernymi i Marja z trudnością mogła się docisnąć do ołtarza i postawić swoją świecę. Oparty o balustradę, w postawie arystokratycznego sardyńczyka, stał Franciszek Kosana i drgnął cały, gdy włosy Marji musnęły mu rękę. Zatrzymał dziewczynę i z uśmiechem zapytał cichutko:
— Dawnoście przyszły?
— W tej chwili — rzekła, nie przystając. Postawiwszy świecę, uklękła i chciała się modlić; ale nie szło jej to jakoś z zapałem i szczerością. Myśl uciekała, modlitwa była roztargniona i powierzchowna. Czuła obecność Franciszka Rosany i jego bystre oczy, utkwione w nią uporczywie. — Czemu mi się tak przygląda? — myślała. Wszyscy patrzyli na nią, ale nie tak jak on, w jakiś szczególny sposób, z zachwytem i uśmiechem tak wyraźnie skierowanym do niej. — Dlaczego? Dlaczego jej zaproponował zaraz, że ją wsadzi na swego konia na powrotnej drodze?
Czuła, że Franciszek umieścił ją umyślnie tu, przy balustradzie, by ją lepiej widzieć i by móc na nią czekać i wyjść razem z kościółka.
Marja słyszała jak nieraz mówiono, że Franciszek Rosana nigdy nie patrzy nikomu prosto w oczy, nawet, gdy z kim rozmawia; uchodził przeto za nieszczerego i był antypatyczny dla wielu ludzi. Co za niegodziwa złośliwość! Pomyślała, że, przeciwnie, nikt jej nigdy tak głęboko w oczy nie zajrzał.
Rozpoczęła się msza i Marja usiłowała się skupić. Podniosła się, gdyż ludzie zaczęli się tłoczyć aż do stopni ołtarza. Nad głowami stojących, przez otwarte drzwi widne były w kwadracie żywego światła jeszcze tłumy ściśnięte, stłoczone na równince i niżej, na urwiskach. Marja odwróciła się, lecz zamiast doznać pożądanego skupienia, uczuła jeszcze większe roztargnienie. Nigdy dotąd nie była świadkiem tak wspaniałego i równie imponującego widowiska, zalanego takiem światłem, takiemi kolorami, nawet w katedrze nuorskiej w czasie Wielkiego Tygodnia. Widziała tu stroje z piętnastu czy dwudziestu wsi, twarze o przeróżnym typie i wyrazie, stare, hieratyczne głowy pasterzy i fenickie profile, i ogorzałe oblicza śmiałych wyspiarzy z gór, o długich lombardzkich kędziorach, którzy poprzez wieki zachowali jeszcze w Sardynji coś z dawnego męstwa, i złocone profile madonn łacińskich, i duże saraceńskie oczy koloru nocy, i usta czerwone jak granaty Cedrynu, i policzki białe jak śnieg na Gennargentu.
Było to małe morze głów niespokojnych, żółtych, czarnych, rudych, białych, gołych, okapturzonych, owiniętych po żydowsku, po arabsku, po bizantyjsku, w szerokie chustki z frendzlami, ciemne, granatowe, w smutne mantyle lub białe, nakrochmalone opaski.
Marja spostrzegła wreszcie jeszcze pięć czy sześć kobiet bosych z rozpuszczonemi warkoczami, ale żadna nie miała tak wspaniałych włosów, jak ona. Kiedy przy podniesieniu, nie mogąc uklęknąć, schyliła głowę z piersią podaną naprzód, wspaniałe fale jej włosów dotknęły ziemi. Mały chłopak wiejski, który służył do mszy, obejrzał się ciekawie dwa czy trzy razy. Marja zauważyła swego nowego wielbiciela, tknięta niezwykłem podobieństwem jego szarych oczu do oczu Piotra Bernu. To samo spojrzenie, ożywione tem samem metalicznem i magnetycznem światłem. W uroczystej ciszy tłumu przypomniał jej się nagle Piotr. Myślała o nim przelotnie w czasie drogi, ale po spotkaniu konnej karawany z Nuoro, zapomniała nawet o jego istnieniu. Obecnie przypomniał jej się niespodziewanie przez jasne i głębokie spojrzenie chłopca. Wstając z klęczek, musiała się odwrócić, aby uwolnić rąbek tuniki, który przycisnęła kolanem sąsiadka, i spostrzegła, że Franciszek wciąż jeszcze jej się przygląda; oczy ich nawet spotkały się, lecz szybko odwróciła głowę i do końca mszy już nie patrzyła za siebie. Jakiż ten Franciszek Rosana był czarny i brzydki! Cały jego majątek i wytworne wzięcie, czernie były wobec jasnych i czystych oczu Piotra Bernu? niemniej od tej chwili Marja poczuła, że dziwny czar, dręczący i pociągający zarazem, jaki ją łączył z Piotrem, zerwie się stanowczo i to za sprawą brzydkiego człowieka. Poczuła z tego powodu jakiś niewytłumaczony smutek, lud tymczasem śpiewał swoje Gosos[3] na tęskną i spokojną nutę, rzekłbyś hymn, dźwięczną i poważną muzykę samej tej przyrody, gór, jasnego jesiennego zachodu w uroczystem zaróżowieniu olbrzymiego, samotnego i wysokiego widnokręgu:

Sas roccas distillan perlas,
Sas mattas grassias e donos!
Cun milli boghes e tonos
T’acclaman sas aes bellas,
Sas relughentes istellas
Falan pro t‘incoronare.[4]






  1. Osiołki.
  2. Zamiast dialektu sardyńskiego (przyp. tłum.)
  3. Pieśni na cześć Matki Boskiej.
  4. Opoki sieją perłami
    Krzaki ślą łaski i dary!
    Tysiącem głosów i tonów
    Wdzięczne cię wielbią ptaszęta
    Gwiazdy, świecące blaskami.
    Spływają, by wieńczyć ciebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.