Po grzesznej drodze/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Po tem wszystkiem, co zaszło, Piotr zmienił się bardzo. W pierwszych dniach był jakby odurzony swojem niewysłowionem szczęściem, i miłość Marji, lubo tak upragniona, tak gorąco pożądana, i obecnie wywzajemniana, wydawała mu się wciąż jeszcze rzeczą niemożliwą. Zczasem przyzwyczaił się do wielkiej słodyczy, poweselał i poczuł w sobie jakby nową, utajoną siłę fizyczną i moralną. Zapomniał o niezadowoleniu, nie cierpiał na bezsenność; budził się z największą radością do życia, do pracy, do miłości, czuł podświadomie, jak mu się widnokrąg rozszerza i jaśnieje. Żył jakby w nowym jakimś świecie, w nowem istnieniu i wszystko mu się wydawało piękne i ładne: pobłażliwość, dobroć, łagodność, nigdy nie zaznane, opanowały mu serce.
Ale była to szczęśliwość cicha i zazdrośnie strzeżona. Często Piotr wydawał się jeszcze bardziej, niż zwykle milczący i zamknięty w sobie i tylko oczy mówiły o rozśpiewanej tajemnicy, co wypełniała całą jego istotę. Nigdy, w całem swem życiu, nie czuł się tak szczęśliwy, i wspominając swą nieskończenie smutną przeszłość, miał wrażenie, że po długiem przebywaniu na zimnie i deszczu, znalazł się teraz w jakiemś miłem zaciszu.
Dziwnym trafem nie odczuwał żadnej zazdrości, żadnej podejrzliwości. Może przez pewną zarozumiałość, może dzięki ślepemu zaufaniu do Marji. Stawiał ją tak wysoko, że nie przypuszczał, by była w stanie go zdradzić, a sam w miłości jej dla siebie czuł się bardzo silny i wyższy ponad wszystkich.
W przyszłość patrzył spokojnie i z wiarą. Ciotka zrobiła testament na jego korzyść i dogorywała z każdym dniem. Piotr nie życzył jej śmierci, a przynajmniej nie przyznawał się do tego życzenia; myślał jednak o sprzedaniu spadku i założeniu małego handlu wołami. Była to jego myśl bezustanna. Wiedział, że po roku lub dwóch z każdej setki zrobi tysiąc. W trzy lub cztery lata miał nadzieję przedstawić się wujowi Mikołajowi z kapitałem nie do pogardzenia i poprosić go o rękę Marji.
Noinowie i cały wielki ród ciotki Luizy narobiliby hałasu, ale jeżeliby Marja chciała, a on był w stanie dać jej przyzwoite utrzymanie, co mogło mu zależeć na tamtych? Prawie wszystkie jego myśli obracały się koło tego punktu, który mu się wydawał celem pewnym i postanowionym. Czy pracował w sadzie, w zagrodzie lub w winnicy, czy obchodził zasiewy, rąbał lub ściągał drzewo z gór, czy jeździł po wino i zboże w interesach gospodarza, czy woził korę lub węgiel do Orosei, zawsze myślał o Marji i o sposobie uwolnienia się, zbogacenia, by móc ją poślubić. Był rozsądny, rozumiał, że Marja Noina, chociażby go kochała, nie może połączyć się ze sługą i sam nawet nie chciał tego.
Kochali się tymczasem tak po kryjomu i tak przezornie, że nikt nic nie podejrzewał. W dzień Piotr bywał zawsze poza domem, nawet nie zawsze mógł powracać na noc do miasta. Nieraz przechodziły tygodnie, że nie widział Marji, a gdy się, spotykali przy ludziach, zachowywali się lodowato i obojętnie, unikając spojrzeń i słówka rozmowy.
Marja korzystała nawet z każdej sposobności, by wydać się dumną i wrogą dla niego, krzyczała, strofowała o drobiazgi, a on jej odpowiadał hardo, bez szacunku i kłócili się tak zawzięcie, że wuj Mikołaj uważał za stosowne pośredniczyć, a stawał prawie zawsze po stronie Piotra.
Gdy potem znaleźli się sami, Piotr śmiał się, a Marja uśmiechała, aby go zadowolić, ale w głębi krwawiło jej się serce na myśl, że tak okropnie podchodzi rodziców.
Kiedy Piotr spędzał noce w mieście, Marja czekała, aż wszyscy w domu usną, potem cichutko, z wszelkiemi ostrożnościami schodziła do kuchni i spędzała z nim razem całe godziny. Mówili szeptem; Marja co chwila szła się przekonać, czy rodzice śpią, i wracała.
Piotr opowiedział jej o sobie wszystko, o swojej przeszłości, o chwili obecnej i przyszłej, z najwyższem zaufaniem i szacunkiem, wyznał jej swoje marzenia, projekty, i często, bardzo często wyraz miłość przeplatał się z wyrazem pieniądze.
— Ależ twoja ciotka jakoś nie umiera! — rzekła któregoś wieczora Marja, ściskając mu rękę, żeby załagodzić swe niedelikatne wyrażenie.
— Tak myślisz? — odpowiedział łagodnie.
— Mnie przeciwnie się zdaje, że tego roku nie przeżyje. A wtedy odrazu zacznie się nasze powodzenie, Marjo moja, serce moje, moja piękna Marjo!
Cień jakiś przeszedł pomiędzy niemi. Czuli oboje, że tak mówić nie należy, jakkolwiek ciotka jest taka stara, że śmierć już byłaby rzeczą naturalną i że powinna odejść i zostawić miejsce dla nich, młodych i pełnych życia.
Bywało, i to często, że Marja zapadała w głęboki smutek w obecności Piotra.
— Co ci jest? — pytał jej zaraz z przejęciem.
— Nic. Cierpię.
Wtedy cierpiał i on, łudząc się co do rodzaju jej nieszczęścia. Było to nieszczęście dziwne i zawikłane.
Marja cierpiała, bo kochała, a namiętność wywoływała u niej zjawisko odwrotne jak u niego. Jej widnokrąg zacieśnił się i zachmurzył; miłość, zamiast podniecać i rozradować, napełniała ją zbyt często wstydem i gniewem na siebie samą. Nie zapomniała o swych dumnych marzeniach i oddana niepodzielnie we władzę namiętności, która zadawała kłam tym marzeniom, a w rozumieniu jej środowiska była hańbą bez imienia, — cierpiała dotkliwie.
Nie wierzyła w istnienie skarbu, jakkolwiek myśl o nim pchnęła ją zrazu na niebezpieczną drogę. Zresztą Piotr sam prędko zgotował jej rozczarowanie pewnej nocy, gdy o tem rozmawiali:
— Co tam skarb! Głupstwo! To niema nic do rzeczy, będziemy szczęśliwi i bez niego, ty będziesz moim skarbem, a ja twoim...
Nie odpowiedziała nic, ale uczuła chłód na twarzy i w sercu. Bądź co bądź — to rozczarowanie. Przekonała się, że jednak zawierzyła niepotrzebnie i na chwilę zobaczyła zupełnie jasno położenie, w jakiem się znalazła. Smutny to był wieczór. Jakkolwiek Piotr mówił z ogniem i czułością, słuchała zimna i niechętna jak po otrzymaniu złej wiadomości. Piotr, jak zwykle, chciał być ślepy i wolał wierzyć w jej tłumaczenie, że czuje się niedobrze.
Odeszła prędko i przez całą noc nosiła się z postanowieniem zakończenia tego szaleństwa. Czemu się dała tak opętać, jakiego lubczyku się napiła, jakie czary jej zadano? Coby powiedzieli rodzice, gdyby wiedzieli!
Rzucała się na łóżku, gryzła wargi, wciskała paznokcie w dłonie aż do bólu i starała się narzucie sobie postanowienie, żeby nie schodzić się już z Piotrem na cztery oczy, stronić od niego i rzucie go. Czuła, że grzeszy, kochając wbrew woli rodziców, a miłość jej nie była czysta i szlachetna, bo przysięgła Piotrowi uroczyście, a nie czuła w sobie siły dotrzymania przysiąg. Pomyślała o spowiedniku; ostatecznie wyspowiadawszy się, pozbyłaby się ciężaru z serca, a Bóg jest wielki i miłosierny. Przyszło jej na myśl, że to, co się stało, jest sprawą djabła i modliła się o ocalenie od pokus, wzywając miłosierdzia bożego, by się niebo zlitowało nad nią i uwolniło ją od czarów. Ale nazajutrz znów ją opanowała z większą niż kiedybądź siłą ślepa i głęboka namiętność, i gdy noc zapadła i należało udać się na spoczynek, niewysłowiony smutek ją ogarnął. Jak się położyć, nie zobaczywszy Piotra, jak spać, kiedy on wyczekuje w niepokoju i niepewności? Czuła jakby wielka pustka powstała w niej, nie wiedziała dobrze, czy w głowie, czy w sercu, i chciała płakać, buntować się przeciw przesądom, które jej nie pozwalają kochać otwarcie, tak jakby jej ambicja i pragnienia. były czemś obcem jej własnej woli.
Zeszła, lecz gdy przechodziła przez dziedziniec, niechęć i gniew odezwały się na nowo. Wróciła do swej izdebki i rzuciła się na łóżko z łkaniem. Zażarta walka między rozsądkiem a sercem zaczęła się po raz drugi i na chwilę serce zwyciężyło. Zeszła ponownie, a widząc Piotra, który wyczekiwał jej z upragnieniem, zapomniała zupełnie o dumnych zamiarach ubiegłej nocy. Ale od owego wieczora, więcej niż kiedybądź, zaczął się dziwnie nienormalny proces w jej kociej psychice; powzięte postanowienie w pierwszych chwilach miłości, aby dotrzymać wiary Piotrowi i zostać jego żoną, zachwiało się w swych podstawach, stało się rodzajem meteora, który się zjawia i znika, stosownie do odbicia godziny i światła.
Walka pomiędzy miłością własną a namiętnością, pomiędzy dążeniami serca a rozsądku gorzała ciągle i nieubłaganie. Nadeszła chwila, kiedy Marja nie śmiała badać głębin swych myśli i chwiała się w ustawicznych wahaniach, czepiając się jakiejś złośliwej nici, niby podpory.
Gdy Piotr był nieobecny, dawała się owładnąć dawnym uczuciom i postanawiała zerwać nieszczęsny łańcuch, który ją przykuwał do niego. Ale gdy powracał, ulegała znowu urokowi wielkiej słodyczy; zdawało jej się, że nie mogłaby żyć bez tej fatalnej miłości i karciła się szczerze za swe złe zachcenia. Bolało ją głęboko i poruszało wyrzutami sumienie, gdy Piotr zaczynał mówić o swej niezmiernej miłości, o swem oddaniu i swojej niezachwianej wierze. I gdy on, kochając prawą, szlachetną miłością, z bezwiedną wyższością, czuł, że jasność zalewa mu duszę i całą przyszłość, ona zapadała w głębokie i tajemnicze ciemności.
Każdy dzień, który przechodził, wytwarzał dla niej, w jej niezdecydowaniu, sytuację coraz bardziej przykrą, cierpiała więcej niż zaznawała radości i czyny odzwierciedlały jej brak wewnętrznej równowagi. Od kilku miesięcy nie była już tą gospodarną dziewczyną, co dawniej. Dziwne i niewytłumaczone roztargnienia unieruchomiały jej ręce i zaciągały cienie na twarz. Wuj Mikołaj gniewał się na nią często, że książki nie są prowadzone porządnie, jak dawniej, rachunki się nie zgadzają, a ciotka Luiza zastanawiała się nad jej niezwykłem niedbalstwem. Tak przeszły zimowe miesiące.
Marja nie spełniła tego roku nawet obowiązków wielkanocnych, jakkolwiek o tem zapewniała matkę. Czuła się podwójną grzesznicą, najpierw, bo oszukiwała swoich, w stosunku do Piotra, a następnie, bo łudziła Piotra, nie mając szczerego zamiaru poślubienia go.
Bywała niejednokrotnie tak przygnębioną, że pragnęła śmierci.
Gdy nastały piękne dni, Piotr musiał znowu oddalić się na dłużej; ale gdy tylko mógł, wpadał do domu, przebywając nieraz z niesłychaną szybkością olbrzymie przestrzenie i poświęcając całe noce. Najczęściej gospodarze nawet nie wiedzieli o jego bytności, wpadał późno w nocy i odchodził po zobaczeniu się z Marją.
— Połóż się, odpocznij, jak tylko zajdziesz rzekła mu którejś nocy, odprowadzając go po cichu do bramy.
— Gdzie tam! Jak tylko zajdę, będzie dzień i zabiorę się do roboty — odpowiedział, patrząc na gwiazdy, by zgadnąć, która godzina.
Istotnie nie kładł się nigdy w dzień, nie kradł czasu, który należał do pana, przeciwnie, po bezsennych nocach, kiedy widywał Marję, pracował jeszcze gorliwiej. Czuł się bardzo silny i szczęśliwy, jak młody lew, kochający i kochany, i szczęście pchało go do obowiązku, zwłaszcza do obowiązku względem ojca Marji.
— Czy nie dość, że mu kradnę córkę? myślał.
To też jego zboże wzeszło najpiękniej ze wszystkich łanów, kołyszących się na polach Lollovi, Nuoro i Orane i wuj Mikołaj, gdy przyszedł je obejrzeć w maju, był zachwycony.
— Znakomicie, Piotrze, znakomicie, mój chłopcze. Jeśli będziesz chciał, zostaniesz całe życie w moim domu.
— Oby Bóg dał — odrzekł Piotr, myśląc o czemś, o czem się gospodarzowi nawet nie śniło.
Tymczasem w czerwcu nastały ciągłe deszcze, a potem tak silne nieprzewidziane i przedwczesne upały, że kłosy uschły, zanim jeszcze dojrzały i urodzaj przepadł. Piotr cierpiał strasznie z tego powodu i wpadł w szczerą zgryzotę.
Wujowi Mikołajowi żal go było i pocieszał sługę, jak gdyby to nie on był poszkodowany.
— Do djabła! Toć to nie koniec świata. Jakkolwiek nie jesteśmy bogaci, nie zginiemy z głodu, jeżeli nawet nie zbierzemy wiele. Gdyby tylko tak było z innemi nieszczęściami! — rzekł, patrząc melancholijnie na swoją biedną nogę, a potem podnosząc oczy ku niebu, metalicznemu zupełnie w skwarze popołudniowej pogody.
— Pan Bóg stale zagniewany, i słusznie, bo świat nie był nigdy bardziej przewrotny. Co myślisz o tem, Luizo, czy mam słuszność, czy też nie?
— Myślę, że masz słuszność, — odrzekła.

...W żniwa Sabina straciła ostatnią nadzieję co do miłości Piotra. Poszła żąć razem z Marją, Piotrem i innemi dziewczętami i żniwiarzami ze wsi. Marja przodowała, jak zwykle; wysoka jej postać wybijała się nad złoto kłosów, jak mak płonący.
Nachyleni nad gorącemi kłosami, zmęczeni i spotniali, żniwiarze śmiali się, żartowali i śpiewali w ciszy południa. Porzucone na snopach sierpy błyszczały, jak srebrne półksiężyce, żółty krajobraz leżał jakby senny, a odległe góry zdawały się rozpływać w niebieskich oparach. Słońce opaliło ręce i twarze żniwiarek, twarz Marji stała się miedzianą, kameą, w której oczy błyszczały jeszcze potężniejszym niż dawniej czarem; jedna tylko Sabina była blada, milcząca, i poważna, z oczyma, przesłoniętemi przez włosy, które w słońcu wydawały się jeszcze bardziej złote i tonące w morzu wspomnień i rozczarowań.
Widziała któregoś wieczoru, jak Piotr pocałował Marję za chałupą. Zrozumiała, zdumiała i pogrążyła się w boleści; ale nie powiedziała nic, i nie chciała wiedzieć nic więcej. Zamknęła się w swej smutnej miłości, która, wobec nieprzewidzianej i niepokonanej przeszkody, pogłębiła się jeszcze przez wszystkie męki zazdrości i rozpaczy.
Ale Piotr nie zauważył nawet cichego uwielbienia, co opływało go, jak tajemne szczęście, o którem kiedyś tak poetycznie marzył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.