Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Marja nic nie powiedziała ojcu, a tem mniej matce.
Wypłakawszy się ze złości, z pogardą i wstydem zasnęła wreszcie, szepcąc półgłosem:
Każę go wypędzić... wypędzę go i kopnę tego gałgana!
Ale, jak wiadomo, noc uspakaja. Marja obudziła się nazajutrz wcześnie. Zimny świt smutnie oświetlił izdebkę, zdaleka napływały ostre dzwony, wzywające na ranną mszę.
Pierwsze wrażenie Marji było, że miała brzydki, przykry sen, ale wkrótce świadomość rzeczywistości powróciła. Czuła znowu na policzkach rumieniec wstydu i gniewu. Boże, jakże teraz stanie przed Piotrem? Z jakim bezczelnem szyderstwem będzie teraz patrzył na nią! Ten nędznik, awanturnik, — podlec!... Wyskoczyła z łóżka. Zdawało się jej, że mówi te i inne wyrazy na głos; ubrała się powoli, zatrzymując się bezwiednie co chwila z rękami bezczynnemi, cała przejęta jedną myślą: — Co robić?
Pomysł, zrodzony w pierwszym porywie wściekłości, to jest oskarżenie Piotra przed ojcem, minął. Wstyd był za wielki, nie, nie! Wuj Mikołaj by się rozzłościł, narobił skandalu i rzecz mogłaby się roznieść po sąsiedztwie. Na samą tę myśl dreszcz ją przebiegł, dbała o dobre imię więcej niż o życie. Ale jakże inaczej wygnać Piotra, pod jakim pozorem pozbyć się jego wstrętnej obecności? Nie było sposobu.
Otworzyła okno. Po pogodnej nocy dzień zapowiadał się brzydki, chmury zbierały się na zimnem i szklistem niebie, a wiatr powiewał, dął w godzinie wyblakłego i melancholicznego świtania. Marji było to bardzo nie na rękę, gdyż miała wysuszyć bieliznę, a przy ponownym deszczu, wietrze i słocie będzie musiała czekać kto wie, jak długo. Stała kilka chwil nieruchomo przy oknie, badając szary widnokrąg, muskana wiatrem i zupełnie nie myśląc o Piotrze. Ale gdy tylko odeszła od okna, wspomnienie upokorzenia pochwyciło ją na nowo, spochmurniała na twarzy, gniew ją ogarnął i śmiertelny smutek, i jak chciałaby dać upust tym uczuciom, zaczęła słać łóżko, tupiąc przytem nerwowo nogami.
— Czy djabeł cię opętał, dzisiaj — krzyknął ze sąsiedniego pokoju, nagle budząc się wuj Mikołaj. — Czemu tak hałasujesz? Czy nie możesz dać ludziom spać?
Uspokoiła się, znowu napadła ją chęć wyznania ojcu wszystkiego i już zrobiła krok; gdy nagle nadzieja, że Piotr odszedł tej nocy, nie czekając aż go wypędzą, zatrzymała ją i uspokoiła. Zeszła wesoło, prawie pewna, że znajdzie kuchnię opróżnioną. Zastała Piotra śpiącego, wprawdzie niezupełnie spokojnie, bo głowę trzymał opartą nie o maty, ale o stołeczek, a twarz miał bardzo bladą, w nikłem świetle, jakie z trudem przenikało przez szybkę okna. Zatrzymała się i patrząc na niego, miała wielką ochotę kopnąć tę twarz uśpioną; wszakże nie uczyniła tego, raczej przyglądając mu się dalej, po pierwszym wybuchu wzgardy, poczuła pewien smutek, pewien poryw filozoficznej i chrześcijańskiej wyższości.
— Oto zmartwienie, na jakie są narażeni ubodzy! Mogą być sponiewierani i skopani przez bogate dziewczęta, które ośmielili się pokochać! Ale czy i w gruncie i oni nie są ludźmi? A jeżeli w zamian za miłość zbierają nienawiść, cóżby zebrali, siejąc nienawiść? Czemuż to nie jesteśmy wszyscy równi, na tym świecie? (w duchu pomyślała: wszyscy bogaci).
Westchnęła i wstrząsnęła głową.
— Ostatecznie każdy powinien pozostać przy swojem; biedni z biednymi, bogaci z bogatymi. W każdym razie Piotr postąpił bardzo, bardzo źle, że śmiał podnieść oczy aż na nią, a potem oświadczył się, warjat! Żeby był przynajmniej milczał, albo choć mówił z wdziękiem. Co to za sposób oświadczania się! Bydlę!
Rozzłościła się znowu, ale nie tak gwałtownie.
Pocałował ją tu, dokładnie na tem samem miejscu, niedaleko drzwi. Ach, gdyby ojciec to wiedział!
Piotr spał niespokojnie i gdy podeszła do komina rozniecić ogień, musiał ją poczuć przez sen, bo obudził się nagle. Stał się jeszcze bladszy i zaczął dygotać z zimna, patrzyć na nią z przerażeniem.
— Bydlaku, — rzekła na pół żartem na pół serjo, poruszając popiół — czemuś pozwolił, by ogień wygasł?
Podniósł się i wybąkał:
— Paliło się jeszcze przed chwilą, gdy zasnąłem. Tak prędko wygasło!
Marja poszła po zapałki. Kiedy powróciła, Piotr już był rozpalił ogień krzesiwkiem. Czuła, że pragnie ją zadowolić w najdrobniejszej rzeczy, spodziewając się przebaczenia.
Istotnie począł o nie błagać natychmiast, nieśmiało, podczas, gdy chmurna i szydercza stawiała maszynkę z kawą na kominie.
— Byłem szalony... wybacz mi, Marjo. Pójdę sobie, jak tylko znajdę jakiś pozór, ale nie mów mi nic, Marjo... przebacz mi, ty jesteś taka dobra! Przysięgam, że ci już nigdy nie powiem ani słowa...
Zpoczątku była bardzo zła, wymyślała mu, groziła strasznemi rzeczami, zarzucała wyrazami, ale widząc, że jest ciągle pokorny i cierpliwy, że błaga i przysięga, że żałuje, że nigdy nie odezwie się słowem w tej sprawie, i ona obiecała mu milczenie, byle tylko starał się opuścić dom jak najprędzej i uwolnił ją od swojej osoby.
Ale wybaczyć nigdy, nawet w godzinie śmierci, ani na tym świecie, ani na tamtym!...
W każdym razie zachowała milczenie.
Piotr nawet nie myślał odejść, zachowywał się spokojnie przez kilka tygodni, tembardziej, że bywał dużo nieobecny i nie nocował w domu. Za swych rzadkich powrotów nie mówił do niej nigdy, tylko wpatrywał się tak długo i tak uparcie, że rumieniła się i uciekała od niego.
Później, pomału, delikatnie zaczynał znów szeptać o miłości, nieśmiało zrazu, potem z pokorną szczerością, a wreszcie znowu językiem wielkiego rozdrażnienia.
Pewnego dnia zagroził jej tak otwarcie, że się zabije, iż zadrżała.
— Ależ, Piotrze! Jesteś warjat naprawdę. Nie rób szaleństw, bądź rozsądny. Pomyślę...
Już się nie oburzała; być kochaną przez sługę nie wydawało jej się już widocznie rzeczą tak wstrętną, a Piotr po jej ostatnich wyrazach, które zawierały kocią pieszczotę, czuł się jak w niebie.
Zresztą Marja przez długi szereg dni przyzwyczaiła się mimowoli do namiętnej miłości, jaką ją otaczał; nie zawsze się o nią gniewała, zdawało jej się, że nawet obręb jej fartuszka nie był dotknięty i że sama jest, jak dawniej, wyniosła i niedostępna.
Uważała, że Piotr jest dobry, przystojny i przywiązany, zasługuje więc na miłość dla swych osobistych zalet. Wiedziała, że jest oddany jej całkowicie i nieraz przesadzała jego zasługi, albo przez przyzwyczajenie, jakie się ma w podnoszeniu wartości rzeczy, stanowiących naszą własność, albo dla usprawiedliwienia się przed sobą samą ze swej nieszczęsnej pobłażliwości.
O kochaniu go nie mogło być mowy!... Prawda, powiedziała to samo o przebaczeniu jego pierwszego zuchwalstwa, i nietylko przebaczyła, ale pozwoliła mu pozostać....
Więcej jednak nie było możliwe. Gdyby nawet popełniła szaleństwo i zgodziła się wyjść za niego, czyby jej rodzice nie połamali kości? A coby powiedzieli ludzie, sąsiedzi, miasto, że jedyna córka Mikołaja Noiny tak się poniża? Niepodobieństwo!
Śmiała się w duchu szyderczo i okrutnie, ilekroć myśl, że może pokochać Piotra, myśl niewywoływana i niedopuszczalna, zaświtała jej w głowie. A jednak, gdy był blisko i pożerał ją wzrokiem, nie śmiąc tego wyznać sama przed sobą, miała wrażenie, jakby jej dech zapierało, myśli się plątały, rumieniła się, spuszczała oczy i czuła, że jej ten wzrok wnika do duszy, w mroczne głębiny, w które sama zajrzeć nie ma odwagi.
Ale Piotr już w nie wniknął i w pewnych chwilach, gdy oczy Marji poddawały się w głębokiem oczarowaniu dociekaniom jego spojrzenia, czytał więcej, niż było, i w wielkiej tajemnicy rozpalał się jeszcze straszniejszą namiętnością i zuchwalstwem.
W tydzień po owem nierozsądnem — nie warjuj, Piotrze! pomyślę — zaczął na nowo szaleć i błagać. Lecz ona o niczem nie myślała, a raczej postanowiła go prosić, by sobie poszedł, skończył raz z tą sprawą i dał jej spokój. Cierpiała bardzo i nie mogła już znosić tej niemądrej gry.
Powiedziała mu to szorstko z wielką pychą.
Piotr, rozczarowany w swych prawdziwie nierozsądnych nadziejach, doznał zgryzoty i głębokiego upokorzenia, jak pierwszego wieczoru. Patrząc na Marję, miał gwałtowne zamysły, które mu sprawiły mocny szum w uszach i bicie w skroniach. Opanował się jednak tym razem i zaczął kłamać:
— Wiem, Marjo, że mnie nie chcesz, dlatego, że jestem biedny, ale przyjdzie czas, kiedy pożałujesz tego bardzo a bardzo. Zobaczysz. Zobaczysz. Moja ciotka....
— Co twoja ciotka ma do tego?... — rzekła żywo.
— Co ma do tego? Dowiesz się kiedyś po jej śmierci!
— Ah, skarb! — zaśmiała się.
— Nie wierzysz, prawda? A jednak, Marjo, chciałbym, żeby tak wszystko czego pragnę, się sprawdziło, jak prawdą jest, że któregoś dnia będę mógł nabyć wszystkie twoje grunta i domy.
Marja śmiała się wciąż i rzekła:
— Ależ kupuj, kupuj. Wszystko, co mówisz, może być prawdą, tylko ja ci nic powiedzieć nie mogę. Nawet gdybym się zgodziła, rodzice by mnie powiesili.
— A ty... a ty? — przerwał Piotr.
Odeszła, nie dawszy mu żadnej odpowiedzi i nadzieja ożyła w nim na nowo, jednak ona przez kilka dni unikała go stałe. Dopiero po drugim, nieskończonym tygodniu rozpaczliwego wyczekiwania, ciągłego zwątpienia, nadziei i niepewności przyłapał ją w kuchni przy ogniu.
— A ty, Marjo... a ty? — ponowił pytanie.
— Ah, ja? Ja nie wiem!
Nie wydawała się już dla niego Marją Noina, ale Piotr Benu wydał się sobie królem całego świata. Zatrzymał ją, gdy zmierzała ku wyjściu i z pokorą, a razem gwałtowną namiętnością, zawołał:
— Czemu chcesz odejść? Już teraz wiem. Kochasz mnie, Marjo; powiedz, że mnie kochasz, nie zaprzeczaj!
— Nieprawda, nieprawda, odejdź, daj mi pokój... — rzekła, próbując się uwolnić.
Ale czyniła to za słabo, a Piotr nie miał zamiaru jej puścić. Postawił nawet warunki.
— Dobrze, odejdziesz później. Tylko wpierw powiedz mi, że mnie kochasz.
— Tak, lubię cię — rzekła.
Piotr jednak nie dotrzymał warunków umowy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.