Po burzy (Junosza, 1890)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Przez kilka tygodni, podczas których Zosia znajdowała się ciągle w domu pani Władysławy, Kamiński nie zajrzał do siostry ani razu. Nie chciał się narzucać, wolał pozostać zdaleka i cieszyć się nadzieją, że z czasem, gdy wrażenia bolesne pod wpływem czasu złagodzone zostaną, gdy Zosia uspokoi się cokolwiek — będzie mógł podjąć na nowo starania...
Wolał oczekiwać, aniżeli przyjść w porze niewłaściwéj i stracić nadzieję na zawsze... Była ona zbyt drogą dla niego, ażeby ją mógł na jedną kartę postawić.
Zdaleka się więc trzymał i czekał, ufając, że czas najlepszym i najwierniejszym sprzymierzeńcem mu będzie.
W Warszawie bywał często i o ukochanéj swojéj najbardziéj szczegółowe miał relacye. Wiedział, że zdrowie jéj z każdym dniem powraca, że na twarzy zaczyna się pokazywać delikatny rumieniec, biała rączka coraz mniéj szczupłą, mniéj przezroczystą się staje...
I o tém wiedział także, że Zosia już nie płacze tak często, nie zamyśla się jak dawniéj godzinami całemi, i że o listach, które pani Władysławie do schowania powierzyła, nie wspomina wcale. Były to wiadomości pocieszające, a siostra utrzymywała go ciągle w nadziei, że z czasem cel jego marzeń zostanie spełniony.
On ją tak kochał, tę wątłą, bladą dzieweczkę, która w samém zaraniu życia wyrzucona z rodzinnego gniazdka, na tułaczkę pomiędzy obcych pójść musiała, która przecierpiała i przebolała tak wiele. Dotychczas była związana słowem, była narzeczoną innego — dziś zmieniły się rzeczy, tamten stosunki zerwał, porzucił ją na zawsze, cóż więc na przeszkodzie stać może? a jednak Kamiński miał pewne obawy. O sobie niewiele rozumiał, wątpił, czy potrafi wzbudzić przywiązanie i uczucie.
W miarę jak Zosi przybywało zdrowia, budziła się w niéj dawna energia. — Nie taka energia, jak ją zwykli ludzie rozumieją, hałaśliwa, głośna, rzucająca się, lecz przeciwnie, cicha i zrezygnowana, łagodna a wytrwała.
— Dość już spoczynku! — mówiła sama do siebie — nie mogę być dłużéj ciężarem téj zacnéj, szlachetnéj kobiecie, nie mogę jeść jéj chleba zapracowanego ciężko... nie!
Upatrzywszy chwilę, kiedy pani Władysława sama się w swoim pokoju znajdowała, Zosia weszła pocichu, ujęła rękę swéj chwilowéj opiekunki i ucałowała ją.
— Zosiu! a to co?
— Podziękować ci przyszłam, droga pani, za twoją dobroć, za wszystko, co uczyniłaś dla mnie, za opiekę... prawie że za życie, bo gdyby nie twoja pani opieka, kto wié, czy nie znajdowałabym się teraz na cmentarzu, pod ciężką mogiłą.
— Nie bądź-że dziwną, moje dziecko, życie Bóg daje, a nie ludzka opieka...
— Bóg daje wszystko, i takie serca dobre, jak twoje, pani, jest Jego najpiękniejszym darem.
— Po co ty to mówisz, moje dziecko?
— Aby ci podziękować pani i aby cię pożegnać zarazem...
— Ach! co za duch niespokojny! — zawołała pani Władysława z uśmiechem — dokądże cię znów ciągnie jakiś chochlik? Czy znów na cygańską włóczęgę między obcych...
— A cóż mam robić? Pójdę, postaram się o miejsce, dzieci znów uczyć będę...
— I znów zachoruję, znów utracę zdrowie, które cudem prawie wróciło i zmarnuję życie zdaleka od swoich, w otoczeniu ludzi obojętnych, nieznanych...
— Jeżeli taki jest mój los!
— Moje dziecko, najgorszy bywa ten los, jaki sobie sami przeznaczamy. Zkąd ty możesz wiedziéć, że taki jest twój los?
— Tak mi się zdaje przynajmniéj.
— A mnie zupełnie zdaje się inaczéj. Czy możesz poświęcić mi chwilkę czasu? Czy będziesz mogła mówić spokojnie, chociaż-bym nawet poruszała jakieś zagrzebane popioły...
— Starać się będę...
— Usiądź więc i posłuchaj. Kiedy przed laty młodziutka, prawie jeszcze dziecko, oddałaś komuś swoje uczucie, zdawało ci się wówczas, że przeznaczeniem twojém jest być najszczęśliwszą istotą na ziemi. Kochać, być kochaną, spędzić życie wśród pól, łąk i lasów, w ukochanéj wiosce rodzinnéj, w tym malutkim światku, któryby ci jednak był za cały świat wystarczył. Przypomnij sobie, moje dziecko, czy nie takiém wydawało ci się wówczas twoje przeznaczenie.
Zosia westchnęła zamiast odpowiedzi.
— A późniéj, późniéj, gdy grom bił za gromem, cios uderzał za ciosem, klęska za klęską, gdy utraciłaś ojca, brata i jeszcze kogoś... gdy przed oczami krwawiły ci się łuny pożarne, gdy dom wasz przestał być waszym domem, a schorowana matka z młodszą twą siostrą nie miała dachu nad głową, gdy musiałaś pójść w świat, na przykrości, na niedolę — wtenczas zdawało ci się, że twojém przeznaczeniem jest tylko cierpiéć, płakać i czekać.
— Czyż nie miałam słuszności?
— Wcale nie... Przeznaczeniem twojem nie było cierpiéć i dręczyć się, gdyż ja sama osobiście przynosiłam ci, jeżeli nie szczęście, to przynajmniéj spokój i wytchnienie po latach ciężko przebytych. Odrzuciłaś jednak.
— Pani, pani! wszak odkryłam wtedy przed tobą największą tajemnicę mego serca, wszak powołałam się na twój sąd... Czyż mogłam postąpić inaczéj?
— Bynajmniéj, nie ganię twego postąpienia, przeciwnie, byłam i jestem z całem uznaniem dla twéj szlachetności i stałości. Odmowa, którą otrzymałam wtedy, zabolała mnie bardzo ze względu, że zraniła zacne, a tak blizkie mi serce, ale taż sama odmowa, droga Zosiu, postawiła cię w moich oczach bardzo wysoko. Ja cię pokochałam już wtenczas, kiedy mi brat opowiadał o tobie, pokochałam ujrzawszy cię, ale po rozmowie w Kaliszu, oprócz miłości zjednałaś sobie mój szacunek. Przedstawiłaś mi się jako kobieta o silnym duchu i szlachetném sercu... i cierpiałam bardzo na myśl, że cię muszę utracić. Nie przerywaj, droga Zosieczko, słuchaj daléj, dosłuchaj się wszystkiego do końca. Od chwili, kiedy wyjechałaś daleko i zniknęłaś nam z oczu, oboje z bratem moim cierpieliśmy bardzo. Co się działo w jego sercu, tego ci opowiadać nie będę, bo nie potrafię. Zmienił się do niepoznania... ja jedna wiedziałam tylko, jak mu ciężko i gorzko na świecie. Nareszcie nadszedł ów wieczór, którego nigdy nie zapomnę, ów wieczór, w którym siostra miłosierdzia przyniosła mi wiadomość, że ty tu jesteś w Warszawie... ciężko chora, zawieszona między życiem i śmiercią. Czy pamiętasz?
— Mogłażbym zapomniéć?
— Wtedy, gdy siedziałam pochylona nad twojem łóżkiem i z biciem serca wpatrywałam się w twarz twoją, nacechowaną ciężkiem cierpieniem, wtenczas, przypomnij sobie, otworzyłaś oczy i w chwili krótkotrwałéj, przelotnéj przytomności, dałaś mi do przechowania zwitek papierów.
— Tak! Do przechowania i do przejrzenia zarazem.
— Powiedziałaś, że z nich dowiem się o wiele więcéj, aniżeli z opowiadania twego.
— Czytałaś je pani?
— Cóż za pytanie? Przeczytałam wszystkie jednym tchem... od początku do końca i oblałam je łzami. Tak! tak, moja droga Zosiu, popłakałam się nad cichym dramatem twego życia... Powiedziałaś, że po przeczytaniu mam te papiery zachować i jeżeli wyzdrowiejesz, zwrócić ci je, jeżeli zaś Bóg zrządzi inaczéj, to spalić. Nie upominałaś się o nie dotychczas, są u mnie... ale, droga Zosiu, popełniłam niedyskrecyę, którą mi musisz wybaczyć.
— Niedyskrecyę?
— Tak jest! Z treścią tych papierów zapoznałam mego brata.
— O! na co?
— Sama nie wiem na co... Zdawało mi się, że to przyniesie mu przynajmniéj jakiś cień nadziei. Pokazało się wszakże, że treść owych listów nie była mu obca.
— Co pani powiedziała?
— Brat mój znał doskonale twoją historyę. Przeprowadził ze znajomymi korespondencyę o nim... wiedział o każdym jego kroku... a wiesz jaki miał w tém cel? Oto, chciał poruszyć wszelkie sprężyny, aby go powrócić i tobie oddać, aby cię uszczęśliwić. On tak cię kocha, ten mój brat... Wiadomości jednak, jakie ztamtąd otrzymał, sparaliżowały najszlachetniejsze zamiary. Pokazało się, że przedmiot ukochania twego zmienił się zupełnie, że znalazł szczęście tam daleko, a o tobie zapomniał.
— To prawda! — rzekła Zosia z westchnieniem. O mnie zapomniał, o wszystkiem zapomniał... ha! niech mu Bóg przebaczy!
Pani Władysława objęła Zosię z czułością.
— Słuchaj — szeptała do niéj — ciebie już dziś nic nie wiąże... jesteś wolna, niezależna, możesz rozporządzać sercem swojém, jak zechcesz. Zostań więc tu u mnie i pozwól, aby mój brat rozpoczął starania o twoją rękę.
— Pani! — rzekła Zosia poważnie — to niepodobieństwo.
— Dlaczego? dlaczego? Na miłość Boską dlaczego?!
— Wytłomaczę się pani. Ja wysoko cenię pani brata, uwielbiam jego zacny i szlachetny charakter, ale... — tu przerwała i zamyśliła się smutnie.
— Ale co? co za przeszkoda? — nagliła pani Władysława.
— Przeszkoda i duża przeszkoda, droga pani. Cóżbym mu w zamian przynieść mogła za jego przywiązanie i szlachetność? co? Złamane życie, duszę zbolałą!... Brat pani wart lepszego losu i znajdzie go niezawodnie.
— A jeżeli on właśnie ten najlepszy los widzi w związku z tobą?...
— To mi go żal... Ja nie jestem stworzona do szczęścia i nie potrafiłabym uszczęśliwić nikogo.
— Ty dziecko jeszcze jesteś, moja droga Zosiu.
— Masz pani słuszność, istotnie jestem dziecko niedoli i smutku.
— A czy on nie jest dzieckiem niedoli? Czy nie przeszedł chrztu nieszczęść, czy nie szedł w życiu przez ciernie kolące. Jego dotknął los bardziéj, aniżeli innych?
— To prawda! — szepnęła Zosia — to prawda...
— I tobie i jemu... obojgu wam należy się jaśniejsza chwila od losu... Dlaczegoż własnemi rękami ją odpychać?
— Pani! — odezwała się Zosia, mając oczy łez pełne — w związku, który projektuje pani, są szanse nierówne. Brat pani chce mi dać nazwisko swoje, majątek, zapewnić mi życie wygodne i spokojne... a ja cóż mu ze swéj strony ofiarować mogę... Co? powiedz pani sama... Jestem biedna, sierota, życie moje złamane...
— Ach! złamane... złamane! w twoim wieku ludzie się nie łamią, a zresztą, moja Zosiu, zastanówże się, czego ja od ciebie żądam, o co cię proszę? Czy zmuszam cię, abyś wbrew przekonaniu własnemu i uczuciom została żoną mego brata? Czy każę ci udawać przywiązanie, którego nie czujesz? Nie, moja Zosieczko, tego nie wymagam od ciebie. Jedynie tylko o to cię proszę, nie opuszczaj mego domu, nie odjeżdżaj... pozwól memu bratu, żeby tu przychodził, żeby się o twoją rękę starał. Poznacie się bliżéj, a jeżeli pomiędzy wami zawiąże się nić sympatyi wzajemnéj, jeżeli uznasz, że mój brat godny jest twéj ręki... to uszczęśliwisz go. Jeżeli nie, uczynisz co ci się podoba... Cóż mi odpowiesz na to, Zosiu?
— Zostanę...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.