Po burzy (Junosza, 1890)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Nadeszła wiosna. W Lipowie ludzie krzątali się na folwarku i na wsi. Z pługami, z bronami wyjeżdżali na pole, bydło rozproszyło się po pastwiskach, zrobił się ruch wiosenny. Bocian przywędrował ze stron dalekich, jaskółki uwijały się nad wodami, a wieczorem można było słyszéć odgłosy fujarek pastuszych i rechotanie żab.
Pan Leon od niejakiego czasu więcéj się gospodarstwem domowem zajmował, niż dawniéj. Wstawał raniéj i kazawszy sobie konia podać, w pole albo do lasu wyjeżdżał. Po obiedzie wypoczywał w swoim gabinecie, wieczorem zaś dzienniki czytywał, listy pisał, albo rachunki załatwiał i tak był ciągle zatrudniony, że z żoną i panną Franciszką zaledwie podczas obiadu widywał się i kilka słów obojętnych z niemi zamieniał. Te obiady lipowskie były bardzo monotonne i odbywały się prawie w milczeniu. Służący podawał i sprzątał potrawy, pani Anna czasem rzuciła jakieś słówko do dzieci, a pan Leon zwykle nic nie mówił.
Po skończonym obiedzie wstawał, całował żonę w rękę, pogłaskał jasne główki dzieci i ukłoniwszy się zdaleka pannie Franciszce, odchodził. Taka scena powtarzała się codzień, chyba że czasem gość się jaki trafił i monotonność tych uroczystych obiadów urozmaicił.
Właśnie p. Leon wstawał od stołu i ujął rękę swéj małżonki, aby złożyć na niéj pocałunek, gdy pani Anna swym słodkim, omdlewającym głosem rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia.
— Ze mną?
— Ach, dziwi cię to? Zapewne! mówimy z sobą tak rzadko...
— Ależ przeciwnie, zawsze jestem na twoje rozkazy.
— W takim razie, proszę cię, chciéj przejść do salonu, rozmowa potrwa może dłużéj, niż byś pan sobie życzył.
— Ale owszem, owszem...
— Wiem, że wolałbyś spać swoim zwyczajem, lecz kwestya jest ważna, proszę cię...
— Czy przynajmniéj pozwolisz, że każę sobie przynieść czarnéj kawy?
— I zapewne zapalisz pan cygaro?!
— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
— O! teraz możesz pan palić. Obojętne mi to jest, czy nasz salon zamieni się na kordegardę, czy nie...
— Dla czego?
— Chciéj pan usiąść i posłuchać...
Pan Leon usiadł na fotelu, pani Anna zaczęła się przechadzać po salonie, pragnąc myśli zebrać. Wreszcie zatrzymała się przed mężem.
— Nie wiém, czy raczyłeś zauważyć, że dzieci nasze rosną...
— A istotnie! — odrzekł tłumiąc ziewanie — w saméj rzeczy...
— Szczególna rzecz... a ja sądziłam, że pan tego nie widzisz, lub widziéć nie chcesz,..
— Widzę codzień...
— I nic cię to nie obchodzi?
— Ależ przeciwnie! bardzo...
— O, gdyby cię obchodziło, myślałbyś o tem, zastanawiał się...
— A któż pani powiedział, że nie myślę?...
— Zapewne, może zastanawiasz się, żeby im dać wysoką edukacyę, rozwinąć w nich talenta, jedném słowem, wychować je tak, jak przystoi panienkom ich urodzenia i majątku.
— Naturalnie...
— I sądzisz, że taką edukacyę dasz im tu w Lipowie...?
— Sama przecież wybierasz guwernantki, płacę im ile tylko każesz.
Pani zrobiła grymas.
— To wszystko na nic się zdało — rzekła — córkom naszym czego innego potrzeba.
— Hm, jak uważasz...
— Uważam, że trzeba ztąd wyjechać.
— Więc wyjedź!
— Nie wątpię, żeby to zrobiło panu przyjemność, ale my musimy wyjechać ztąd z całym domem.
— Wszyscy?
— Naturalnie, jeżeli mówię, że z całym domem, to łatwo się pan domyślisz, że idzie mi o cały dom. Tu stanowczo nie mamy co robić.
— Ależ w takim razie cóż się stanie z majątkiem?
— To już jest kwestya pańskich osobistych poglądów. Wszakże nie żeniłeś się z Lipowem i w każdéj chwili możesz się z nim rozstać.
— To niepodobna! nie sposób! — wymawiał się pan Leon, przerażony nagłem postanowieniem swéj małżonki — powtarzam, że nie sposób! Poczyniłem znaczne nakłady, podniósłem wartość majątku, powznosiłem budowle, w tém przekonaniu, że będę tu siedział do śmierci... marzyłem o tém. Nie jestem już taki młodzik, żebym miał na nowo karyerę zaczynać, zmieniać przyzwyczajenie swoje, tryb życia...
— Doprawdy, każden wyraz pański tchnie szkaradnym egoizmem.
— Egoizmem? zkądże znów?
— A tak! marzenia pańskie nie wychodzą po za granice wygodnego gabinetu, dobrego obiadu i ciepłego szlafroka... w Lipowie masz pan to wszystko, a przytém umiarkowaną agitacyę, która pomaga panu do dobrego trawienia. Bez kwestyi, są to bardzo piękne i wzniosłe cele życia, a wystarczyłyby w zupełności, gdybyś pan był kawalerem, ale nie zapominaj pan, że masz córki, a co za tém idzie i obowiązki.
— Pamiętam o tém.
— O, jeżeli pamięć zasadza się na obdarzeniu dzieci zabawką lub cukierkami, to tak... ale...
— Nie rozumiem, moja żono, czego właściwie żądasz.
— Szczęścia córek a przedewszystkiem edukacyi dla nich, domu otwartego, w którym poznałyby życie towarzyskie i same kiedyś dały się poznać, a przecież na tém pustkowiu...
— Więc wyjedź, zamieszkaj z dziećmi w Warszawie, w Wiedniu, gdzie zechcesz. Jesteśmy dość zamożni i możemy sobie na taki zbytek pozwolić.
— Nie mam zamiaru grać roli separatki i nie wyobrażam sobie domu bez męża. Pojmujesz zapewne, że nie chodzi mi o widok twojéj zaokrąglonéj twarzy i kilku podbródków.
— Zdaje się, że nasza rozmowa zaczyna przybierać ton cokolwiek, że się tak wyrażę...
— Zmienię go, skoro się panu nie podoba, a na poparcie moich słusznych żądań użyję jeszcze jednego argumentu. Sądzę, że będzie miał także pewne znaczenie.
— Ciekawym.
— Wiész pan, że prócz dzieci mamy także siostrę.
— Więc cóż ztąd?
— Jest to sierota i, bądź co bądź, pozostaje na naszéj opiece. Dla niéj musimy prowadzić dom otwarty, gdyż sam przyznasz, że czas wydać ją za mąż.
— O istotnie! był czas...
— Coś pan powiedział?
— No, powiedziałem, że według mego zdania, panna Franciszka mogłaby zrezygnować i wyperswadować sobie aspiracye do stanu małżeńskiego.
— A to z jakiego powodu?
— Hm!... co tu w bawełnę owijać... panna już nie młoda...
— Jesteś pan grubijanin! Frania niemłoda! a więc ja jestem stara, niedługo babą mnie nazwiesz?!
— Zmiłujże się, duszko, przecież czas w miejscu nie stoi, nie mogę cię nazywać szesnastoletnią panienką, skoro masz teraz lat...
— Powstrzymaj się pan z rachunkiem i odpowiedz mi na moje pytanie, a raczéj na moje żądanie stanowcze... kiedy wyjeżdżamy?
— Cóż tak pilnego? Przecież nie mogę zabrać was tak od razu, bez żadnego przygotowania i wywieźć, że już nie powiem o interesach majątkowych, na uregulowanie których potrzeba i rozmysłu i czasu.
— A jednak jabym chciała wyjechać jak najprędzéj.
— To téż wyjedziesz... wyjedziesz... dajmy na to, za pół roku; prędzéj na żaden sposób nie można.
— W takim razie zostań pan tu sam, do czasu, a ja z Franią i dziećmi pojadę do Warszawy jeszcze w tym tygodniu.
— Nie rozumiem przyczyny tego pośpiechu.
— Nie rozumiesz pan, bo nie chcesz rozumiéć, ale zastanów się, przecież skazane tu jesteśmy na zupełne odosobnienie się, nawet do kościoła nie możemy pojechać.
— Dla czego? przez Boga, racz-że powiedziéć dlaczego?
— Pan się pytasz! Żądasz więc, abyśmy obie z Franią siadały na jednéj ławce obok tej awanturnicy i intrygantki.
— O kim mówisz?
— Wiész dobrze o kim ja mówię... o pani Kamińskiéj.
— Ah! więc ta przyczyna?... to jest edukacya dzieci... potrzeba prowadzenia otwartego domu? A więc to tak, że się téż nie domyśliłem tego odrazu.
— Nie grzeszyłeś nigdy domyślnością, ale dość już tego. Ta przyczyna, czy inna, dość, że wyjechać musimy. Nie mogę pozostawać w tak bliskiem sąsiedztwie z tą, tą... panią!
Pan Leon oburzył się.
— Więc jeszcze znęcacie się nad nią? Nie dość, żeście jéj w własnym domu u siebie wyrządziły krzywdę, jeszcze i teraz chcecie ją prześladować. Wstydź się, żono! Wiesz dobrze, że to była dziewczyna zacna i uczciwa.
— O porzuć pan rolę obrońcy!
— Pani Kamińska nie potrzebuje obrońców, ma męża, który w razie potrzeby osłoni ją od napaści... a ja pani oświadczam, że dla kaprysów panny Franciszki Lipowa nie sprzedam. Nie podoba jéj się sąsiedztwo, to niech sobie wyjeżdża, choćby na koniec świata... wolno jéj! a pani, jako żona będziesz mieszkała, tam gdzie i twój mąż, to jest oto... w Lipowie. To jest moje ostatnie słowo!
To rzekłszy, pan Leon wyszedł z salonu i drzwi za sobą zatrzasnął.
Z powodu tak nad wszelkie spodziewanie energicznego wystąpienia p. Leona, stał się w Lipowie płacz i zgrzytanie zębów, panna Franciszka szczególniéj była w rozpaczy. Obie siostry zamknęły się w domu, jak w klasztorze, nie wyjeżdżały nigdzie, nie pokazywały się wcale w okolicy. Nawet w kościele na niedzielne nabożeństwo, ławka, którą te panie zwykle zajmowały, była pusta ku wielkiemu zdumieniu proboszcza.
Poczciwy księżysko, sądząc, że panie chore, posyła po nieszporach dziada, aby się o ich zdrowie dowiedział i co niedziela dziad przynosi odpowiedź, że w Lipowie źle, bo tak w dziedziczce, jako i w jéj siostrze duch się ledwie kołacze.
Ale kobiety łatwo za wygranę nie dają, a pani Anna zanadto dobrze znała swego małżonka, aby nie wiedziéć, że upór jego da się wreszcie przełamać. Po niejakim więc czasie znowuż wystąpiła kwestya edukacyi panienek i ostatecznie panie przeniosły się na mieszkanie do Warszawy — a pan Leon został na gospodarstwie do czasu, dopóki nie znajdzie na majątek kupca, lub dzierżawcy.
Został na gospodarstwie i co gorsza, złożył państwu Kamińskim wizytę... Nie pochwalił się z tém jednak przed żoną, gdyż przewidywał co by go za to spotkało, a... każdéj istocie na świecie spokój jest miły...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Niedaleko od Lipowa, przed dworkiem białym, schludnym, otoczonym drzewami i zielenią — igrają na trawniku dwie dziewczynki.
Złote, bujne kędziory w puklach spadają im na ramiona, na uśmiechniętych twarzyczkach błyszczą rumieńce zdrowia... Igrają, przeplatając zabawę wybuchami wesołego, pustego, dziecięcego śmiechu.
Są to dwie sierotki, które przestały już być sierotami, albowiem znalazły matkę. Przez cały czas dzieciństwa nigdy nie wymówiły tego imienia, gdyż w chwili, kiedy prawdziwa matka ich, jak męczennica zginęła w płomieniach, w chwili téj strasznéj tragedyi, były jeszcze zbyt małe, aby jakikolwiek, choćby najstraszniejszy obraz mógł się utrwalić w ich pamięci. Opiekunkę swoją nazywały ciocią, kochały ją nawet, ale zarazem i bały się jéj, bo ta ciocia, chociaż bardzo i bardzo dobra... nie umiała jakoś przygarnąć ich do siebie. Teraz ciocia odjechała do Warszawy, a na jéj miejsce przybyła mama... taka serdeczna, dobra, kochająca, że opowiedziéć trudno. Odrazu polubiła swoje córeczki, sama je uczy, pieści, sukienki im szyje... Oprócz mamy jest jeszcze w tym domu druga ciocia, wcale niepodobna do cioci Elżbiety, ma na imię Helenka. Jest śliczna, młodziutka, wesoła... czasem lubi się z dziećmi gonić po ogrodzie, a jak potrafi lalki ubierać!...
Gdy ją dzieci bardzo proszą, gdy cały dzień są grzeczne, to ciocia Helenka idzie z niemi do ogrodu, opowiada im jakieś bajeczki, potém urządza gry różne i zabawy. Nie chce się wracać do domu, tak miło, tak szybko czas schodzi... Siedziałyby tam do nocy, ale oto przychodzi Weronika, ta uprzykrzona Weronika i powiada, że mama prosi do domu, bo już chłodno, już rosa i Bóg wié co tam jeszcze...
Teraz dziewczynki igrają na dziedzińcu.
Wieczór nadchodzi, słońce czerwienieje, chyli się ku zachodowi, chowa za drzewa, za lasy, pozłociło wodę w rzece, pozłociło listki na drzewach, na krzakach, ślizga się jeszcze po kwiatach róż napełniających ogród zapachem — niczemu nie daruje, ze wszystkiém igra... swawoli, dopóki nie upieści i do snu nie ułoży.
Na ganek wychodzi młoda dzieweczka, w jasnéj sukience, z grubym warkoczem, związanym wstążką. Nakrywa stół, krząta się.
Dzieci przybiegają do niéj.
— Co cioteczka robi?
— Dziś tu będziemy pili herbatę.
— Ach! jak to dobrze... ojczulek tu najlepiéj lubi...
— Dlatego téż mama tu kazała nakryć...
Za chwilę ukazuje się mama, ale jakże niepodobna do owéj Zosi, którąśmy na początku opowiadania poznali.
Zmężniała, zdaje się, że urosła, białe rączki już nie takie szczupłe, nie takie przezroczyste jak dawniéj, na twarzy kwitnie rumieniec.
Zapomniała już o doznanych przejściach, jest spokojna, szczęśliwa.
Patrzy ku bramie, jakby oczekiwała na kogoś...
I ten ktoś ukazuje się wreszcie. Zeskoczył z konia, rzucił chłopcu cugle, a sam spieszy na ganek. Zosia pocałunkami go wita, dzieci się rąk jego czepiają.
Zasiedli przy stole, rozmowa ożywiona się toczy. O powszednich sprawach dnia, o gospodarstwie mowa. Niby jak zwykle, ale przecież nie zwykle, bo tu króluje miłość, praca, spokój; bo to złoty, pogodny dzień, który nastał nareszcie... po burzy...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.