Po burzy (Junosza, 1890)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pani Władysława kończyła swoją pracę dzienną. Panny porozchodziły się, służąca sprzątała porozrzucane skrawki i gałganki.
Był wieczór zimowy, mroźny, na ulicach już ruch ustawał, bogatsi siedzieli w teatrach, lub wybierali się na zabawy, ubożsi tulili się w izbach przy piecach, sklepy już zamykano.
Pani Władysława wzięła się do swojéj książki rachunkowéj, lecz gdy zaledwie zaczęła cyfry podsumowywać, brzęk dzwonka w przedpokoju przerwał jéj tę robotę.
— Pójdź-no! — rzekła niecierpliwie do służącéj — zobacz kto tam dzwoni i czego chce o tak późnéj porze?
Służąca wróciła za chwilę.
— To, proszę pani, siostra przyszła i koniecznie chce się z panią widziéć.
— Jakto? panna Elżbieta przyjechała?
— Ale nie! siostra, proszę pani, prawdziwa siostra... powiada, że ze Świętego Ducha.
Pani Władysława zerwała się z krzesła i wprowadziła przybyłą do pokoju.
Była to siostra miłosierdzia, w szaréj grubéj sukni, w czepcu w wielkiemi skrzydłami.
— Wybacz pani — rzekła, spuszczając oczy ku ziemi — że niepokoję, a może pracę przerywam, ale przysłała mnie osoba, któréj chwile może są już policzone.
— Na Boga! o kim pani mówisz?
— Od tygodnia leży u nas w szpitalu młoda osoba, bardzo nieszczęśliwa, nie pod względem materyalnym, gdyż złożyła fundusik na opłatę za oddzielny pokoik, lecz nieszczęśliwa pod innemi względami. Z małemi przerwami jest prawie ciągle nieprzytomna, a z tego, co bredziła w gorączce, możnaby sądzić, że ją jakieś wielkie nieszczęście spotkało, mówiła o pogrzebie matki...
— Jak się nazywa? — spytała pani Władysława.
— Nie pamiętam doprawdy, wiem, że ma imię Zofia, miła blondyneczka z niebieskiemi oczami.
— Ach! to już wiem kto! Natychmiast śpieszmy do niéj siostro, nie tracąc ani chwili.
— O! niech pani pośpieszy. Właśnie przed godziną biedaczka odzyskała przytomność, przyzwała mnie do siebie i rzekła: „Jedną mam tylko życzliwą istotę w Warszawie (tu wymieniła nazwisko pani i adres), jedź, powiada, siostro, poproś ją do mnie... kto wié, co mnie czeka, może już jutro skończą się moje cierpienia“.
— Czy istotnie tak groźna choroba?
— Zapewne, doktorzy z powątpiewaniem kiwają głowami, ale Pan Bóg może poratować.
— Masz słuszność, siostro, w Nim tylko nadzieja.
— Modlę się téż codzień o zdrowie dla téj biedaczki... W drugim dniu choroby, gdy miała przytomność, wypytywała mnie o warunki przyjęcia do naszego zgromadzenia, mówiła, że pragnie siostrą miłosierdzia zostać. Tłómaczyłam jéj, że ma zbyt wątłe zdrowie i siły do tego obowiązku... Późniéj gorączka się wzmogła i już nie mówiłyśmy o tém.
Ta rozmowa prowadzoną już była w doróżce, która niebawem zatoczyła się przed gmach szpitalny.
Ze ściśniętém sercem, ze łzami w oczach szła pani Władysława przez długie kurytarze szpitalne, poprzedzana przez siostrę miłosierdzia.
Piérwszy raz znajdowała się w takim przybytku boleści i niemocy, zdawało jéj się, że blade widmo śmierci przechadza się po tym wielkim gmachu i czycha na swe ofiary. Zdawało jéj się, że przez drzwi, koło których przechodziła, słyszy westchnienia i jęki.
Spotkała kilka zakonnic, jak przesuwały się cicho po kurytarzu, w swoich białych czépcach skrzydlatych, oraz młodego studenta, który biegł raźno, nucąc półgłosem aryę z najnowszéj operetki... Widziała także posługaczów apatycznych, sennych, przyzwyczajonych do widoku cierpień i śmierci.
Zdawało się, że długie kurytarze nie mają końca, że ten przybytek jęków, to niby olbrzymi labirynt, z którego wyjścia nie ma.
Nareszcie doszły do celu.
Zakonnica otworzyła drzwi bez szelestu i skinęła na swą towarzyszkę.
Weszły.
Zosia leżała na łóżku z przymkniętemi oczami, tylko miarowe wznoszenie się i opadanie piersi świadczyło, że życie z niéj jeszcze nie uciekło. Piękna jéj twarzyczka o delikatnych rysach wyglądała jakby wyrzeźbiona z kararyjskiego marmuru. Nad białém czołem wiły się sploty jasnych włosów, rozrzucone w nieładzie. Ręce jak u dziecka drobne i wychudłe skrzyżowała na piersiach.
Pani Władysławie łzy zakręciły się w oczach.
— Zosiu! droga Zosiu! — szepnęła.
Odpowiedzi nie było.
— Usnęła... — rzekła zakonnica szeptem — ale się zaraz przebudzi; sen ma przerywany, krótki. Niech pani siądzie tu przy niéj... Ot tak, do światła, żeby panią lepiéj widziéć mogła.
Istotnie chora westchnęła i otworzyła oczy.
Na widok przybyłéj błysnął w nich promyk radości. Wzięła rękę pani Władysławy i przycisnęła ją do ust.
— Byłam pewną, że pani przyjdzie — rzekła — byłam pewną, chociaż nie zasłużyłam na tyle dobroci.
— O, moje dziecko, czemuś nie dałaś znać wcześniéj?... Byłabym cię wzięła do domu, pielęgnowała z całą troskliwością... Nie mogę pozwolić, żebyś leżała tu. Jutro, jeżeli doktorzy pozwolą, zabiorę cię do siebie.
— O nie! nie trzeba!... mnie tu dobrze. Siostra Zofia jest dla mnie prawdziwym aniołem opiekuńczym, bo ona także Zofia... ma takie imię jak ja i taka sierota jak ja... i matkę straciła niedawno... także jak ja. Nie bierz mnie pani ztąd, tu dobrze, spokojnie, cicho...
— Nie mów tak dużo, Zosiu, to cię męczy.
— Masz pani słuszność, doktor to samo powiada, ja téż długo pani nudzić nie będę. Tu pod poduszką są papiery, weź je pani do siebie. Jeżeli powrócę do zdrowia, oddasz mi je... jeżeli zaś umrę, spalisz...
— Ależ ty żyć będziesz, drogie dziecko, na szczęście własne i drugich.
— Bóg to wié jeden... weź pani te papiery, przeczytaj je, one ci powiedzą i wytłomaczą wszystko, powiedzą więcéj niż ja sama, bo nawet i mówić mi trudno.
— Nie wysilaj się téż, nie mów, próbuj usnąć, może cię sen pokrzepi. Biedne dziecko, potrzebujesz nabrać sił.
— Sił! — rzekła ze smutnym uśmiechem Zosia — tak, sił! Zdawało mi się, że mam ich wiele, bardzo wiele, a jednak, gdy mi serce zakrwawiono, życie złamano, gdym w jednym prawie dniu utraciła wszystko, co miałam najdroższego na ziemi, pokazało się, że moje siły były tylko złudzeniem, że wątła i słaba złamałam się odrazu pod tym ciężarem... Sił fizycznych zabrakło... a dusza!
— Bóg dodaje mocy cierpiącym i pomaga nieść krzyże, które na nich zsyła — odezwała się siostra miłosierdzia — błogosławieni którzy cierpią...
— O tak! — odrzekła Zosia, wznosząc śliczne swe oczy ku górze — błogosławieni, którzy cierpią, masz słuszność siostro, prawda, prawda... Cierpienie ma swoją poezyę i swoje uroki; ale ja bym wolała nie cierpiéć... Wolałabym być przy matce mojéj, oprzéć głowę na jéj ramieniu, wyżalić i wypłakać się... wolałabym łudzić się do końca życia, czekać do końca życia i wierzyć.
Mówiąc to, chora przymknęła powieki; na twarzy jéj wykwitły silne rumieńce, usta były suche, wychudłe białe paluszki poruszały się nerwowo.
— Znów gorączka — szepnęła zakonnica, pochylając się nad chorą. — Niestety, znowu gorączka.
— Powiedzcie mi wy... — szeptała Zosia — powiedzcie ludzie mądrzy... uczeni tego świata, powiedzcie czy to prawda, że są takie mrozy, które mogą serce wyziębić, pamięć odebrać, serce wystudzić i w bryłę lodu je zamienić? Czy są?... Ja wiem że są... Gdzieżeś matko moja? Tam wysoko, wysoko... prawda, że tam nie ma ani łez, ani zawodów... ani boleści? Weź mnie do siebie, weź mateczko, zabierz dziecko twoje. Tyś mnie porzuciła, on zapomniał, nie ma już dla mnie nic na téj ziemi, weź mnie matko do siebie...
— Zawsze tak — rzekła zakonnica — leży cicho, bez jęku i skargi; gdy zaś w gorączkę zapadnie, wnet o matce, lodach i mrozach opowiada. Musiała biedna wiele przecierpiéć.
— Co doktorzy mówią? — spytała pani Władysława — co mówią? Proszę o szczerą odpowiedź.
— Robią, co mogą; młodość choréj, jéj siły, oto cała nadzieja.
Pani Władysława przypatrywała się bacznie choréj, któréj usta poruszały się ciągle. Był to jednak szept tak cichy, że najbystrzejszy słuch nie mógł pochwycić pojedyńczych wyrazów.
— Niech pani jedzie do domu — rzekła zakonnica — ja tu będę czuwała przez noc całą. Jutro pani może zajrzy.
— Ależ i jutro i pojutrze i codzień... Nawet mam szczerą ochotę zabrać ztąd tę biedaczkę do siebie.
— Nie radzę pani, przynajmniéj dopóki polepszenie nie nastąpi. My czuwać nad nią będziemy, w domu saméj jednéj pani byłoby trudno.
— Droga siostro, szczególnéj opiece twojéj ją polecam. Na wszelkie wydatki fundusz dam, co tylko będzie potrzeba. Ratujcie ją tylko, ratujcie. O gdybyś wiedziała... jak komuś drogiem jest to życie zagrożone, o gdybyś wiedziała...
— Wierzę pani, ale zapewniam zarazem, że bez prośby pani będziemy jéj strzegły jak oka w głowie — to obowiązek nasz i jedyny cel życia.
— Szlachetny, piękny obowiązek! Siostro, wszak chora nie obudzi się, jeżeli pocałuję ją w czoło? powiedz jéj jutro, jak przytomna będzie, żem ją pożegnała jak siostra... jak siostra, proszę pamiętać.
— Wszakże to zapewne krewna pani?
— Tak — rzekła po chwili wahania się — tak! ona jest blizka memu sercu, bardzo blizka.
Siostra miłosierdzia przeprowadziła panią Władysławę napowrót przez długie kurytarze szpitalne, aż do przedsionka.
Téj nocy pani Władysława nie spała zupełnie. Rozwinęła papiery, dane jéj przez Zosię i pogrążyła się w czytaniu.
Wszak była upoważniona do tego, a owe papiery miały zastąpić właśnie opowiadanie choréj.
Była to paczka listów, ułożonych kolejno, podług dat. Widocznie były one odczytywane niejednokronie i niejednokrotnie wywoływały łzy, bo w kilku miejscach atrament był jakby zmyty.
Listy te pisane były jednakowym charakterem i widocznie wszystkie wyszły z pod pióra jednego i tego samego autora. Sądząc według dat, korespondencya ciągnęła się przez lat cztery z górą — i urwała się nagle... tak nagle... z takim dysonansem niemiłym, że pani Władysława zerwała się z krzesła... i nie mogła mimowolnego okrzyku powstrzymać.
W piérwszych listach, kreślonych widocznie zaraz po rozstaniu się, widać było żal, tęsknotę i szczere, głębokie uczucie.
„Każdy twój list, moja Zosiu — pisał — to promyczek słońca, wpadający do ciemnicy i rozpraszający mroki. Łatwiéj się znosi cierpienie, łatwiéj pokonywa tęsknotę, gdy się ma takiego anioła pocieszyciela, jak ty! Czém zasłużyłem na to przywiązanie, czém zdobyłem je sobie.”
Dziękuję Ci za drobny, polny kwiatek, który mi w liście przysłałaś! Biedna, mała roślinka tyle drogi przebyła, aby mi przynieść pozdrowienie od Ciebie i od tych pól szerokich, na których wyrosła. Kto Ci podszepnął myśl, żebyś mi kwiatek przysłała? Ani się domyślasz, jaki to drogi dar dla mnie... Ucałowałem go tysiąc razy... ach! czemuż nie mogę ucałować twych białych rączek“.
„Ty, droga Zosiu — pisał w innym liście — robisz dla mnie więcéj niż możesz. Wyrzucona z pod rodzinnéj strzechy, poszłaś do obcych ludzi na najniewdzięczniejszy z niewdzięcznych chleb nauczycielki. Ja wiem, że masz całe dnie zajęte, a jednak znajdujesz jeszcze czas na pisanie długich, serdecznych listów. Domyślam się, że czynisz to nocami z krzywdą własnego zdrowia. Nieraz chcę Ci powiedziéć: nie rób tego, oszczędzaj siły, nie psuj tych ślicznych oczu, którym może jeszcze daném będzie szczęście oglądać: nieraz chcę Ci to powiedziéć, ale jednocześnie budzi się we mnie egoizm i myślę z trwogą, co by moje biedne życie było warte bez wymiany myśli z tobą, bez téj pociechy, którą mi prawie każda poczta przynosi“.
„Znowuż kwiatek! kwiatek i listek. Fijołek! Zkąd tam u was biorą się kwiaty tak wcześnie? Ucierpiał w drodze bardzo, zwiądł i prawie szczerniał, ale zachował swój zapach przedziwny. Czém Ci odpłacę ten dar?“
„Piszesz, ażebym był cierpliwy, wlewasz mi w serce otuchę, że złe czasy przejdą, że zajaśnieją jeszcze dni spokoju i szczęścia. Każesz mi być silnym i wytrwałym. Ciężko to! Gdyby przynajmniéj wiedziéć, ile czasu potrwa rozłączenie? Niepewność nad wszystko gorsza. Dręczy ona strasznie, jak robak toczy serce i odbiera spokój. Po co ja to piszę? Na co zatruwam Ci życie gorzkie i ciężkie? Alboż ja wiem? Zdaje mi się, że jak wypowiem co mam na sercu, wyspowiadam się przed Tobą, wypłaczę, to mi lżéj jakoś. Samolubstwo to, egoizm!“
„Donoszę Ci — pisał znów w innym liście — że znalazłem zajęcie. Cieszę się z tego niewymownie, bo prędzéj będzie czas schodził, tém bardziéj, że owo zajęcie miało dla mnie zawsze pewien urok... w domu uważałem je za rozrywkę, tu oddam mu się dla zarobku. Zamierzamy w kilku czynić wyprawy myśliwskie. Zmęczenie fizyczne i trudy podobno dobrze działają na cierpienia duszy... Zobaczymy!”
Dalsze listy były coraz krótsze i coraz mniéj podobne do poprzednich. Różnica uwydatniała się stopniowo, nietylko w treści saméj, ale i w formie, w sposobie wyrażania się, w zwrotach mowy. Pisane były one pośpiesznie, jakby autor ich nie miał czasu, lub chęci, na dłuższą pogadankę.
„Powiadam ci Aniele, że nie masz się o co gniewać. Mówisz żem zapomniał o Tobie — nie, niezapomniałem. Tylko, że dawniéj siadywałem więcéj w domu, a dziś to tu, to tam, ciągle w podróży! Czasem to i dwa tygodnie atramentu nie widzę, a Ty się Zosiu gniewasz, że nie pisuję do Ciebie. Nie otrzymałaś listu dziś, to otrzymasz go jutro, nie jutro to pojutrze, ale zawsze otrzymasz. Ty tęsknisz i ja tęsknię“.
„Dziwię się kochanie co ty widzisz w mych listach nienaturalnego. Pisuję je zwykle z pośpiechem, bo mi brak czasu, a przytém i ręka odwykła od pisania. Przysłałaś mi książki do czytania, dziękuję ci za nie, będę je czytywał w wolnych chwilach od pracy. Kiedyż my się zobaczymy? Bóg wié... lecz cóż robić, czekaliśmy tyle, przeczekamy resztę”.
„Mam nowe mieszkanie, wprowadziłem się do niego przed trzema tygodniami; pokoik ciepły, wygodny — gospodyni dobra kobiecina, podobno wdowa po majorze — młoda jeszcze, ma dwoje małych dzieci i trochę pieniędzy; mieszka w własnym domu, a i w miasteczku ma drugi dom. Pokoik mój jest przy jéj mieszkaniu. Ona pochodzi ze stanu kupieckiego i ma bogatych krewnych“.
Pani Władysława z uwagą i zajęciem wielkiém odczytywała te listy.
Lampa dopalała się już, płomyk jéj bladł coraz bardziéj, gasł już prawie. Czytająca nie zważała na to i z gorączkowym pośpiechem wzięła do ręki list ostatni.
Ten był najkrótszy ze wszystkich.
„Nie gniewaj się na mnie za to, o czém ci tu donoszę. Czas już było zakończyć troski i ustalić życie. Myśmy się kochali to prawda, ja i dziś jeszcze kocham ciebie — lecz cóż robić, tysiąc wiorst między nami! Głową muru nie przebijesz, a człowiek się starzeje. Ożeniłem się więc z moją gospodynią, to bardzo dobra kobietka i z grosiwem. Radzę więc i tobie wyjść zamąż, bo im późniéj tém będzie trudniéj. Życzę ci szczęścia i wszystkiego dobrego, a i żona moja zasyła ci ukłony“.
Na tym liście kończyła się korespondencya.
Był jeszcze w papierach jeden dokument — depesza o śmierci matki. Data listu zbiegła się z datą depeszy.
Biedna dziewczyna śpieszyła na pogrzeb, ale nie mogła przenieść tylu wrażeń i złamana, bezprzytomna walczyła między życiem a śmiercią.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.